• “Girlboss” – jak szefowa Nasty Gal zjadła kanapkę z sukcesem

    Jeśli lubisz podjadać obiad, kolację czy potajemnie lody oglądając coś co nie wzbudzi w tobie lęków egzystencjalnych ani nie przyprawi o niestrawność, za to chcesz, aby było ci miło, kolorowo i całkiem przyjemnie – to nowy serial Netflixa „Girlboss”, u nas jako „Szefowa” – jest dla ciebie.

    Lubimy takie historie. O karierach. Od nikogo znaczącego po kogoś dużo wartego na rynku. Lubimy oglądać, jak się komuś udaje. Taki pozytywny przekaz wzmacnia poczucie także w nas, że jeśli komuś, to może i nam. Chociaż owszem, jest niebezpieczeństwo, że może to zadziałać odwrotnie i oglądany na ekranie cudzy sukces może wywołać poczucie winy, że my akurat nie za mocno się staramy i za mało w siebie wierzymy, dlatego pracujemy w korporacji a nie szefujemy swojemu super prosperującemu biznesowi. Ale obiektywnie rzecz biorąc historia Sophii Amoruso jest filmowa, i to bardzo.

    Nie przepadam za produkcjami bazującymi na życiu znanych, zasłużonych ludzi. To chodzenie na łatwiznę. Ale założycielka sklepu sprzedającego odzież vintage online Nasty Gal nie jest jakąś Skłodowską Curie czy Wisłocką czy Einsteinem. Nie sprawiła, że życie ludzi odmieniło się w jakiś spektakularny sposób. Żyje sobie nadal i choć jej firma zbankrutowała – chyba miewa się całkiem dobrze, a to jak sobie doszła do bogactwa sprzedając w internecie ciuchy jest moim zdaniem naprawdę całkiem inspirujące.

    Nie chodzi o to, że wynalezienie pierwiastka chemicznego ma mniejsze znaczenie dziś niż ilość znajomych na profilach społecznościowych. Pewnie ma większe, ale nie sprzedaje się tak ładnie w kinie. Jest to trochę crazy, ale takie są to dziwne czasy, że na takiej właśnie bazie robi się dziś dużo biznesów. W sumie fajnie mieć świadomość, że nie trzeba mieć MBI, być wybitnym, pochodzić z dużego miasta i zamożnej rodziny, bo można z pipidówka i można się chwalić, że studia to strata czasu i mimo to dobrze zarabiać, jeśli ma się determinację, nie jest się leniem, ma się pomysł i totalnie się w siebie wierzy. Serio! No i właśnie o tym jest ten serial i dlatego on chwyci.

    Na premierę pierwszego sezonu „Girlboss” do Kalifornii zaproszono zresztą polskie it girl internetu – Maffashion i Aretę Szpurę, która jest częścią marki Local Heroes a swój sukces odnotowała dzięki temu, że udało się znaleźć sposób na to, żeby  t-shircie marki poprzechadzał się Justin Bieber. Potem dzięki spektakularnym ilościom swoich obserwatorów w social mediach dziewczyny mogły się sfotografować z Charlize Theron na  netflixowym bankiecie i co więcej – Theron – producentka  serialu “Girlboss” – na pewno była z tego zadowolona, bo dzięki takim właśnie laskom wieść o produkcji poniesie się hen hen daleko do dalekiej  Polski i innych krajów, w których akurat jest Netflix, a o których istnieniu wcześniej Theron  może nie miała zielonego pojęcia.

    Zresztą, promocję serialu Netflix zrobił w internetach spektakularnie dobrą. Przemyślana koncepcja na instagramie, graficzne rozwiązania, powiązania z prawdziwą bohaterką tej historii Sophią Amoruso i z tymi wszystkimi dziewczynami robiącymi kariery w internecie – daje efekt, jakiego na polskim rynku polskie stacje wprowadzające serial na rynek osiągnąć nie umieją. Bo to wymagałoby pewnego nieszablonowego myślenia, odwagi w podejmowaniu szybkich decyzji i współdziałania między różnymi podmiotami. W naszych warunkach – mission impossible.

    Tyle o promocji. A co z serialem?

    Nie jest to arcydzieło, jakiś wielki serialowy kamień węgielny jak „Twin Peaks” czy „House of Cards”, nie jest to materiał grzebiący niepokojąco palcem w naszych egzystencjalnych rozterkach. Jest kolorowy, szybki i lekkostrawny. Każdy odcinek skrojony na 25 minut, dynamiczna muzyka, szybki montaż, żeby pokazać jaka szybka i twarda była młoda bohaterka, która mając lat niespełna 20 kupiła w ciucholandzie kurtkę tanio a sprzedała bardzo drogo i wpadła na to, że to może być jej praca i żródło utrzymania, no bo skoro to lubi i się zna , to czemu nie.

    Serial pokazuje jaką Sophia przeszłą drogę od niewiedzącej czego chce młodej laski, no prócz tego, że nie zamierza być nudną dorosłą wychodzącą do pracy o 9 wracającą o 17, do twardej babki, która walczyła o swój pomysł i biznes.

    girlboss screen

    girlboss screen

    Uczciwie tu jest pokazane, że mieć dużo obserwatorów w socialach, mieć zainteresowanie w internecie to wcale nie jest taka prosta sprawa:) Dlatego ludzie z pogardą patrzący na kariery dziewczyn znikąd tylko dlatego, że mają bloga, milion followersów na instagramie a ich pracą jest siłownia lub przebieranie się i robienie zdjęć – źle kombinują. Wleźć na ten szczycik, na jakąkolwiek internetową górkę jest niezwykle trudno. Potem utrzymać się na jej szczycie – też nieprosto.

    Dzieje sklepu vintage Nasty Gal z San Francisco są znane albo można o nich poczytać i nie będę ich tutaj opisywać, ale fajnie jest obejrzeć sobie „jak to wszystko się zaczęło” z tym internetem. Jak od 2005/2007 roku totalnie ewoluowała nasza świadomość i nasze zachowania w związku z takimi na pozór mało istotnymi faktami jak powszechna dostępność do internetu, taniość tego przedsięwzięcia oraz ewolucja telefonów w smartfony.

    Ale oglądając „Girlboss” wcale nie miałam poczucia, że można stać się kimś będąc nikim. Na start trzeba zawsze mieć jednak macbooka. Serio:) Taka Sophia, owszem, studia uważała za bzdurę i silnie się buntowała, ale tak naprawdę nie weszła w świat tak totalnie znikąd. Miała zamożnego ojca, który nie wspierał jej w projekcie, ale gdzieś tam z tyłu głowy miała taką świadomość, że jak spadnie, to ktoś podłoży  miękkie miejsce do lądowania. Moim zdaniem to przysposabia myśli do jakichś konkretnych dążeń. Nie jestem pewna, czy mieszkanka jakiegoś biednego getta dla wykluczonych miałaby w ogóle w głowie myśl – zrobię biznes sama, umiem, wiem, chcę.  Więc niby biedna, ale nie do końca. Styl myślenia, determinację na pewno odziedziczyła po swoich rodzicach, którzy akurat w robieniu karier byli bezpardonowi. Więc ten. Nie ma tak, że „znikąd”. Ta dziewczyna była skądś i miało to moim zdaniem silne znaczenie dla stylu, w jakim potoczyły się jej spektakularna kariera.

    Co do odbioru samego serialu jeszcze. To nie tak, że łyka się to jak lekkostrawną papkę. Coś tam do tak zwanego myślenia też daje. Ja np.zazdrościłam bohaterce poczucia, że nie ma nic do stracenia i że może wszystko. I tego, że totalnie obca była jej obawa, że z nią coś niehalo. I tak naprawdę też na tym zajechała sobie tak daleko. W takim świecie, w którym tatuś wspiera nie za bardzo, niskie drobne kobiety traktuje się protekcjonalnie i z góry, w którym chłopakowie zdradzają, ale przy okazji zarzucają partnerkom egoizm, w którym inne laski z zazdrości zrobią wszystko, żeby zaszkodzić – no to żyjemy wszyscy czy wszystkie. Bohaterka też. I fajnie popatrzeć jednak jak ona wychyla się z okna i drze się:  HALKO! Pierdolcie się!

    Wieje optymizmem.

  • Kanapka do kina na złe filmy o seksie

    Już drugi raz w ciągu niedługiego czasu zastanawiam się nad estetyką filmów “brzydkich”. To raczej nie tak, że nie lubię filmów „dobrych” i że preferuję kino poślednie. Oczywiście, że wolałabym, żeby wszyscy ludzie byli ładni i dobrzy, piosenki melodyjne i oryginalne z tekstem kalibru wierszy Brodskiego, ubrania tylko dobrej jakości i kino tylko najwyższej próby, takie które zostaje w głowie i w dodatku jest nowatorskie, oryginalne i wszystko ma super skrojone.

    Chociaż w sumie, jak teraz tak sobie o tym myślę, to naciągam. Wcale nie chciałabym, żeby wszystko było na ładno. Brakowałoby mi zdjęć Alexandra Gronsky’ego i nie miałabym co wrzucać na mój instagram, gdyby nie było blokowisk i błota na koślawych chodniczkach zagłębia biurowego stolicy.

    Właściwie to powiem więcej – lubię jak jest brzydko. Brzydota jest ciekawsza niż ładność.

    Dobre filmy – owszem, ale zawsze lubię, jak wkrada się w nie coś brzydkiego i niepokojącego, ale nie jednoznacznie, w sposób oczywisty złego. Przecież tak było w przypadku „Manchester by the sea i filmu z Hupert „Elle”. Tak zwane dobre filmy moim zdaniem nie byłyby takie, gdyby nie opowiadały o jakimś klimacie noir, który bohaterowie noszą sobie w duszach, choć tego tak na pierwszy rzut oka nie widać.

    Pisałam niedawno o złym filmie, który podejrzewam, twórca, reżyser uważa za dzieło i może nie przychodzi mu do głowy, że zrobił gniota. To jest jeden rodzaj filmów złych właśnie, które miały być dobre a wyszło inaczej.

    Do filmu „W spirali reżyser zaprosił ładną panią, ładnego pana, ulokował się w ładnych miejscach i próbował opowiedzieć o dramacie dwojga ludzi, którym coś tam niehalo jest w związku. Nie jest w stanie wzruszyć ta opowieść, jakoś losem pary nie udało mi się przejąć i śmieszyły mnie ich wystudiowane pozy i szepty w lesie. Piszę o tym szczegółowiej TU.

    No i teraz mamy Wielkanoc, większość ludzi nudzi się z rodziną, ja wybrałam towarzystwo własne i kotów i między drzemką a pojadaniem śledzi próbuję wyszukać coś do obejrzenia.

    Wszystkie topowe produkcje Netflixa, HBO zaliczone, bo przecież nie ma ładniejszego sposobu ucieczki od życia niż realistyczny, mięsisty, rasowy amerykański serial o problemach, które są istotne, prawda?

    Miałam pyknąć jeszcze raz „Wszystko na sprzedaż” Wajdy, ale zmroziła mnie maniera aktorska panująca w tamtych latach w polskim filmie. Może tylko „Pociąg” Kawalerowicza mnie nie irytował i byłam poruszona tym, że w tej przaśnej epoce dziwnych póz udało się stworzyć coś tak przejmującego i uniwersalnego. Więcej na ten temat TU.

    No i wpadałam na tytuł „Z miłości”.

    Konstrukcja tego tytułu przywołała wspomnienia tytułów filmów kina moralnego niepokoju, takie krótkie, dobitne, gęste i sugerujące, że będzie o czymś ważnym, nie że tam Disney i happy end, będą za to rozterki, będzie trudno się działo.

    Na wstępie już ustalić trzeba jedno – film „Z miłości” jest filmem nie – ładnym.

    Tylko że cała zabawa polega na tym, że nie wiem, czy to nie jest ze strony reżyserki Anny Jadowskiej zabieg zamierzony.

    Porusza ona temat brudny i robi o tym film brudny. Można ten film podciągnąć śmiało pod estetykę kampu. Jest celowo, prowokacyjnie wręcz rachityczny, koślawo zagrany i jakby celowo źle poprowadzony.

    Początkowo myślałam, że to jakiś staroć. Kolory są wyblakłe, szare, akcja w małym paskudnym miasteczku, które było tak samo brzydkie w latach 70 – tych jak i teraz, więc ciężko było się połapać. Ubrania bohaterów nijakie, ni modne, ni nie modne, fryzury też nijakie, wódka na stole i skórzane brzydkie meble. Żadnych tropów na temat wyjątkowości.

    Ale główną rolę gra Marta Nieradkiewicz, która w sumie jest aktorką młodą, więc film nie mógł być stary, a jak przyjechała do Warszawy z małego miasteczka, to widziałam Złote Tarasy. I tak,  to film z 2011 roku.

    Podejmuje on temat, który bardzo mnie w kinie interesuje. Chodzi o inkasowanie pieniędzy za seks.

    Pamiętacie francuski film „Piękna i młoda” o młodej, pięknej jak wskazuje tytuł, pochodzącej z zamożnego domu licealistce, która po prostu, zamiast całować się z kolegami na imprezach chadza po lekcjach do hoteli i za seks ze starymi lub brutalnymi facetami zbiera mile szeleszczące setki euro. Właściwie film nie daje odpowiedzi, dlaczego to robi. Może burżuazyjna nuda ją dopada, jakiś rodzaj zepsucia z dobrobytu, kiedy ma się wszystko, więc, żeby odczuć choć trochę dreszczu – to się robi TO za pieniądze.

    Podobny wątek pojawił się w serialu „The Girlfriend Experience” – o pięknej studentce, też z zacnego domu, która dorabia sobie na studiach, a ambitna jest i zdolna, dorabia jako ekskluzywna kurtyzana i nie bardzo widzi w tym coś złego. No miewa perypetie, stalkerów, nieprzewidziane zwroty akcji, ale ogólnie nie widzi w tym jakiegoś obciachu, praca jak każda inna, chociaż…

    No właśnie.

    Chociaż tak się z pozoru wydaje, że kasa za seks jest pieniądzem łatwym to nie jest chyba tak do końca, niezależnie z jakiej przyczyny się ktoś decyduje w ten sposób zarabiać.

    Jeśli wyjść z założenia, że nasze ciało jest świątynią naszego ducha, to zarabianie na tym, że pozwala się w nie włazić każdemu, jest opcją chyba dość słabą i choć w świątynie nie wierzę, to w swojego ducha owszem i myślę, że byłoby mu przykro, gdybym tak jego potrzeby lekceważyła. No ale przecież nie robią tego tylko ludzie wyzbyci życia duchowego. Na swój sposób chyba każdy je ma. A może nie ma. Nie wiem. Niemniej branie pieniędzy za seks bułką z masłem nie jest.

    No i teraz wracając do filmu.

    Jest sobie ta Marta Nieradkiewicz, z tak samo nadąsaną miną jak w „Zjednoczonych Stanach Miłości” czy w „Kamperze”, tak nadąsaną jak nadąsane bywają tylko ładne, zdolne dziewczyny z filmówki i gra młodą, 20 letnią (sic!) żonę męża Piotrka, który jest tak totalnie nijaki, że bardziej nijakim nie można być. Mają małe dziecko, dużo długów, on ma ochotę na seks, ona nie, bo jest zestresowana. Piją oboje razu pewnego wódkę u znajomych, Piotrek zwierza się, że ogląda sobie świerszczyki w kioskach, żona krzywi się i ściska nogi bezwiednie zażenowana tym wyznaniem aż znajomy mówi, żeby się wyluzowała, a poza tym oni znają takich jednych co za udział w jednym pornosie zgarnęli kilka tysięcy.

    Piotrek już zaczyna marzyć jak to by za to pospłacali długi i nagle lądują w Warszawie i przyjeżdża do nich burdelmama z planu.

    W międzyczasie widzimy kulisy kręcenia nielegalnych produkcji porno. Olbrychski jako producent gra źle, bardzo nawet źle, jego żona Ewa Szykulska gra też bardzo źle, Leszek Lichota – znany też jako mecenas Dębski – też gra bardzo źle, reżyser tych filmów nic nie umie, operator nie nie umie, te produkcje są złe, amatorskie to mało powiedziane, w międzyczasie prowadzą spektakl pt. Rekord stosunków płciowych w 1 wieczór, który wygrywa Asia przyjmując 914 panów podczas tego mityngu.

    Zaryzykuję stwierdzenie, że Jadowska zrobiła to specjalnie. Pokazała tę nieudaczność, prymitywizm tego pokątnego biznesu w sposób tak samo zły. Warto to zobaczyć choćby dla dialogów. Jest scena, w której mąż Piotrek ma grać hydraulika, który zaraz przeleci maturzystkę graną przez swoją żonę, ma do wypowiedzenia jedno zdanie, ale nie zapamiętuje go, nie wie co ma robić prócz tego, że ma na dziewczynę spojrzeć tak „no wie pan, znacząco”, ona też dostaje taką instrukcję. Pierwsze podejście wydaje się żonie dziwne, że oto uprawia seks w obecności obcych ludzi, ale drugie podejście wychodzi zaskakująco dobrze, bo oto ma orgazm i kamera to zdarzenie zarejestrowała.

    Wszystko pewnie byłoby ok, gdyby nie to, że żona bez kamer nadal pozostaje wobec męża oziębła, więc mąż wyśmiewa ten żoniny orgazm naśladując piskliwie jej okrzyki. Żona się wkurwia i ucieka do małego miasteczka, gdzie wraca na swoje ścieżki, toczenie wózka z dzieckiem, zakupy na brudnym targowisku i tymi obrazami brzydoty, która w Polsce jest wszędzie film się kończy.

    W sumie więc ten brzydki  film pokazał coś istotnego. To mianowicie, jak między ludźmi rzadko w ogóle coś hula jak należy, jaki następuje rozziew między wyobrażeniami w chwili hucznego wesela i błogosławieństwa z krzyżem w domu matki, a tym, co między dwojgiem dzieje się potem. To już nawet nie o tego pornosa chodzi i seks za pieniądze, tylko o to ile w tych wszystkich relacjach jest nieprawdy, przekłamań, ile zahamowań no i o ten seks w sumie też, o tym co jest na sprzedaż a co nie i czy przypadkiem wszystko nie jest kwestią dobrej ceny po prostu.

    Film nie udziela odpowiedzi na żadne pytanie, jakie powstaje w mojej głowie, sama też nie wpadam na żadne błyskotliwe odpowiedzi. Wszystko nadal pozostaje relatywne i to trochę dobrze a trochę źle.

    Ale złe filmy oglądać warto. Czasem okazują się nie gorsze niż te dobre. Lecz nie jest to regułą.

  • Kanapka tekstylna, czyli drugie życie skafandra

    Odkąd 2 lata temu ze względów zdrowotnych przestałam jeść mięso, niezauważalnie, ale spektakularnie wzrosła moja tak zwana wrażliwość. Zaczęłam już zastanawiać się nad życiem duchowym i ostatnimi chwilami kurczaka na talerzu koleżanki podczas obiadu, ale poważnie zaczęłam też brać pod uwagę kwestię, czy kiedy marchewkę wyrywa się z ziemi, to ją to boli. Po zwierzętach i warzywach w sposób naturalny nastał czas na ubrania. Tak, dobrze czytacie – na ciuchy, szmaty, lumpy, na całe to „nie szata zdobi człowieka” bla bla.
    To nie będzie tekst w rodzaju 5 sposobów, jak dobrze wyglądać będąc ubranym na cebulkę. Rzecz będzie o życiu ubrań.

    Inspiracji do tego tekstu miałam kilka.

    Pierwszy to wspomniany wyżej nadmiar wrażliwości, czyli niejedzenie mięsa a muzyka i fashion. Czy są powiązania?:)

    Jakiś czas temu czytałam w Harper’s Bazaar wywiad z Moniką Brodką, która słusznie zauważyła, że dziś trudno robi się oryginalną ciekawą muzykę, skoro cały focus jest na to, żeby w tym zalewie wszystkiego zostać w ogóle zauważonym. I klęskę nadmiaru muzyki odniosła też ubrań wyrażając ubolewanie nad ich nadprodukcją i tym, że ich potem nikt ich nie chce. Serio. Przytoczę tu ten cytat:

    HP – Kiedyś czekało się na płytę ulubionego zespołu, a gdy się ukazywała, celebrowało się ją, słuchało setki razy. Teraz nie ma czasu się niczym nacieszyć, bo atakują kolejne nagrania…
    Brodka – To rzeczywiście frustrujące. Nie ma tej magii. Myślę, że muzyki na świecie jest generalnie za dużo, nie potrzebujemy jej aż tyle. Zresztą wszystkiego jest za dużo. Konsumpcjonizm to potworny problem naszych czasów. Gdy wchodzę do sklepu sieciowego w okresie wyprzedaży i widzę tony ubrań na wieszakach, których nikt nie kupi, bo nikt aż tylu ubrań nie potrzebuje, mam rozdarte serce. Wiele osób cierpi, by te niepotrzebne rzeczy powstawały.”

    No. Czujecie ten mechanizm radości z dostępności wszędzie i wszystkiego i jego niszczycielską siłę, z której mało kto zdaje sobie tak naprawdę sprawę. (hmm, zabrzmiałam apokaliptycznie)

    Drugi – alergia na marketingowy przymus

    Na profilu pisma o modzie ELLE na Facebooku, redakcja wrzuciła jakieś tam kiecki z tekstem – „musisz to mieć”. Zapytałam, że ale dlaczego? Ale nie uzyskałam odpowiedzi. Pewnie sami nie wiedzieli, dlaczego muszę mieć tę kieckę, bo im tak kazali pisać, że ludzie muszą, może takie wywołanie w ludziach poczucia musu zwiększa sprzedaż.

    Trzeci – Niedobór versus nadmiar, czyli mamy wszystkiego za dużo a wciąż nam mało.

    Byłam niedawno na wczasach z dietą, nad morzem poza sezonem. Po przyjeździe otworzyłam swoją walizkę badając odpowiedni outfit na obiad w tym ośrodku zdrowia i rekreacji i trochę tak się zamyśliłam w sposób nie wiem czy wesoły. Otóż w mojej walizce przeważały ubrania sprzed dobrych paru lat, wielokrotnie noszone, niektóre nawet zużyte! No i sobie pomyślałam: “mój Boże” – mając świeżo w pamięci relacje na snapie top fit blogerki, która jechała na 50 wyjazd tego przedwiośnia znosząc do domu hałdy toreb i ubrań i relacjonując to wydarzenie na snapie, a w przerwach przychodziły do niej prezenty ubraniowe, buty, personalizowane reeboki, conversy chcące docierać do rzesz młodych dziewczyn za pośrednictwem kanałow social tej blogeriny.

    zakupy; screen ze snapa D E Y N N

    W sumie byłam dość dumna, że opieram się pokusie kupowania ciągle nowych butów czy spodni do fitnesu, ale zastanawiałam się, czy gdybym miała hajs, gdyby to mnie przesyłali te conversy z wyszytym moim imieniem, to bym też nie robiła z tego relacji i się nie cieszyła, że na wyjazd pod palmy na tydzień mam 20 kostiumów kąpielowych. Czy to nie jest tak, że brak kasy wymusza na mnie bycie minimalistką i prowokuje mnie do pisania manifestów mających na celu ascezę. Bo zrezygnować z kupowania coraz to nowych rzeczy mając pieniądze, to jest dopiero sztuka i prawdziwa cnota.
    No ale inspiracja to była jednak: nadmiar to zagłada czy droga ku szczęściu?

    Czwarty powód to temat numeru z Wysokich Obcasów, które wtedy czytałam w pociągu. Historie ubrań.

    W WO wpadli na pomysł, żeby zwołać ekipę kreatywnych ludzi i zapytać ich, w co lubią się ubierać, dlaczego i co to dla nich znaczy. Zapamiętałam głównie Mariusza Szczygła, Natalię Fiodorczuk i Agnieszkę Drotkiewicz. Generalnie zamysł artykułów z tego numeru był taki, że to, w co się ubieramy ma znaczenie, że jest nośnikiem naszej tożsamości, prostym komunikatem do świata kim jesteśmy i jakie miejsce zajmujemy w świecie. Wykazano jak duże znaczenie dla dzieła literackiego czy filmowego ma opis ubioru bohaterów czy ich kostium. Z ubrań zrobiono bohaterów numeru. I wcale nie było to głupie, napędzone koniecznością wciskania klientom kolejnych bluzek i swetrów. Za to stworzono pole do zadawania pytań typu: – a co z moimi ubraniami? Może mają one większe znaczenie niż się pozornie wydaje? Może nie tylko życie zwierząt i marchewek jest ważne, ale swetra z szafy też?

    Ta myśl wywołała lawinę. Wodospad wspomnień o moich outfitach z dzieciństwa i młodości,

    które kiedyś dla mnie wiele znaczyły, które mnie określały a których już nie mam, ale które były dla mnie bardzo ważne. To wcale nie jest takie głupie, że sukienki, kurtki przypomniały mi, kim byłam i kim chciałam być. Jak Proust pomagał sobie wąchaniem magdalenek, tak ja przywołując wspomnienia moich outfitów z dawnych lat – wróciłam do czegoś, co czasem chciałabym pamiętać, ale co dzień po dniu ulatnia się bezpowrotnie, choć jest częścią mnie.

    Kiedy rozmyślałam o ubraniach, które miały dla mnie znaczenie, historia zaczęła się od czerwonego skafandra.
    Skafander – fajna nazwa w ogóle, rzadko dziś używana, nazwa kurtki do pasa z takiego materiału, który jest chyba trochę wodoodporny, trochę się świeci nawet. Ten czerwony skafander, który matka kupiła mi, kiedy miałam z 10 lat, był powodem moich podwórkowych upokorzeń, bo wszyscy chodzili na szaro a ja nagle w tym czerwonym. Wtedy nie myślałam o tym, że być innym to cel. Chciałam być jak wszyscy, a skafander mi na to nie pozwolił na dość długi czas, bo wtedy nie kupowało się kurtek co sezon. Na szczęście dość szybko z niego wyrosłam. Mam nadzieję, że spłonął gdzieś w piecu.

    Potem przyszła kolejna kurtka, która odegrała dużą rolę w mim życiu, bo przypadła na czas mojego liceum, kiedy przestałam rosnąć a w sklepach był tylko groszek, w odzieżowych – nic. Kurtka była ze sztruksu, jasno brązowa z czarnym ściągaczem, nawet niegłupia, z tym, że musiałam ją nosić nie tylko wczesną wiosną, jesienią ale też zimą. Pamiętam, że kiedy przychodziły mrozy wkładałam pod nią inną kurtkę i chodziłam w dwóch kurtkach na raz, żeby było cieplej. Widzę siebie do dziś, kiedy idę wąskim chodnikiem wśród ogródków przy domkach, mam przez ramię przewieszoną skórzaną torbę listonoszkę, która obija mi się o kolana.
    Nie czułam się szczególnie gorsza z powodu takich ubraniowych kombinacji. Takie to były czasy, że wszyscy byli mniej w więcej w podobnej sytuacji jeśli chodzi o zakupy. Posiadanie pieniędzy lub nie – nie miało po prostu znaczenia.

    Ale przyszedł czas, kiedy to się zmieniło. Nasza sąsiadka zaczęła peregrynacje do Turcji, skąd przywoziła kożuchy! I na Węgry, skąd przywoziła dezodoranty BAC. Kożuch był moim wielkim marzeniem. Z przyczyn bardzo prostych, nie chciało mi się zimą marznąć. Co prawda wolałabym mieć taki kożuch jak Andrzej Wajda na planie filmu albo furman z Zakopanego, ale zadowoliłam się wyszywanym czerwonymi nitkami z frymuśnymi zapinkami kożuchem z Turcji. Byłam o krok od powiedzenia sobie, że jestem osobą szczęśliwą, kiedy przywdziałam to tureckie cudo. Nie przeszkadzało mi, że był tylko do polowy uda i rozchylał się na brzuchu, czułam się jak milion i to było najważniejsze.
    Uzupełnieniem mojego outfitu z początków lat 80-tych była jedwabna brązowa chustka matki. Wkładałam ją pod czapkę z bukli, kiedy nastały mrozy minus 20. Wyglądałam, jak niemiecki żołnierz pod Stalingradem, ale czy to się wtedy dla mnie liczyło? Nie bardzo.

    Apropos kurtek.
    Przypomniało się, jak w okresie czerwonego skafandra, może ciut później jedna dziewczyna z podwórka pod blokiem pochodząca z rodziny alkoholowej, mówiąca ochrypłym głosem, przeganiana przez każdego podczas gier w klasy, wyszła kiedyś w kurtce srebrnej, pikowanej. I to był absolutny szał wówczas. Dziewczyna awansowała w hierachii, a inne dziewczęta mówiły jej, że wygląda „jak córka dyrektora” i podawały piłkę do gry. Jej kariera, jak nietrudno się domyśleć, skończyła się z czasem, kiedy z kurtki wyrosła.Czyli dość szybko.

    Prestiż osiągany za pomocą ubrań nie jest jednak wymysłem obecnych czasów. W tamtych, kiedy nie było nic, były jednak klasy prominentów mających dostęp do lepszych butów na kartki niż gawiedź. I tak oto moja koleżanka z klasy, córka ówczesnego prezydenta miasta wyjechała ze mną na kolonie do śmierdzącego moczem ośrodka dla dzieci z domów dziecka. Mimo to ten wyjazd ten miał dla mnie szczególne znaczenie. Dała mi bowiem na tym wyjeździe ponosić „adidasy”, tak się nazywało sportowe skórzane buty na grubej podeszwie. Ja przyjechałam oczywiście jak każdy – w sofiksach, ale ona miała te skórzane, czerwone buty na miękkiej podeszwie i po śniadaniu do obiadu dała mi się wspaniałomyślnie poprzechadzać:) Nigdy nie zapomnę tego odczucia, kiedy je włożyłam i przeszłam parę kroków. Nie przypominam sobie, żebym dziś odczuła taką ekstazę na skutek faktu, że założyłam jakieś buty.

    Pamiętam, że wiele ubrań odczuwałam w sposób sensualny.
    Np. spodnie ze sztruksu. Skądś udało się dostać sztruks, taki strasznie mocny, masywny, „porządny”, do dziś pamiętam jego zapach. I chciałam, aby uszyto mi z nich spodnie, pumpy, czyli na dole wąskie na górze rozszerzane. Podjęła się tego osiedlowa krawcowa i co z tego, że nie mogłam prawie włożyć stopy przez tę wąską nogawkę. Nosiłam te spodnie tak długo, aż praktycznie spadły ze mnie znoszone i przetarte.

    Bardzo ważną rolę w moim życiu odgrywały też rękodzieła mojej matki, która w tych biednych czasach regularnie zaopatrywała nas w sweterki i czapki. Dziś pewnie brylowałaby z blogiem z kategorii DIY. Te sweterki miałam szare przeważnie, splot warkocz, ale jeden był różowy, z ażurowej delikatnej wełny. Lubiłam go nad wyraz i zawsze zakładałam do niego różowe skarpetki, do czarnych butów tzw. trumniaków i czarnych spodni w kant. Wydawało mi się, że jestem mega profesjonalna w tym outficie, lubiłam jak mi się zgadzało, że jak róż to musiał być też róż gdzieś indziej.

    Mam w swojej ubraniowej historii dwa zdarzenia wstydliwe. Tzn. z dzisiejszej perspektywy jak na to patrzę, to są wstydliwe, wtedy tak tego nie odbierałam.
    Chodzi o ubrania, za które życie dały zwierzęta.
    Najpierw czapka z królika. Koszmar mojego dzieciństwa. Była wielka, zawiązywana pod brodą, skóra królika wyprawiona niedbale, więc ten odzwierzęcy zapach towarzyszył mi stale jak nosiłam tę czapkę, strasznie się w niej pociłam i wyglądałam jakbym miała wodogłowie. Ja miałam szarą a moją siostrę matka katowała taką ciemniejszą. Nie było zmiłuj.
    Drugim występkiem było futro. Serio. Z nutrii!
    Odziedziczyłam futro po dziadku, który miał hodowlę nutrii w ogóle ( bardzo niesympatyczne zwierzęta tak btw ale w niczym mnie to nie usprawiedliwia) i kuśnierz (taki zawód kiedyś) skroił to dziadkowe futro dla mnie. I trzeba przyznać, że krój przypadkiem wyszedł mu zajebiście, taki pudełkowy, Balanciaga by się nie powstydziła. Było też mega ciepłe, ale potwornie brzydkie i dziwne w dotyku, te długie ostre włosy brrrr. Dziwię się sobie w sumie, że to nosiłam. Z sentymentu do dziadka chyba jedynie, bo pamiętam że nosił zimą czapkę z nutrii i wydawało mi się, że wygląda szykownie.

    W głowie mam całą masę rzeczy, które tworzyły mój wizerunek potem.
    Pierwszy płaszcz włoski kupiony za pieniądze z praktyk studenckich w zakładzie przetwórstwa owocowo – warzywnego Kotlin. Był zapowiedzią lepszej zmiany w naszych tekstylnych egzystencjach. Był miękki, elegancki, sportowy, casualowy, nosiłam do niego białe sneakersy chociaż wtedy nie wiedziałam, że tak się nazywają i wąskie spodnie, a to był rok 89.

    Dziś zgorzkniałam i staram się chronić przed nadmiarem, idąc na przekór wezwaniom z ELLE, że muszę coś mieć. Ćwiczę się w chceniu mniej, co mi się udaje raz lepiej, ale przeważnie gorzej. Więc skoro to idzie mi tak sobie, to pomyślałam, że przynajmniej będę się nosić na czarno. Taki czarny protest przeciwko bodźcom, masthewom sezonów, wdzięczeniom blogerin na instagramie, eklektyzmowi obecnych trendów, z których żaden nie jest przełomowy, za to dominuje wszystko, wszystko jest modne, dozwolone i ładne, bo to kwestia gustów, zatem skoro wolno wszystko – to jaki w tym wszystkim sens?

    Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Chcę tylko wierzyć, że mniej nie oznacza gorzej.

  • zjedz kanapkę