• Kiedy „Nasz czas” jest nasz? – rzecz o filmie

    Kiedy po pandemii otworzono kina, weszłam w nowy sezon z przytupem, od razu na 3 godzinny seans. Ale są takie filmy, które trudno konsumuje się na ekranie małego laptopa, konieczne jest do tego zamknięcie w sali kinowej i skupienie. Zrobiłam też inny eksperyment, odłożyłam telefon, który odpalam co kilka sekund (nie wiadomo po co, a może wiadomo, tylko głupio się do tego przyznać). I wytrzymałam. Co prawda nerwowo pocierałam ręce i łamałam palce, ale dałam radę, też nie dlatego, że jestem taka niezłomna w postanowieniach, bo nie jestem, ale dlatego, że film mnie zafascynował.

    przepraszam, czy tu się dzieje jakaś akcja?

    Niemniej z góry uprzedzić muszę, że film “Nasz czas” (Nuestro Tiempo) lubiącego eksperymenty w kinie meksykańskiego reżysera Carlosa Reygadasa do łatwych do zafascynowania wcale nie należy i nie tylko ze względu na to, że trwa tak długo. Jest wyzwaniem, bo wymaga skupienia. A nasza uwaga dziś i skupienie to są sprawy na wagę złota, bo są w zaniku. Przykładowo, zanim widz dowie się o co w ogóle chodzi (jeśli wcześniej nie przeczytał recenzji) mija tak ok. 45 minut filmu. Jest to typowy obraz z rodzaju slow movie. Typ narracji, jaki ja w kinie uwielbiam od czasów filmów Kieślowskiego – skupienie na detalu, na kadrze, na przestrzeni. Przez większość filmu jest trochę nudno, tak jak w realnym życiu przecież. Nie ma sekwencji sztucznych ekscytacji. Swoją opowieść o małżeństwie w kryzysie reżyser zaczyna bardzo powoli, od bardzo długiej sceny, w której na jakimś błotnym rozlewisku na meksykańskiej prowincji bawi się spora grupa dzieci oraz starszej młodzieży. Oglądamy nieśpiesznie ich zabawy, rozmówki i po kilku minutach już orientujemy się, że zarysem jest podział na żeńskie – męskie, na stykanie się lub zbijanie się wzajemne ich oczekiwań, pragnień i realizacji. Że dziewczyny i chłopaki to przeciwstawne obozy, które mają zawierać pakty oraz się zwalczać i te dwie rzeczy dzieją się przeważnie jednocześnie.

    czy banały mogą być ciekawe?

    Temat, który porusza ten film, jest właściwie banalny. Banalny, ponieważ nie ma chyba nikogo, któremu nie byłby on bliski, nikogo, kto by się z tym nie zetknął. Chodzi o rozważania nad granicami własnej wolności w związku, o to, jak rozwikłać odwieczny konflikt między lojalnością, chęcią poczucia bezpieczeństwa a robieniem czegoś ekscytującego na własny rachunek przy zachowaniu spokoju osoby, którą się kocha. Film “Nasz czas” stawia takie pytania – czy to jest w ogóle możliwe?

    I tak oto mamy w filmie małżeństwo Juana i Esther, granych zresztą przez reżysera i jego żonę (małoletnia dwójka dzieci w filmie też jest ich), które przez 15 lat w zgodzie tworzyło rodzinę i zręby swojego duchowego i materialnego bezpieczeństwa. Są związani ze sztuką, poezją, muzyką co jednocześnie godzą z wymagającą pracą na wielkim ranczu w Meksyku. Hodują bydło, konie, żyją mocno sprawami zwierząt i obsługi tego rancza. I jak to zwykle bywa – żona, która po urodzeniu 3 dzieci, wiernie towarzysząca mężowi we wszystkich tych życiowych przygodach, nagle zaczyna zadawać sobie pytanie, czy to już? to wszystko? Zawsze razem, wypady, wycieczki, koncerty, śniadanie, odwożenie do szkół, dbanie o obiady, o hodowlę byków i słuchanie poezji męża czytanej na głos? Żona jest oczywiście bardzo niczego sobie kobietą. Ma ten rodzaj dyskretnej, eleganckiej urody smukłej, dojrzałej kobiety, której wzrok zawsze błądzi ponad głowami uroczych dzieci podczas wspólnych posiłków.
    Żeby zapobiec wstrząsowi żona uzgadnia z mężem, że wchodzą w związek otwarty. Opowiadają sobie co tam z kim robili, często mąż moderuje seks żony z innym partnerem, nierzadko ich wspólnym przyjacielem, ale któregoś razu sprawa wymyka się spod kontroli, czego oczywiście kontrolujący wszystko małżonek nie może znieść i zaczyna z zazdrości szaleć. Żona bowiem ukrywa przed nim szczegóły relacji z amerykańskim „zaklinaczem koni” pracującym na ich ranczu. Objaśnia potem w konfesyjnym liście do męża, że po prostu chciała mieć coś własnego, a nie tylko to, w czym za sznurki pociąga mąż.

    najważniejsze pytania

    Tak więc rodzi się pytanie, czy otwarty związek to faktycznie dobry pomysł na zachowanie małżeństwa? Czy małżeństwo niszczy idea takiego związku czy też odpowiedzialna za to jest nadmierna potrzeba kontroli jednego z partnerów? Niby nie jesteśmy monogamiczni (w sumie to nie niby), ale ciężko raczej znosi się świadomość, że kochana przez nas osoba patrzy na obcą osobę takim wzrokiem jak na nas już patrzeć nie jest w stanie. To nie seks z kim innym nawet boli, tylko rodzaj czułego zaangażowania w kogoś innego. To ostatnie mija i niestety jest nie do powtórzenia.
    Z drugiej strony poszerzanie granic naszej wolności, że tak powiem, na boku – też rodzi frustrację, bo jest jednak kłamstwem i oszukiwaniem osoby, z którą jest się w związku. Tylko pojawia się następne pytanie, czy faktycznie wiedza, prawda wyzwala? Czy czyni dobro w związkach czy spustoszenie? ale odpowiedzi na pytania co robić? jak się zachować? jaką postawę w długoletnich relacjach wybrać – pozostają wciąż otwarte.

    natura a kultura

    Myliłby się ten, kto by uznał, że film  „Nasz czas” jest kolejną obyczajową historyjką o lojalności i zdradzie. Ja bym rzekła, że to jest jakiś rodzaj egzystencjalno – społecznego i kulturowego fresku, który maluje los członków wszystkich społeczeństw. Formalne zabiegi zastosowane w filmie pozwalają na takie właśnie skojarzenie. Jest dużo szerokich planów, przestrzeni, niepokojących obrazów. Często kamera jest podłączona np. do podwozia samochodu lub samolotu i kiedy percepcja wzrokowa symuluje w mózgu szybką jazdę w głowie rodzi się tysiąc niepokojących pytań bazujących na odwiecznym „jak żyć”. Czasami narratorem powiadamiającym o emocjach bohaterów jest dziecinny głosik córki bohaterów. Wygłasza ona niczym grecki koryfeusz prawdy o ludziach, które są historią Esther i Juana, ale z powodzeniem mogą być też naszymi.

    Nie bez znaczenia jest też sam klimat tego interioru i dźwięków dochodzących z pastwisk, porykiwań byków i krów. Widzimy zachowania tych zwierząt na przykład walkę byków o dominację w stadzie. Obecność tych zwierząt, ich instynkty, pożądanie, agresja a jednocześnie mocne sceny koncertów w salach Narodowych Teatrów, pokazują jak kultura jak stawia tamy instynktom a potem przekuwa te instynkty na muzykę czy sztukę. I tak koncert na bębnach, czerwone usta bohaterki i ryk walczących ze sobą samców obrazują konflikt między naturą a naszym ludzkim obyciem, który te wszystkie instynkty przepisuje na partytury, dytyramby i modern art.

    Z drugiej strony jak mogłoby istnieć jakiekolwiek społeczeństwo bez narzucanych zasad, rygorów moderujących życie ludzi? Co by było gdyby każdy bzykał sobie kogo chce, robił co chce, gdyby nie stworzono pojęcia odpowiedzialności i lojalności? Co by się stało z tymi wszystkimi dziećmi, które by się narodziły, kto by je utrzymał, kto wychował, czy przy zachowaniu wolności jednostki jako podstawowego prawa – czy jakiekolwiek społeczeństwo mogłoby przetrwać?
    Nie sądzę. Właściwie jestem pewna, że nie. Z drugiej strony totalna konsekracja oraz upolitycznienie tych zasad także przyczynia się do tłamszenia osobowości w jednostce i nie sprzyja jej rozwojowi. Dlatego konflikt między wolnością a odpowiedzialnością jest nierozwiązywalny i dlatego jest przyczyną mnóstwa cierpień wszystkich współczesnych ludzi chcących działać w imię dobra społecznego, rodzinnego, a jednocześnie dla dobra swojego własnego.

    szowinizm i feudalizm trzymają się mocno

    Film ten wskazuje też na inne aspekty ułomności społecznych egzystencji jak chociażby na to, że męskie słowa zawsze niby lepiej określają rzeczywistość niż żeńskie. Żona wykrzykuje to mężowi, że dlaczego zawsze ich życie musi się toczyć według jego narracji? Niby ustalenia są wspólne, ale ostatnie słowo zawsze pozostaje męskie. Mąż zresztą mocno to wykorzystuje, ingeruje i moderuje sytuacje niczym demiurg. Wkracza w stosunki żony z zaklinaczem koni z rancza, wyznacza im role, żeby na koniec i tak polec widząc właśnie nie seks żony z innym, ale to jak ona na niego patrzy.

    Nie sposób też nie zauważyć w „Naszym czasie” wątku społecznego. Biali zamożni ranczerzy kontra biedni meksykańscy służący traktowani protekcjonalnym klepaniem po ramieniu, do których państwo mówią jak do małoletnich dzieci. Są dla nich mili, przyjaźni, ale tak cholernie protekcjonalni a jednocześnie władczy, że to nasuwa skojarzenia z czasami feudalnych zależności, które rzekomo odeszły do lamusa.

    a jednak katharsis

    Tak więc jeden film a tyle wątków. Jest nawet wątek buddyjski, wątek samotności egzystencjalnej, pogodzenia z odchodzeniem, z tym, że na życie wcale nie mamy takiego wpływu jak uważamy, że mamy. Dużo tego. A nic z tych poruszonych spraw oraz sposobów ich przedstawienia nie pozostawiło mnie obojętną. Tematy znane, wałkowane nie raz, ale dobrze jest widzieć taki katarktyczny obraz, który choć nie podstawia odpowiedzi pod nos, nie zostawia widza rozgoryczonego tym brakiem. Ostatecznie choćbyśmy nie wiem jak głośno wołali dokądkolwiek i do kogokolwiek, nie uzyskamy odpowiedzi, co paradoksalnie wcale nie skazuje nas na klęskę, tylko podsuwa mocną świadomość ludzkiej kondycji. Tragicznej, co przy jakiejś dozie akceptacji tego faktu – może zrobić z nas  zwycięzców.

  • „Zbój” Roberta Walsera, czyli jak zachęcić do lektury zniechęcając?

    Na ogół z pisaniem o jakichś zjawiskach kulturowych bywa tak, że pisząc o nich chce się innych do nich zachęcić albo mocno wręcz odwrotnie. Tymczasem paradoks obecnego tekstu o noweli Roberta Walsera będzie polegać na tym, że chcąc zachęcić do lektury raczej zniechęcę. Dlaczego? Z prostej przyczyny, przyczyny w dzisiejszych czasach często nie do pokonania przez przeciętnego konsumenta treści – otóż trzeba się mocno skupić i przyjąć przy lekturze reguły gry zupełnie odmienne niż te, do których przywykliśmy podczas czytania.

    kim był Robert Walser, ale najpierw dywagacja

    Zanim przejdę do opiewania tych odmiennych reguł, które w ostateczności was zniechęcą, co jednakowoż nie stanowi przeciwskazania dla mnie do opisania ich, kilka słów o Walserze. Otóż jest to uważam postać nadzwyczaj interesująca. Walser – szwajcarski pisarz, był mniej więcej rówieśnikiem Emila Zoli i Roberta Musila – pisarza z kolei austriackiego. Pisał tuż po I wojnie światowej, jego twórczość kompletnie odbiegała od tego co robiły literackie pomniki typu Flaubert, czy szermierz naturalizmu jak Zola, ale za to sporo łączyło bohatera „Zbója” z musilowskim „Człowiekiem bez właściwości”, która to powieść jest moim zdaniem jednym z bardziej imponujących literackich osiągnięć wszech czasów, ale słabo u nas docenianą, bo poziom wychodzenia poza tradycyjną i lubianą narrację jest za duży dla czytelników żądnych prostych akcji, w których na koniec wszystko się wyjaśnia. Bohater Walsera, tytułowy Zbój ( w ogóle uwielbiam te anachronizmy językowe ), podobnie jak bohater 4 tomowej powieści Musila – nie ma właściwości, co oznacza, że mógłby być każdym z nas lub nikim albo wszystkim na raz, i czytelnik nigdy nie wie, jaki naprawdę jest bohater, który raz za razem wymyka się tradycyjnym kwalifikacjom. Ja postrzegam to jako zaletę, jeśli chodzi o konstruowanie świata przedstawionego i bohatera, który jest tego świata elementem. Fajnie jest bowiem mieć świadomość, że nikt z nas nie poddaje się takim jednoznacznym kategoryzacjom, dlatego taki właśnie bohater najlepiej moim zdaniem oddaje prawdę o naturze rzeczy. Że nie ma prawd, tylko opinie i zachcianki.

    Wracając do Walsera.
    Postać to była nie byle jaka. Niezwykle uzdolniony twórca powieści, zresztą u nas mało znanych.  „Zbój” został przetłumaczoy na język polski poraz pierwszy i wydany właśnie teraz! Więc uzdolniony, ale za życia kompletnie nie doceniany, skłócony ze środowiskiem literakim, żyjący na jego obrzeżu, a w dodatku naznaczony chorobą psychiczną, spędził kilka ostatnich lat w szpitalu psychiatrycznym (przytułku jak podają niektóre źródła). Ja nie wiem, może tylko szaleńców stać na taki autentyzm i szczerość wobec siebie, jakie zaprezentowane są w Zbóju. W każdym razie badacze donoszą, że Walser nie pisał Zbója z myślą o wydaniu tego w formie powieści.To, co pozostawił po sobie, to były tzw. mikrogramy – pisane na skrawkach papieru, przypadkowe (pozornie) zapiski powstałe w różnym czasie. Po latach zebrano je w całość i wydano jako nowelę „Zbój”. Więc sama historia powstania wydaje mi się interesująca i niejako determinująca i kształt całej tej noweli jak i jej czytelniczą percepcję.

    w czym jest “problem”?

    I tu pojawia się zapowiadana trudność w odbiorze, która jednocześnie jest silnym elementem mojej rekomendacji tej lektury. Jest to bowiem nowela autotematyczna, czyli – najprościej rzecz ujmując – powieść ujawniająca cały pisarski backstage. Narrator nie występuje tu w roli Wielkiego Reżysera czy demiurga, który wie o bohaterach wszystko. Niemal na każdym kroku zdradza nam nie tylko warsztat,  czy kulisy swojego pisania, jak i pewnego rodzaju nieporadność wobec powołanych do życia bohaterów. W tym momencie przestaje być ważna sama akcja, czyli to, co tam będzie sobie robił tytułowy Zbój i w jakie relacje, z kim wchodził, tylko samo opowiadanie narratora o tym, jak z materią życia postaci się zmaga.

    Bohater jest bez właściwości, „rabuje” skłonności, historyjki a nawet wrażenia krajobrazowe! Nie jest zbyt ceniony przez środowisko, właściwie traktowany protekcjonalnie albo wręcz źle, za to kobieciarz mający o tych kobietach poglądy zgoła nie w duchu feminizmu i ruchu MeToo. Kobiety traktuje przedmiotowo, nie wiadomo dlaczego w jednych się kocha lub ich pożąda a inne pozostają mu obojętne. Ale nie jest to w tej noweli za bardzo istotne. Narrator co raz porzuca tę tzw. „akcję”, aby snuć rozmaite rozmyślania o ludzkiej naturze, o świecie, zachowaniach i relacjach. Robi to z wielkim wdziękiem, ale kłamałabym gdybym stwierdziła, że ułatwia to skupienie się. Nasza uwaga lubi linearność, wszelkie poboczności powodują, że myśl także nam niebezpiecznie zbacza ku rozmyślaniom nie związanym z lekturą, zatem w takich wypadkach skłonni jesteśmy uważać, że lektura jest nudna, a tymczasem nic z tych rzeczy. Jest to na swój sposób fascynujące. Na przykład kiedy narrator nam się ujawnia, jak boski demiurg zza kurtyny:

    Niejedno na tych stronicach wyda się czytelnikowi tajemnicze, i w tym, by tak rzec, cała nadzieja, bo gdyby wszystko leżało już tak jak na dłoni, zaczęliby Państwo ziewać nad treścią niniejszych linijek”.

    „Tak więc w każdym razie panuję nad opowieścią o zbóju. Wierzę w siebie. Zbój nie do końca mi ufa, ale ja nie przywiązuję większej wagi do tego, by we mnie wierzono. Sam muszę w siebie wierzyć”.

    „Ze swobodą recenzenta kontynuuję pisanie i oświadczam ci droga Edith, że jeśli nie jesteś jeszcze sławna, to z czasem będziesz”.
    Tak więc narrator wchodzi w dyskurs nie tylko ze swoim czytelnikiem, czyli z potencjalnymi wami, ale też ze swoimi bohaterami. Pokazuje, jak panuje, czy próbuje panować nad nimi jako swoimi tworami, ale daje do zrozumienia, że ta demiurgiczność wymyka mu się, ale nie robi sobie z tego powodu wielkich wyrzutów. Za to często wtrąca w jakiś narracyjny wątek uwagę – „ale o tym potem”, czytelnik zaś wyczekuje i brnie, aby skonstatować, że to „potem” nie następuje nigdy. Czyż to nie jest fascynujące? Nie jest szczere? Nie jest przejawem największej prawdy o tak zwanym życiu?

    aforyzm do twojego pamiętnika

    Apropos aforyzmów. Otóż te w noweli pojawiają się bardzo często. Biorąc pod uwagę, jak to zostało napisane, że na tych skrawkach papieru otrzymujemy mądrości czy przemyślenia autora jak zapis w formie rozsypanki jego przekonań i obserwacji. A przyznać trzeba, że 47 -letni wtedy autor miał te obserwacje dość uniwersalne i niegłupie. Oczywiście, że każdy ma tam swoje poglądy i my z niczymi nie musimy się utożsamiać, więc absolutnie do tego nie namawiam, ale stwierdzić muszę, że wiele z myśli XX – wiecznego  pisarza ze Szwajcarii, który umarł w zapomnieniu, jest mi bliskich. Mój najbardziej ulubiony wtręt dotyczy wiary w ludzi. Walser pięknie tu obnaża uciążliwość tej pojmowanej za zacną cechę „wiary w ludzi”, pisze on tak:
    Czy taka wiara w kogoś nie jest szczytem wygodnictwa? Wiara bowiem absolutnie nic nie kosztuje. Jest protekcjonalnym gestem, a nie tym, co się przez nią rozumie. (…) sama wiara nie jest wcale zasługą, bo ten, w kogo wierzę ma tylko siebie do pomocy. Po tysiąckroć wolę, aby we mnie nie wierzono, nie kochano mnie, bo to tylko obciążenie. Ma się poczucie, że się coś taszczy.”

    No i sporo dywagacji o byciu człowiekiem:
    „Może wielce pożytecznie jest być niepożytecznym, skoro pożytki tylekroć okazały się szkodliwe?”.
    „Dręczymy się wzajemnie, ponieważ wszyscy jesteśmy czymś udręczeni. Człowiek mści się najchętniej w stanie dyskomfortu, mści się, nie dlatego, że jest zły, ile dlatego, że doświadcza czegoś złego”.
    „Jej oczy miały władczy wyraz. Często bywa, że maluczcy zachowują się władczo, niejako po to, żeby wywołać uśmieszek postronnych.”
    I tak dalej.

    obserwacje i wnioski

    Walser jest nad wyraz bystrym obserwatorem ludzkich zachowań i nie omieszkuje czytelnika o tym powiadamiać, jednak nie robi tego z pozycji Wszechwiedzącego, bardziej faceta siedzącego przy kuflu piwa w knajpie snującego swoje dywagacje, do których nikt nie przywiązuje większej wagi. Pasuje mi takie podejście, nienachalne dzielenie się tym, co zdołało się zaobserwować w zachowaniu ludzi i sprowadzić to do jakichś sensownych wniosków. Z wniosków jednakże powinno coś wynikać. Zatem jak dla mnie – z tych akurat zamieszczonych w „Zbóju” wynika jedno – nie wartka akcja, o której zapomnę szybciej niż mgnienie, tylko wprowadzenie czytelnika w stan zwątpienia. Zwątpienie to polega na tym, że nic co widzi nie jest takie jak przypuszcza. Temu służą te narracyjne zabiegi moim zdaniem, pokazanie, że można o kimś opowiedzieć tak, a można inaczej, można wiedzieć i nie wiedzieć jednocześnie i na tym prawdopodobnie polega sens rzeczy – na mniemaniach i porzucaniu ich, a nawet wyrzekaniu się ich w imię czegoś, co jest niedoścignione, tzw prawdy, prawdy, która nie istnieje.

    Taki mam zysk wyniesiony z tej niewielkiej, trudnej acz uroczej szwajcarskiej noweli, do której – mam nadzieję – udało mi się odpowiednio zniechęcając ostatecznie zachęcić.

  • zjedz kanapkę