O miłości trudno się opowiada.
A jednak
Jednym z lepszych filmów o miłości, jaki widziałam ostatnio jest islandzki film o baranach.I taki ma też tytuł: „Barany. Islandzka opowieść”.I co ciekawe, jest o miłości a nie ma tam seksu. OK. Może trochę jest. Ale taki trochę skąd inąd:)
Osią fabuły tego skromnego filmu są owce, barany i dwaj bracia, starsi panowie, jeden z nich wygląda jak święty Mikołaj, żyjący sobie na Islandii, mówią dziwnym językiem, prowadzą gospodarstwa u podnóża nieprzyjaznych jakichś wzniesień, w krainie lodu, wiatru, do której na miesiąc przybywa rachityczna wiosna. I prowadzą tam hodowlę specjalnej rasy owiec. Bracia są od czterech dekad skłóceni ze sobą, nie dowiemy się dlaczego, ale w sumie, jakie to ma znaczenie o co ludzie się kłócą, no i rywalizują ze sobą w kategorii – który ma lepsze te owce i barany.
Każdy przyzna, że to mega zachęcająca zajawka do tego, żeby wybrać się do kina albo w ogóle do tego, żeby obejrzeć taki film. Nie jest o singlach w wielkim mieście, nie gra tam Daniel Craig, laski są brzydkie i jest ich mało, główni bohaterowie nieatrakcyjni i obcinają sobie paznokcie nożycami krawieckimi. Nie ma ładnej przyrody zachęcającej do szturmu na biura podróży i wyszukiwania tanich lotów do ojczyzny Bjork. W ogóle nie ma tam nic co popkultura wmówiła nam, że jest ładne. Czyli zero ekscytacji w samym zarysie.
A jednak.
Siedzę i siedzę w tym kinie. Jestem trochę zniechęcona, na pewno nie zachęcona do aktywnego udziału w akcji pt. a teraz afirmuję swoje życie i to, co mi się w nim przydarza.
Ale czuję, jak z każdą minutą tego filmu ogarnia mnie fala ciepła, na przekór tym nieprzychylnym krajobrazom w tle.
Po pierwsze ci bracia traktują swoje owce jak ja koty. Czuję, że nie jestem w z tym na świecie sama. I jest mi lepiej. Oni mówią do nich, całują je, myją w wannie (!!!) polerując rogi szczoteczką i przede wszystkim personalizują. Barany są dzielnymi chłopcami, owce rzecz jasna grzecznymi dziewczynkami. Widz nie ma wyjścia. Ponoszą go silne emocje, kiedy dochodzi do konieczności posłania tych owiec na rzeź. Sorry za spoiler, ale ta biblijna sytuacja jest nie do pominięcia. Więc płacze razem z bohaterami dramatu nad losem jakichś kudłatych owiec na cienkich nóżkach, których mięso zresztą ci bohaterowie ze smakiem też jedzą.
Owce – Symbole niewinności i stadnego losu. Widz je kocha, widz widzi w nich całą swoją miłość do wszystkich braci mniejszych, których hoduje sobie w domciu na własny użytek do pomyziania, jak źle.
I niezależnie od tego, jak bardzo szanuje się zwierzęta i uznaje, że ich główne prawo to prawo do bycia w warunkach jak najbardziej naturalnych, to czy tutaj, czy na surowej Islandii a może i wszędzie gdzie indziej za wyjątkiem Chin, bywa tak, że niezależnie od funkcji zwierząt w naszym życiu, zdarza się tak, że się je po prostu bardzo kocha.
I to jest jeden aspekt miłości, który ten film pokazuje w sposób tak strasznie nie egzaltowany, ale za to tak ujmująco prawdziwy, że nie sposób obok tego przejść obojętnie i nazwać tych bohaterów głupcami.
Oprócz problemów z owcami są też problemy z relacjami. Wiadomo. Film bez problemów z relacjami międzyludzkimi jest o niczym. No bynajmniej dla mnie.;]
Te problemy dotyczą akurat braci. Nie odzywają się do siebie, rywalizują. Najgorzej.
A jednak
przez cały film widz obcuje z subtelną wymianą między nimi. OK, subtelny to nie jest dobry przymiotnik. To może – z wymianą „między słowami”. Tak, to właśnie „między słowami” jak kiedyś między Billem Murrayem a Scarlett Johansson w Tokio w filmie Sophii Coppoli działo się najwięcej, w tym, czego nie dopowiedzieli, nie wyjawili, a było.
Jak pisałam w ostatnim tekście – żyjemy w czasach nadmiaru. Mamy wszystkiego totalnie za dużo. Za dużo bodźców, informacji, żarcia, przedmiotów, ludzi, którzy tylko z pozoru ze względu na ich ilośc wydają się przez to osiągalni.
A tu niewiele zdarzeń, niewiele słów, niewiele emanacji emocji z cyklu : „musimy o tym porozmawiać”, „musimy to przegadać’, „musimy to ustalić”, „wrzućmy w kalendarz spotkanie”. Emocje między braćmi rozgrywają się w tym, co wobec siebie robią. Jakieś zdawkowe zdania, emocjonalne okrzyki plus działanie mające zawsze na celu uchronienie jednego albo drugiego przed katastrofą. Wszystko to bez sentymentalnego sosu, ckliwego sztafażu współczesnej popkultury, bez pierdół wymyślonych przez marketingowców i księżniczki Disneya, żeby móc sprzedawać miliony świec, róż i gadżetów w kształcie serc.
I na koniec ostatnia scena. Kulminacja ich prawdziwych emocji i uczuć względem siebie, odarta z pretensji, urazów, zostawiająca na koniec creme de la creme tego ich bycia braćmi.
Jak się okazuje, na sam koniec ginie wszystko, owce, psy, koty, przedmioty, sprzęty i zostaje tylko to, całkiem nagie i całkiem pure, niewyćwiczone w popie, nie podrasowane smętnymi melodiami z listy ze spotify pt. Dark and stormy, prawdziwe w swoim najrdzeńszym rdzeniu.
Bohaterowie, powiedzmy sobie to, znaleźli się w sytuacji trudnej na koniec. I to jest bardzo delikatnie powiedziane. Ale mimo to poczułam zazdrość.
Nie każdy może chylić się do jesieni życia, być w sytuacji zagrożenia i wiedzieć, że mimo wszystko to jedno było jego udziałem i dlatego bez względu na przeciwności zgarnął ze świata to, co ma jakiekolwiek znaczenie.