Serial “Ślepnąc od świateł” ma teraz swoje 5 minut, głośno o tym jest, komentarze są, opinie są, wyrazy nieuznania i całkiem uznania, zdania podzielone i spójne, memy są nawet. Jak wiadomo polska produkcja w dużej, wręcz potężnej stacji, w tym przypadku HBO, pobudza wyobraźnię, bo pozwala myśleć, że też mamy fajne historie do opowiedzenia, nie tylko Lena Dunham ma.
Mam szczególny sentyment do tej produkcji. Trudno uwierzyć, ale czekałam na nią! Moja pierwsza recenzja na tej zacnej stronie jest właśnie o książce Jakuba Żulczyka „Ślepnąc od świateł”. Nienazbyt pochlebne miałam zdanie o tej książce, chociaż jakaś taka weselsza wtedy byłam i mniej spięta, ale wiadomo, lata lecą człowiek raczej nie staje się weselszy, a wręcz przeciwnie. Wracając do tej recenzji sprzed 4 lat. To bardzo się w nią wczułam! I mam dowód, że na produkcję na podstawie książki czekałam z myślą taką oto:
„ … to na film zapewne pójdę, wierzę, że Skonieczny doda tej fabule jakiegoś smaku, którego książka jest niestety kompletnie pozbawiona.”
4 lata później październik
Doczekałam się, Krzysztof Skonieczny, Jakub Żulczyk i HBO Polska wypuścili serial.
Czy się nie zawiodłam? Czy Skoniecznemu udało się uczynić literacką kanwę filmowym/serialowym dziełem? Czy ich ciężka praca, jak lubią opowiadać w wywiadach, nad tą produkcją przyniosła pożądane efekty?
Ja bym powiedziała, że i tak i nie. Nie jest to wielkie dzieło przywołujące od razu na myśl filmowe obrazy reżyserów typu Cronnenberg, Tarkowski, Żuławski czy Coppola, na których próbował wzorować się reżyser, ale nie jest to też jakaś nadmuchana, pretensjonalna nuda. Serial jest nierówny i momentami męczący, ale nierzadko też łapie za łeb, choć nie za często.
Wszystko co w tej produkcji się pojawia tuż obok ewidentnych zalet ma od razu przypisane niedociągnięcia, nie jest to serial w sposób czysty ani dobry ani jednoznacznie zły.
może najpierw o klimacie, czyli
jak się ślepnie od świateł w Warszawie
To akurat właśnie się udało. Nie ma tu gangsterki a la Pasikowski czy Vega, chociaż akcenty są, nie powiem. Jest dużo konwencji poupychanych tak, żeby unaocznić widzowi wizję Warszawy jako miasta zatrutego, brudnego, szarego, zaropiałego, unurzanego w smogu, mgle, grudniowej mżawce, w beznadziei i w złu. Otwarcie serialu, sekwencja scen miasta widzianego z okien samochodu, smutni ludzie, smętne budynki, szarości i mgła, grudniowy klimacik nie pozostawiający nadziei, że maj przyjdzie wcześniej, w tle piosenka Maanamu „Boskie Buenos”, od razu wrzucają widzowi trop: rzecz będzie o tym, że bohater jest tu z musu, na chwilę, ale chce wyjechać, do Buenos i tam będzie miał sielankę, ale czy się uda?
Przez kolejne parę dni z życia bohatera ekskluzywnego dilera Kuby będzie właśnie tak: szaro, buro, brzydko, smętnie i ciemno. momentami też przerażająco, bo w narrację reżyser wplata często sceny oniryczne, apokaliptyczne, więc gryziemy się z sumieniem bohatera, nasiąkamy jego lękami i jest nam jeszcze gorzej i zimniej niż było. To tak na zachętę. Ale ja osobiście lubię taki klimat w filmach, nie bawi mnie słońce Toskanii, słońce istnieje w życiu sporadycznie, większość wszystkiego przebiega w podziemiach i w mżawce.
Klimat tego filmu, jego szarości i apokaliptyczne akcenty pozwalają odbierać go nie tylko jako przygody dilera Kuby czy perypetie warszawskich mafii. Cała ta formalna otoczka narzuca myślenie o bohaterze jako postaci tragicznej, jak my przecież, która coś chce, a nie może, która żyje w niezgodzie ze sobą i dlatego świat za jego oknami jest zawsze szary, która jest jak czechowowskie siostry, chce jechać do mitycznej Moskwy a wiadomo od razu, że tam nie dotrze, ale mimo to śledzimy co dalej, bo a nuż spełni się głupie powiedzenie „nigdy nie wiesz co cię spotka”. Niestety. Przeważnie wiadomo. Więc jeździmy po mieście i oglądamy te siedliska katastrof i ludzkich żenad z nikłą nadzieją na cud. W tym wszystkim bardzo pomaga ścieżka dźwiękowa. Kiedy ja w jednej scenie słyszę dżwięki klawiszy Lombardu “Adriatyk, ocean gorący” mam dreszcze.
I tu trafiają się sceny, dla których warto na ten serial zerknąć, sceny, które śmiało nazwać można „epickimi”. Jest w nich wielki rozmach i pod względem konstrukcji i ich wymowy, scena u króla telewizji podczas party, scena w domu konstancińskiej znudzonej bogatej housewife, tragicznie samotnej i pustej, sceny w domach pretensjonalnych hipsterów, scena antycypująca prawdziwe wydarzenie, czyli kiedy naćpany celebryta (grany przez Cezarego Pazurę, wielki zresztą aktorski come back) jedzie porshe, pije sobie elegancko przy tym wódeczkę i zabija na pasach kobietę, scena w klubie, kiedy raper rapuje trzymając za cycki tabun nagich, wijących się w udawanej ekstazie kobiet, kiedy mu się wydaje, że ma u stóp cały świat na skutek miliona odsłon na Youtubie, a okazuje się, że to jednak fikcja. Więc są to sceny moim zdaniem – rzadko spotykane w polskich serialach.
No ale.
Są i zgrzyty.
Kuba aka Kamil
Jest nim główny bohater. Chociaż i tak jest o niebo sympatyczniejszy niż w książce. Tam autor nie potrafił wzbudzić w czytelniku sympatii do niego, a wiadomo, że do ludzi z mocno porysowanym morale miewa się sympatię też, wystarczy wspomnieć choćby Tony’ego Soprano, w którym nawet wręcz się kochałam.
Więc w serialu jest lepiej. Diler celebrytów Kuba grany przez naturszczyka, rapera Kamila Nożyńskiego (poznajcie Saful Dixon 37) został wybrany do roli po warunkach. I nikt tu się z tym specjalnie nie kryje, że Nożyński nie dostanie raczej wnet propozycji od Krzysztofa Warlikowskiego. A warunki fizyczne do grania roli chłopaka z prowincji, konesera i adepta sztuki, który jednak głupi taki nie jest, żeby przez lata wynajmować kawalerkę na spółkę z dwiema osobami i brać na rękę 1500, no to warunki na to ma. Jest wizualnie jednocześnie delikatny, jak i twardy, nieprzenikniony jak i transparentny, uśmiecha się kącikami ust w dół i ma płaski nos, ale w oczach zastanawiający smutek. Dopóki się nie odzywa, a tylko jest – jest super. Sprawy komplikują się, kiedy bohater próbuje się emocjonować. Brakuje warsztatu, chęci są, ale niestety. Lecz co Kamil dowygląda, to plejada naszych tuzów Więckiewicz, Frycz, Chabior, Pazura – dogra. Oprócz flamy dilera Kuby, nad którą spuszczę litościwie zasłonę milczenia, inne kobiety jak Ewa Skibińska grająca konstancińską pańcię i przyjaciółka bohatera Pazina grana przez Martę Malikowską są tu krzepiąco wiarygodne w tym co pokazują i co mówią. I historia jakoś się toczy.
W sumie dobrze, że Skonieczny dobrał do serialu na główną postać nieograną twarz. Nie wiem, może gdyby tam zagrał aktor o umiejętnościach np. Dawida Ogrodnika byłby to zupełnie inny film? Może o to chodziło? O jakiegoś rodzaju nieporadność bohatera, który ze wszystkich sił starał się być ponad to gówno, w które wszedł, być kimś i wszystko kontrolować a tak bardzo, tak bardzo mu się to nie udawało, bo nie jest to po prostu możliwe, żeby trzymać wszystkie linki. I to na jego twarzy w chwilach emocjonujących, w tonie jego głosu było czuć, tę niepewność, sztuczność wywołaną zdziwieniem, że coś idzie nie tak, jak zakładał. W sumie – ludzka sprawa.
podsumowując…
Nie będę się rozwodzić nad szczegółami, jak to diler Kuba sprzedawał towar, wszedł w dziwny układ i nie mogąc się z niego wywikłać popadł w kłopoty stające na przeszkodzie w jego wyjeździe na wymarzone wakacje do Buenos. Te kilka ostatnich dni w roku nie jest tylko zapisem gangsterskich przygód bowiem. Jest to raczej epicka opowieść o szarym mieście, szarych ludziach, ambicjach spełnianych lub nie, ale przeważnie nie, lub o kosztach ich spełnień, opowieść o tym, jak bardzo różni się to, czego pragniemy od tego co mamy i co możemy dostać, o tym, że wszyscy jesteśmy lub bywamy jednakowo zawiedzeni i właśnie całkiem sprytnie i inaczej można zobaczyć to z perspektywy pozornie wyabstrahowanej z takiego życia jak nasze – osoby narkotykowego dilera.
Więc czy ja rekomenduję oglądanie? Nie odradzam. To już uważam sporo.
fot. zdjęcie główne za filmweb.pl