• “ISIS jutra. Zagubione dusze Mosulu” – dlaczego to jest interesujące?

    Już kiedy oglądałam film Nadine Labaki „Kafarnaum” o życiu przeciętnych ludzi, dzieci w biednych dzielnicach Bejrutu – zaczęło do mnie docierać jak mało wiem o tym, co się dzieje na świecie, a szczególnie w świecie arabskim, który większości z nas kojarzy się jednoznacznie źle – terroryzm, fundamentalizm, niesympatyczna religia, wrogość i tym podobne. Nagle w mediach społecznościowych  zaczęły pojawiać się relacje moich znajomych z tamtych regionów. Oczywiste jest, że nie spodziewałam się konkretnej wiedzy po sztampowych zdjątkach z betonowej plaży w Dubaju, ale już  coraz śmielsze i częstsze wyprawy do Jordanii, Iranu czy Libanu dają mi jakiś obraz, że coś tam zaczyna się dziać przychylnego podróżowaniu i turystyce na pewno patrząc ile jest check inów z atrakcyj na pustyni Wadi rum.

    Myślę, że atmosfera wokół tego świata, na który patrzyliśmy nieufnie – zaczyna się zmieniać. Coś, w co wielu z nas, na pewno ja, wierzyło apropos tego rejonu, chyba nie do końca okazało się takie oczywiste i stawiające świat arabski w jednoznacznie złym świetle.

    My tutaj żyjemy w bańkach swoich historii, wojna sprzed 80 lat jest ciągle w nas żywa, żyje w pokoleniach kolejnych, w pretensjach, roszczeniach i w dziedziczonym poczuciu krzywdy. Wiemy jak to jest mieć miasta zrównane z ziemią i wiemy jak to jest doświadczać dziejowych niesprawiedliwości, wciąż żyjemy pamięcią Holocaustu i innych ofiar jakie ponieśliśmy w czasie tej wojny i wcześniej. Wiemy jak to jest się z tego odgrzebywać i budować na nowo.

    Tymczasem w całkiem bliskim czasie 20 czy 30 lat przetoczyły się niejedne krwawe widowiska, że choćby wspomnieć wojnę w byłej Jugosławii w latach 90 -tych, której pewnie teraz jadący zadeptać Dubrovnik turyści już nie mają w głowie, a już na bank mało kto wie, jak wiele było tam bezsensownych ofiar w tej wojnie, ile obozów koncentracyjnych, jakich nie powstydziłby się żaden nazistowski organizator takich przybytków z czasów II wojny. A były takie. I nikt nie poniósł za to kary, bo układy geopolityczne są takie, że procesy na podobieństwo tych norymberskich nie kalkulowały się. A pokazowy proces Milosevica w Hadze zamiast być świadectwem prawdy przerodził się w farsę, której plan pisany był pod naciskiem politycznych interesów różnych stron. Polecam serdecznie książkę angielskiego reportera Eda Vulliamy „Wojna umarła, niech żyje wojna”. Pracowicie tropi on miejsca, gdzie takie obozy były i które w większości potem zrównano z ziemią udając, że nic się nie stało a tysiące ludzi, która tam zginęła nie ma nawet szans na pamięć o nich, bo pamiętać o tym jest niepolitycznie.

    I teraz rok 1990 pierwsza wojna w Zatoce Perskiej, następnie 2003 i druga wojna tamże. Przypomnijmy sobie klimat z czasów tych inwazji. Mamy biedny Kuwejt, który najechał zły Saddam Husajn, irakijski dyktator. Dobrzy Amerykanie wysyłają więc tam swoich dzielnych żołnierzy, żeby bronili tego napadniętego Kuwejtu. Bo wiadomo, Amerykanie to tylko ci „dobzi”.  Hussajn nie może tak na oczach świata dobrać się do tamtej ropy, to powinni zrobić Amerykanie właśnie. Nie jestem ekspertem od wojen, przywołuję tylko to, co pamiętam, przywołuję klimat tamtych czasów. Mija dekada i trzeba się rozprawić z Saddamem ostatecznie, bo na bank ma broń masowego rażenia i chce nas zabić, no i wspomaga terrorystów. Amerykańska propaganda była tak silna, że mieliśmy wręcz poczucie dumy, że jako Polacy możemy walczyć w Amerykanami i Brytyjczykami i innymi siłami zbrojnymi z Europy o coś co kompletnie nie było dla nas i o nas i nie zostało nigdy udowodnione, tej saddamowej bomby nie znaleziono, związków z Al Kaidą też nie udowodniono, ale kraj podbito, Saddama stracono, ofiar w żołnierzach i cywilach do dziś nikt porządnie nie policzył, wiz do USA jak nie mieliśmy tak nie mamy, a w Iraku zapanował chaos, zniszczenie i co więcej – ogromna, wielka, szczera nienawiść Irakijczyków do ludzi Zachodu.

    Dlaczego o tym piszę.

    Bo na festiwalu filmowym 16 -th Docs Against Gravity zobaczyłam dokument dwójki włoskich twórców zatytułowany „ISIS Jutra. Zagubione dusze Mosulu”. I przeżyłam kolejny szok i niedowierzanie, nie miałam bladego pojęcia o kolejnych masakrach tym razem nie sprzed 20 czy 30 lat tylko sprzed 3 i 2 lat. Tuż przy granicach krajów, gdzie latamy robić sobie super kontent na instagrama.

    Pokazano w tym znakomitym warsztatowo skąd inąd filmie, jakie są konsekwencje amerykańskich zapędów do rozporządzania każdą piędzią ziemi, która kryje ropę. Konsekwencje są takie, że w 2016 roku ISIS rozpanoszyło się w Iraku werbując ludzi do wstępowania w ich szeregi i budowania nowego kalifatu, państwa islamskiego, które zniszczy, zgładzi, zabije w jakikolwiek dostępny sposób każdego niewiernego – arabskiego, zachodniego – bez znaczenia. Można się oburzać oczywiście przy herbatce, jak tak można i w ogóle kobiety są źle traktowane i tak dalej. Ale film ten pokazuje w relacji na przestrzeni lat 2016 – 2018 przyczyny takiego stanu rzeczy. Odpaliliśmy taką bombę i ona wciąż tam czeka aż ktoś podpali lont, bo to wyzwolenie Mosulu od ISIS to jest strasznie rachityczne i źle organizowane. Bomba tyka.

    Relacje w filmie dostajemy z ust ludzi – synów bojowników ISIS, ich kobiet, dzieci, samych irakijczyków ofiar bratobójczych wojen nienawidzących ISIS, służb bezpieczeństwa, żołnierzy, matek, dzieci.

    Widzimy w pierwszych kadrach zrównany z ziemią Mosul, który wygląda jak Warszawa tuż po ostatnich nalotach w 1945. Nie leży tam kamień na kamieniu. Nie ma domów, nie ma zabytków, Nie ma dawnego Babilonu i po nim pamiątek, wszystko zostało przez ISIS i ich walki z irakijską armią zniszczone do ostatniego kawałka czegoś całego. I tam żyją sobie ludzie, głównie kobiety i dzieci, nastolatki. Ci podejrzani o udział w ISIS całymi rodzinami koczują w zamkniętych obozach na pustyni. Dzieci po jednej i drugiej stronie obozu pielęgnują w sobie wzajemną nienawiść do zabójców swoich ojców, wujków i braci i wspólnie podlewają nienawiść do ludzi Zachodu. Te dzieci nie tak dano chodziły sobie do szkoły, kopały piłkę, starały się mieć problemy jak dzieci na całym świecie, ale dziś nie nakręcą filmu na Youtuba o robieniu burgera z żelatyny, bekaniu po wypiciu napoju gazowanego czy jak zrobić naleśniki. Nakręcą za to film propagandowy jak wspaniale jest przywdziać pas szahida i wysadzić się w samym środku wrogiego obozowiska, ponieść piękną dla Boga śmierć i zabić dziesiątki innych ludzi.

    Nie ma tam w Iraku środków ani pomysłu jak zresocjalizować te dzieci i tych ludzi, nie ma dobrej organizacji ani planu. Jest przerwanie i bierne przyglądanie się eskalacji nienawiści.

    Kiedy patrzyłam na te obrazy, tak samo jak na film „Kafarnaum”, nie mogłam nie powstrzymać emocji i wstrząsu. Tam unaoczniły się wszystkie niezwizualizowane moje lęki o krachu zachodnich systemów, które trzymają nas w jakiejś nierealnej bańce, absurdalnego korporacyjnego konsumpcjonizmu i ogłupiającej beztroski. Owszem, mam poczucie, że to, że żyję w Europie to przywilej. Czuję to bardzo mocno. Że żyję sobie na takiej wysepce kulturowej utkanej z naszych takich a nie innych historyjek, naszych królów i książąt, tradycji, porażek i sukcesów, dzieł, muzeów i wystaw, że mogę sobie słuchać cantat i uwertur i nikt mi nie zawraca dupy ani w żaden inny sposób nie niepokoi. Tak, bardzo to doceniam. Każdego dnia.

    Ale ten lęk nie ustaje. Narasta wraz ze świadomością, że serio, nic nie trwa wiecznie. Coś kiedyś musi się skończyć w tych dyktowanych imperialną chciwością układach, tylko co? i dla kogo?

  • Jak szukać, żeby znaleźć – kanapka fundamentalna

    Niezależnie od mniej lub bardziej wydolnych systemów, w jakich żyjemy i jak bardzo chcemy mieć wszystko, nadal niepodważalny jest fakt, że jesteśmy jednak istotami nie tylko fizycznymi, ale też duchowymi.
    hjhjhjhkhkjhjkhjW związku z tym, niezależnie też jak bardzo o tym zapominamy, pojawia się w nas set pytań tak zwanych fundamentalnych, na przykład: jak żyć, kim jestem, dlaczego żyję, jaki sens mają moje działania, moja praca i relacje z innymi, dokąd właściwie to zmierza, czy zaleje mnie ocean plastiku, czy zginę zatruta smogiem, jak sobie pomóc, kiedy mam zły humor, bo dziś nie można mieć bad moods, jako że wygląda to podejrzanie.poszukiwanieNiezależnie od mniej lub bardziej wydolnych systemów, w jakich żyjemy i jak bardzo chcemy mieć wszystko, nadal niepodważalny jest fakt, że jesteśmy jednak istotami nie tylko fizycznymi, ale też duchowymi.
    W związku z tym, niezależnie też jak bardzo o tym zapominamy, pojawia się w nas set pytań tak zwanych fundamentalnych, na przykład: jak żyć, kim jestem, dlaczego żyję, jaki sens mają moje działania, moja praca i relacje z innymi, dokąd właściwie to zmierza, czy zaleje mnie ocean plastiku, czy zginę zatruta smogiem, jak sobie pomóc, kiedy mam zły humor, bo dziś nie można mieć bad moods, jako że wygląda to podejrzanie.

    poszukiwanie

    Niezależnie od mniej lub bardziej wydolnych systemów, w jakich żyjemy i jak bardzo chcemy mieć wszystko, nadal niepodważalny jest fakt, że jesteśmy jednak istotami nie tylko fizycznymi, ale też duchowymi.
    W związku z tym, niezależnie też jak bardzo o tym zapominamy, pojawia się w nas set pytań tak zwanych fundamentalnych, na przykład: jak żyć, kim jestem, dlaczego żyję, jaki sens mają moje działania, moja praca i relacje z innymi, dokąd właściwie to zmierza, czy zaleje mnie ocean plastiku, czy zginę zatruta smogiem, jak sobie pomóc, kiedy mam zły humor, bo dziś nie można mieć bad moods, jako że wygląda to podejrzanie.
    Ale szukanie odpowiedzi na te pytania nie jest szczególnie modne, ani poważane w systemie opartym na zdobywaniu i posiadaniu. Ten rodzaj aktywności zostawia się artystom, pisarzom, jakimś hipsterom nie mającym nic lepszego do roboty, ogólnie nie jest to działanie pożądane w neo -liberalnych społeczeństwach zachodnich. Jest nawet wręcz lekceważone.

    Druga trudność, jaka pojawia się w związku z poszukiwaniem odpowiedzi na te pytania, to nadmiar. Klęska nadmiaru dotknęła nawet sferę duchową, dziś świat idei przypomina ogromny amerykański outlet na przedmieściach, nie ma on końca, wszystko jest do siebie podobne, zzipowane i w tej samej cenie. Z każdej półki wyskakuje jakaś atrakcyjna idea w duchu New Age, mindfulness albo swojski kołczing uprawiany ochoczo przez rozmaite blogeriny lub blogerów motywacyjnych po miesięcznym kursie psychologii. Dostajemy dużo porad, choć przeważnie kończy się na zalecanym przez instagramerki ciachu, winie z koleżanką lub odczytaniu motywujących przesłań od folowersów w opcji instagram direct.

    Tak więc przechodzimy do kolejnej bariery, to jest do trudności z wyborem, bo jaką mamy gwarancję, że przyswojenie jakiejś idei to będzie słuszny wybór? Może tamta była lepsza?

    niepokój

    Ale przychodzi taki moment niemal granicznego niepokoju wzbudzanego przez permanentne poczucie lęku spowodowanego tym, że nie wiemy, w którą stronę się udać. Przygnieceni zostajemy nadmiarem informacji, bodźców i oczekiwań oraz frustracji, że nie możemy mieć wszystkiego, aż w końcu zdobywamy się na to, żeby opuścić Krainę Muminków i poszukać własnych odpowiedzi na te dość niepopularne dziś pytania.

    Jak to mawiają Hindusi, kiedy uczeń jest gotowy – zjawia się nauczyciel.

    Kiedy w głowie robi się naprawdę nieprzyjemnie, ciasno i duszno, pojawiają się w otoczeniu subtelne tropy. Ja wpadałam na nie niespodziewanie i nieoczekiwanie poprzez sieci powiązań, których nigdy nie zakładałam i których bym nie podejrzewała o te efekty, jakie dzięki nim osiągnęłam. To są powiązania między ludźmi, przedziwne ekosystemy koneksji, działania podejmowane w związku z nimi. W efekcie znalazłam się na wykładach lamy Ole Nydahla nauczyciela Diamentowej Drogi Karma Kagyo, drogi, o której kilka miesięcy temu nie miałam zielonego pojęcia, a gdyby mi ktoś powiedział jakiś czas temu, że będę sobie to eksplorować, zbyłabym go subtelną sylabą „pfff”.

    Ale to nie będzie tekst o Diamentowej Drodze, to jest tylko jeden ze sposobów na pozyskanie satysfakcjonujących odpowiedzi, ale nie jedyny. Tekst będzie o książce, która okazała zapisem wszystkich moich pytań, propozycji prawdopodobnych odpowiedzi i przemyśleń na temat tego wszystkiego, w czym dziś żyjemy. Ktoś 10 lat temu zebrał swoje doświadczenia, opisał je i dał mi powód do dużej satysfakcji, że też na to wszystko wpadłam, albo byłam blisko. Chcę się tym podzielić, bo uważam, że to jest ważne. Wymaga trochę więcej działań niż tylko zjedzenie ciacha i wypicie wina z koleżanką, ale wysiłek poznawczy może przynieść nieoczekiwane efekty. Tak sądzę.

    „Nic nie zdarza się przypadkiem”

    Tytuł tej książki jest tyleż banalny, co znaczący. Może wszystko, co ma znaczenie jest w sumie banalne i proste. Może tak być.
    Trafiłam na nią, właśnie, przypadkiem? Na Mazurach, we Młynie Patryki. Zapomniałam swojej książki do czytania i akurat zmagałam się z opanowaniem objawów uzależnienia od internetu, bo instagram nie chciał się ładować i nagle poczułam się jak rozbitek na bezludnej wyspie, kompletnie sama jakaś taka i do niczego. Książek we Młynie mają dużo, w moim pokoju był wybór od 50 twarzy Greya po eseje Umberto Eco, ale wpadła mi w ręce ta właśnie książka, z tytułem dobrym w sumie hakiem i autorem, którego wcześniej nie znałam. Jegomość z okładki w indyjskim ubraniu, którego słowa znalazły odzwierciedlenie w moich jeden do jednego, okazał się włoskiem dziennikarzem, długoletnim korespondentem wojennym ze Spiegla, z licznymi reportażami i przygodami na koncie w stylu aresztowanie przez chiński rząd, pojmanie przez Czerwonych Khmerów, obserwacja dojścia komunistów do władzy w Wietnamie itp. Dużym poważaniem jego prace darzył Kapuściński, czyli nie znając nazwiska Tiziano Terzani można na podstawie tej rekomendacji przyjąć, że gość jest warty uwagi.

    Ale nie o  wojnach i niesprawiedliwościach dziejowych jest ta książka. Otóż z tych tysięcy ekstremalnych czasem perypetii życiowych, jakie przytrafiły się Terzaniemu, największą przygodą i zdarzeniem, które przesterowały jego życie była choroba, a konkretnie rak.

    Terzani żył tak jak większość z nas obecnie, w pośpiechu, w poczuciu, że trzeba ciągle do przodu, iść, biec, zdobyć, pokazać, mieć, w poczuciu, że tak będzie zawsze, bo tak, nie myśląc nigdy o końcu czegokolwiek, bo życie to przecież proces a nie nieuchronność końca. Praktycznie nieuleczalna choroba zmusiła go do zadania sobie tych nie wspieranych przez naszą rzeczywistość pytań i do poszukiwania na nie satysfakcjonujących odpowiedzi.

    odpowiedzi

    Znajdował je stawiając najpierw pytania: jak się wyleczyć? czym jest choroba? czym jest zdrowie? czym jest życie i czym śmierć? Aby dojść do tego, że życie i śmierć to aspekty tego samego przeszedł długą drogę. Chcąc wyzdrowieć, przywrócić ciału równowagę zbadał na sobie wpływ: medycyny alternatywnej, homeopatii, reiki, ajuwerdy, leków z metali, leków z grzybów, leków z krowich sików (serio), lewatywy aż po magię na Filipinach, medytacje z guru w aśramie, życie w odosobnieniu w Himalajach.

    W poszukiwaniach opierał się na założeniu, że sama medycyna alopatyczna, badania oparte na naukowych dociekaniach to jedno, ale nie wszystko, że medycyna zachodnia pomija, ze szkodą dla ludzi, aspekt duchowości w zdrowieniu, w zachowaniu tej mitycznej równowagi ciała i ducha.

    W większości wypróbowanych przez niego sposobów tym co działało był… efekt placebo, co dowodzi tego, jak wielka jest siła naszego umysłu i faktycznie, wszystko, czego potrzebujemy mamy w sobie. Mamy w sobie to, co zdolne jest nas zniszczyć i to, co może nas odbudować.
    I właśnie o poszukiwaniu tych zatraconych w zgubnej zachodniej konsumpcji i niszczącej chciwości sił we własnej głowie, jest ta książka.

    Jak radzić sobie z poczuciem, że nasze życie to pandemonium wiecznych strat, że śmierć to cios. Nie da się nie umrzeć, zatem jak to unieść, to odchodzenie wszystkiego, ten wieczny strach przed czymś, tę niewiedzę po co się w ogóle tutaj jest, w tym konkretnie miejscu, te wątpliwości, złość i smutki?

    • można na przykład zmienić system miar i wag:)  bo miary i wagi, sukcesy i porażki, źródła naszych krótkotrwałych zadowoleń za to wiecznych frustracji, to tylko konwencje, życie wcale od nich nie zależy, tylko my nadajemy im dziwny sens z pobudek, których wcale nie wybraliśmy świadomie, tylko skądś i od kogoś to przejęliśmy. Buddyści mówią, że te konwencje to tylko gierki naszej wyobraźni. Wystarczy tak się do tego nie przywiązywać i nie dać ze sobą pogrywać naszemu własnemu umysłowi.
    • można też odejść od traktowania siebie w sposób użytkowy. A tak nas traktuje system, kultura i współczesna medycyna. Kiedy coś się w nas złamie, trzeba szybko naprawić szkodę, żeby móc wrócić natychmiast do naszego systemu trybów, nie zakłócać pracy innych, nie nastręczać problemów i poruszać tryby napędzające najczęściej jakieś systemowe fantasmagorie
    • bardzo zalecane jest odejście od chęci posiadania rzeczy, a to akurat niełatwe jest, nie chcieć posiadać rzeczy, atrybutów prestiżu i uzasadnień naszego bycia tutaj. Nie przywiązywanie się do posiadania bardzo uwalnia umysł, bo najczęściej, kiedy coś gubimy, tracimy, to obsesyjnie myślimy tylko o tym i pławimy się w depresji dlatego, że zgubiliśmy coś co wydaje się tak cenne, że żyć się bez tego nie da, a może to być kompletnie mało istotna rzecz.
    • ograniczenia; mocno zalecany post we wszystkim, ograniczenia to wg. autora nic innego jak paradoksalnie poszerzenia własnej wolności. Poszczenie to rezygnacja z każdej kolejnej rzeczy, dziś jednej, jutro drugiej, post w diecie, odchodzenie od jedzenia mięsa i od gargantuicznych uczt, ogólnie – redukcja – rzeczy, potrzeb, pragnień
    • wyzbycie się europejskiego, cynicznego sceptycyzmu i krytykanctwa opartego na niejasnym poczuciu wyższości wobec innych kultur czy zjawisk, uznanie zjawisk pozazmysłowych jako rodzaju swoistego wyzwolenia
    • odnalezienie ośrodka władzy, który nami zarządza, zubaża nasze życie czyniąc nas smutnymi, sfrustrowanymi i niezadowolonymi. Z tym, że dziś to nie takie proste, nie ma fizycznej Bastylii, nienawistnego która Ludwika czy Pałacu Zimowego. Nie da się jedną rewolucją obalić tej władzy, która nas dławi, bo co zrobić? wypisać się z systemu likwidując konto na facebooku? Można z tym walczyć przyjmując, o dziwo, że ten opresyjny ośrodek władzy nie jest nigdzie indziej, tylko w nas samych. A potem zmierzać już tylko po sukces:)
    • warto też odszukać w swoim życiu społeczny kontekst, odejść od „furgonetkowego” modelu jaki zaszczepiła w nas amerykańska mentalność.Ta ekscytacja, że życie to nieustanne możliwości związane z przenoszeniem się z miejsca na miejsce silnie wykorzeniają i wzmacniają poczucie alienacji w świecie. Świadomość, że musimy być self made manami wcale nam nie pomaga w zachowaniu równowagi, a wręcz przeciwnie, wykorzenia i niszczy.
    • rozwinięcie nowej świadomości dotyczącej naszego przebywania w świecie i stosunków z ludźmi i innymi istotami żywymi; 
    • medytacja, mocno zalecana aktywność pozwalająca na odzyskiwanie świadomości samego siebie. Pozornie prosta czynność, ale bez pewnej wiedzy o tym i praktyki szalenie trudna. Ponieważ nasze myśli są narowiste, medytacja przypomina łapanie wiatru ręką i próbę nadania mu kierunku ręcznie. Prawie niemożliwe, a jednak. Sama osobiście nigdy w życiu bym nie przypuszczała, że zwrócę własne oczy do wewnątrz i że znajdę tam właśnie to, czego szukam. Wspaniałe i katarktyczne odczucie. Łatwo nie jest, ale każda próba to mały sukcesik, mały kroczek i ja chcę w tym być.
    • rezygnacja z kompulsywnych podróży po świecie, w poszukiwaniu nie wiadomo czego. To powiedzenie, że podróże kształcą wprowadza w duży błąd. Nikt niczego nie znajdzie na zewnątrz, jeśli tego czegoś, czego szuka, nie ma w środku. Daremną czynnością jest szukanie w świecie czegoś, czego ktoś nie może odnaleźć w sobie.
    • i na koniec to próba odnalezienia nauczyciela w sobie. Nie w innych. Terzani konstatuje na koniec, że prawdziwy guru jest w tobie, bo cokolwiek co znajdziesz, o co się zaczepisz na zewnątrz jest zmienne i nietrwałe: bogactwo mija, władza zmienia kierunek, miłość odchodzi, nic z tych rzeczy z zewnątrz nigdy nas nie zaspokoi tak, jakbyśmy tego oczekiwali. Dlatego wszystkich odpowiedzi stabilizujących naszą równowagę trzeba szukać w sobie. Nigdzie indziej. Nie chodzi tu o wiedzę rzecz jasna, ale o odpowiedzi definiujące nas samych, nasze nastroje i nasze emocje. Jest to szalenie atrakcyjny dla mnie wniosek, pozwalający mi pozbywać się wszelkich roszczeń jakie miewam wobec innych ludzi. Trochę późno na to wpadłam, i nie końca zawsze mi się udaje, ale czuję, że ten gate jest właściwy.

    czy to wszystko nie karmi w gruncie rzeczy naszego super ego?

    takie pytanie postawiła mi ostatnio koleżanka. W końcu te medytacje, zwrócenie się ku sobie, szukanie odpowiedzi w sobie i w samotności, to czy to wszystko nie izoluje nas zazbytnio od świata i nie abstrahuje nas od innych ludzi? Buddyzm mówi, że to wszystko, nasza świadomość pozwalająca nam ułożyć sobie wszystko w harmonii, nasze ciała, to wszystko są narzędzia czynienia czegoś dla pożytku innych.
    Praca z umysłem, szukanie zasobów w sobie, post, umiarkowanie, bycie dla innych, to są zzipowane odpowiedzi na te fundamentalne pytania. I z tego wszystkiego to ostatnie może być najbardziej kluczowe i tak naprawdę najtrudniejsze do ogarnięcia. Jak wpadnę, jak ten rozdział rozwinąć – odezwę się.

  • zjedz kanapkę