• Wpis trochę o niczym, czyli ktoś woli coś a inny nie woli

    Ostatnimi czasy sprawa jest taka, że albo albo:

    albo mam blokadę twórczą i jak pisała Clarissa Pinkola Estes -„mam zabagniony umysł” głupotami typu lęk przed Bożym Narodzeniem, którego nienawidzę

    albo nie mam nic do powiedzenia.

    Ale kiedyś wpadłam na bloga zacnego scenarzysty Piotra Wereśniaka, który radził młodym adeptom scenopisarstwa, że trzeba pisać, nawet jak nie ma się nic do powiedzenia. Bo tylko to odblokowuje a poza tym COŚ do powiedzenia miewa się bardzo rzadko, no co się będziemy oszukiwać. Ten również Piotr Wereśniak spędził na pewno wiele znojnych godzin pisząc scenariusz do jednego z bardziej żenujących obrazów, jakie widziałam ostatnio, tj. mam na myśli „Wkręceni 2”, co daje filmowi mocną pozycję 3 po Ciachu i Kac Wawa. A na pewno, kiedy skończył pracę nad tym dziełem był z siebie całkiem zadowolony, choć wyszła chała. (Boże! był nawet jego reżyserem!!!)

    No to pomyślałam sobie, że to w jakiś sposób legitymizuje moje pisanie o niczym, w sensie niczym istotnym, chociaż w sumie kto wie, może znajdzie się osoba, która znajdzie tu cytat do wypisania jako aforyzm na ścianę.

    Po tym przydługim wstępie zdradzę wreszcie, że tematem będą sociale, w sensie social media, ale nie tak jak w Nowym Marketingu, Marketingu przy kawie, czy nawet Socialpressie, gdzie będę streszczać korporacyjną prezentację o tym, ilu użytkowników w Polsce ma konto na instagramie, ilu na Facebooku a ilu na Twitterze. i po ile reklama na fejsie.

    Nie.

    Ja bym tu chciała całkiem prywatnie tak sobie (!!!) o tym opowiedzieć.

    Ostatnio, tak jak wysłuchałam od znajomych, podczytałam w internetach, poobserwowałam, panują takie przekonania o socialach, że tam (na Facebooku, instagramie, Snapchacie, inne się nie liczą) są tylko:

    • zdjęcia jedzenia egzaltowanych pańć i kaw z serduszkiem
    • zdjęcia dzieci egzaltowanych rodziców (zauważcie, że nie piszę matek! nowoczesność zapukała do bram i mojej świadomości; zresztą znam też egzaltowanych tatusiów, irytujące!)
    • zdjęcia znajomych chwalących się, że wyjechali za granicę
    • zdjęcia znajomych chwalących się, że mają piątek albo weekend
    • zdjęcia znajomych sugerujące, że mają lepiej niż my
    • zdjęcia kotów (chociaż tych powiedzmy sobie szczerze – nigdy za wiele).

    Są też takie nowe trendy, że Prawdziwy Facet albo Niezależna Kobieta nie ma konta na Facebooku, albo je usunął/-a, bo:

    • preferuje rozmowę telefoniczną z przyjacielem,
    • spotkanie face to face,
    • anons z wizytą za pomocą bezpośredniego pukania do drzwi, kiedy przyjdzie ochota na odwiedziny, dajmy na to o 9 rano w sobotę, bo czemu nie,
    • bo tam w tych socialach same nudy są, te jedzenia, koty dzieci, skroluję i nic, nic, nuda (hej, a może masz nudnych znajomych, bo jesteś nudny?:) ),
    • bo nie będzie się poddawać totalnej inwigilacji,
    • remarketingowi
    • presji, żeby sprawdzić co u kogoś tam, a już nie daj boże –
    • nie okaże się takąś osobą słabą, której samoocena jest uzależniona od ilości głupich lajków pod zdjęciem

      no helo.

    Co mogę powiedzieć na to. że bywa. Nic odkrywczego. Najwidoczniej jestem zakompleksioną osobą z niską samooceną, nie znoszę rozmów telefonicznych i uważam, że znajomych mam dość interesujących, może oni też mają niską samoocenę. Taki globalny trend.

    Myślę, że korzenie mojej słabej, bo niskiej samooceny sięgały czasów głębokiej podstawówki, kiedy prenumerowałam Płomyk, takie pismo dla – uwaga – młodzieży i tam, na ostatniej stronie były kolumny z imionami, nazwiskami ludzi, ich wiekiem, zainteresowaniami. Ci ludzie słali sobie kartki do redakcji z takimi danymi a redakcja te dane umieszczała i drukowała:) Super czasy. To był moim zdaniem pierwszy Facebook, taki analogowy:) bo z tymi ludźmi można było nawiązać kontakt! Po to oni te kartki tam wysłali w końcu! Kto tam słyszał o ochronie danych osobowych. Ważne, że było się w gazecie, co nie.

    Więc razu pewnego i ja wysłałam do Płomyka swój adres, wiek i zainteresowania i któregoś dnia i kilka następnych moja skrzynka pękała w szwach. Jezu. Ja nie pamiętam, ja nie umiem z niczym porównać tej euforii, kiedy wyciągałam te kartki i listy od ludzi, których kompletnie nie znałam i których miałam poznać. Z niektórymi uprawiałam sztukę epistolarną długi czas, pracowicie zapełniałam kartki drobnym maczkiem, lizałam klej na kopertach i znaczkach i po drodze do szkoły wrzucałam do skrzynki a potem z drżeniem czekałam na odpowiedź. Do dziś pamiętam imię jednej laski i skąd była, że lubiła muzykę rockową i festiwal w Brodnicy:)

    Tak że to, że Facebook czy tam inne są jaką globalną fantasmagorią mającą odrzeć nas z intymności i czasu to bzdura. Ludzie zawsze czuli potrzebę wychodzenia poza własne środowisko, nawiązywania więzi, znajomości z ludźmi spoza ich kręgów, utrzymywania tych więzi czy kontaktów, tylko sposoby dziś ku temu coraz precyzyjniejsze. I tyle. Cała tajemnica.

    I tak jak zawsze, ktoś miał potrzebę wysyłania listów do prawie obcych osób, a ktoś takiej potrzeby nie miał. I teraz jest tak samo. Tylko narzędzia wglądu w cudzą rzeczywistość są większe. Mnie to akurat i bawi i cieszy niezmiernie.

    Pozostaje oczywiście kwestia, jak tego używać, tych możliwości, jak nimi sterować, żeby to jakoś wyszło nam na korzyść. Czy  hojnie dzielić się sobą w socialach czy też nie wcale, za to chętnie i gorliwie podglądać.

    Myślę, że sprawa jest prosta.

    Jako że co wpadnie w sieć, nigdy z niej poniekąd nie umyka, warto wrzucając cokolwiek do tych kanałów zastanowić się co, oglądając nasze posty czy zdjęcia, powiedziałby o nas ktoś dla nas ważny – potencjalny pracodawca, obecny pracodawca, kandydat na bliską osobę, nasze dziecko. Jaki obraz nas samych buduje to, co dodajemy na FB czy instagram. Czy, kiedy spojrzymy na własny profil z boku, to on nas zadowala i jest z nami spójny.

    Bo poza tą dość istotną i wizerunkową kwestią, to reszta pozostaje niezmienna.

    Niezależnie jak barwnie, jak bardzo zagranicznie, filozoficznie i po angielsku, jakimi filtrami i jak bardzo VSCO i oryginalnie opowiesz o swoim życiu – i tak wszyscy Twoi znajomi mają to w dupie:)

    I tym optymistycznym akcentem chciałabym zakończyć mój mini wykład o socialu:)

  • Życie jako gama zła, czyli o “Jolancie” Sylwii Chutnik

    Bardzo sobie tak obiecywałam, że zgodnie z wytycznymi poradników dla młodych (hmmm) twórców – nie będę nic czytać. Żeby się nie sugerować i szukać własnych słów. Lecz nic tego.

    Bo Sylwia Chutnik wydała „Jolantę”, a ja na nią czekałam wiedząc, że po paru jej książkach, na które z kolei nie czekałam, ta już musi być dobra i spełnić moje potrzeby wzruszeń jak „Kieszonkowy atlas kobiet”, na którym ryczałam pijąc wino w pięknych okolicznościach przyrody hotelu 4 gwiazdkowego na Sycylii na balkonie wychodzącym na skład brudnej pościeli.

    Teraz też wzruszeń nie mało było, bo Sylwia Chutnik lubi pisać ballady o kobietach wykluczonych, wyobcowanych, niby w społeczeństwie, ale jakby na jego marginesie. A mnie to wzrusza. Czasem bywają to faktycznie skazane na wykluczenie prostytutki z Poznańskiej, ale często kobiety, dziewczyny – jak to mówią – zwyczajne. Córki, matki, żony, gotujące rosół na obiad, czekające na męża nie mającego nic wspólnego ani z bohaterką ani ogólnie z niczym. No jak to z facetami (rechot z offu).

    Tak też jest i tym razem. Bohaterką jest Jolanta z warszawskich blokowisk na Żeraniu. Jolanta jest dziewczynką, potem dziewczyną, wreszcie kobietą – wyobcowaną, ale nie w stylu Alberta Camusa, nie jest przykładem człowieka zbuntowanego z zapędami na egzystencjalne rozterki. Chociaż jakieś znamiona buntu próbuje w sumie w swoje życie wcielić – nie myjąc np. rąk po wyjściu z toalety, mimo że przecież TAK SIĘ ROBI. To ona nie robi i tak oto realizuje się w swoim egzystencjalnym buncie.

    Jolanta jest wyobcowana w sposób bliższy i bynajmniej nie wydumany. Jest po prostu samotna, mimo życia w rodzinie, otoczona sąsiadami, znajomymi – jest sama. To poczucie oderwania i bycia skazanym na samą siebie towarzyszy jej od początku, od kiedy ją poznajemy.

    Cała ta mierna i niepozorna egzystencja bohaterki jest usadowiona w modnej scenerii PRL-u, tak na pograniczu gospodarczo politycznych przemian po 89 roku.

    Dziś lubi się wracać do tamtych czasów i obdarzać je sentymentem. Społecznościówki żywią się potrzebą wspominania z sentymentem czasów, kiedy użytkownicy Facebooka w przedziale wiekowym 45-35 – byli młodzi czy mali. Mamy więc fan page Pewex, BORN IN THE PRL, Czar PRL-u, portal SpodLady.com, gdzie można kupić zestaw kolejkowy w siatce z okami plus perfumy Przemysławka lub Pani Walewska z kiosku Ruchu.

    Ze łzą w oku przywołuje się czas, kiedy biegało się po podwórku, robiło fikołki na osiedlowym trzepaku i grało w gumę. Z wyższością patrząc na obecne pokolenie dzieciorów podmieniających tylko w wolnym czasie tablet na smartfona czy plejaka. My, urodzeni w tamtych latach byliśmy tacy lepsi, tyle świeżego powietrza uderzało nam do głowy i tak ładnie opadały nam z chudych nóg komunijne podkolanówki.

    I owszem, Chutnik też to czytelnikowi podaje. Napatrzymy się więc na Jolki otoczenie, na eleganckie herbatki z sąsiadką pite w duraleksie, na meblościanki, pokoje wielkości pudełka od zapałek, wersalki, paprotki, oranżady w proszku zlizywane z brudnej ręki i wyczekiwane seriale „Powrót do Edenu”.

    Ale do tych sentymentów dodane są też prawdziwe obserwacje życia blokowisk tamtych lat, w których gnieździli się ludzie jak szczury podrapując pazurkami w cienkie ścianki swoich pudełek, podglądając przez wizjery sąsiadów, smażąc kapustę na bigos i czekając na męża pijaka, który wraca zataczając się z zakładu, potem w domu awanturuje się, choć na ogół chłop to dobry był.

    Są tam rodzice niepotrafiący nawiązać ze swoimi dziećmi żadnej relacji, nie wiedzący jak komunikować się z partnerem, dzieckiem, sąsiadem, są tam czasy, kiedy dzieci się opieprzało co dzień miliony razy a nie zatrudniało logistyka, który ogarnie odwożenie i przywożenie dziecka z zajęć tenisa czy ćwiczeń manualnych metodą Montessori. To są czasy, gdzie wszyscy byli na coś źli, z niczego nie zadowoleni, wszystkiego się bali i woleli mieć w dupie, bo nikt im nigdy nie pokazał, że można też inaczej.

    I w takim właśnie zbiorowisku funkcjonuje bohaterka – Jolanta, która niby pije herbatę z matką i ogląda serial na wersalce, niby ma ojca, który zasypia przed telewizorem bujając kapciem w dni, w które akurat po pijanemu nie sika na meble, niby chodzi do szkoły i wychodzi pod blok, niby się uczy nie ucząc się, niby się zakochuje i nie na niby sama zostaje matką, ale z dnia na dzień coraz bardziej wszystko, każda najdrobniejsza czynność wydaje jej się czynnością nadprzyrodzoną, posmarowanie chleba masłem – nie do ogarnięcia wyczynem życiowym.

    Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku Jolanta zapada się, choć żyje tak jak wszyscy. Nic specjalnego.

    I na tym moim zdaniem polega siła tej książki.

    Żadnych diw wygnanych z raju odnajdujących na końcu swe szczęście, bo je zwizualizowały, żadnych kolorowych śmiesznych takich perypetii, że Jolka nie może znaleźć chłopaka albo ma perturbacje z rodzicami jak w rodzinie Borejków na Jeżycach. Żadnych zwrotów akcji ani wydarzeń zapierających dech, tajemnic i zagadek do rozwiązania zero.

    Jest blok, wizjer, wycieraczka, rachityczna rodzina, obleśny sąsiad, szarość, Jolanta, zwyczajność tak bardzo zwyczajna, że aż dojmująco kłuje w oczy, że aż ma się ochotę przefarbować włosy na różowo.

    Ciekawe co dziś robi Jolka, babka już pod 40-tkę, wychowana w środowisku skazującym na nijakość, na pranie przygłupiemu mężowi dziurawych skarpetek, na nieustającą wiarę, że będzie dobrze, w końcu na doczekanie się aż on odejdzie do młodszej.  Może sprząta domy tych, którym się udało lub uczyli się lepiej? Może się wyemancypowała, ogarnęła i pracuje w biurze? Może wyjechała do Londynu na zmywak?

    Trudno stwierdzić.

    Ale książka o Jolancie się udała. Jolanta jest bohaterką, która ma wszystko – krew i kości, której nawet zapach się czuje i której odczucia względem świata nas obchodzą a nie, że tak pozostawiają nas obojętnymi zupełnie.

    I jest to książka przypominająca nam, że mimo tej cepeliady teraz PRL, wszystkie rzeczy, stany umysłów, ludzie – wcale nie byli fajni i nie było to dobre życie, tylko mroczne i pełne braku nadziei nawet na to, że proszek do prania będzie biały i bez grudek.

    W sumie mamy teraz Persil, Ariel i Vizir, ale czy życie stało się takie lepsze? Czy wszystkie Jolanty świata nie pozostają same, tak jak niegdyś? Może nadal siedzą wyobcowane na tych samych wersalkach albo całkiem nowych kanapach z IKEI i myślą, że zrobienie kanapki to coś, co ich przerasta. Teraz może tylko głośniej słychać głosy – Weź się Jolka w garść, weź zrób mapę marzeń i wyznacz cel a nie użalasz się nad sobą, podczas gdy życie przecież to nie frywolitki:)

  • zjedz kanapkę