Już drugi raz w ciągu niedługiego czasu zastanawiam się nad estetyką filmów “brzydkich”. To raczej nie tak, że nie lubię filmów „dobrych” i że preferuję kino poślednie. Oczywiście, że wolałabym, żeby wszyscy ludzie byli ładni i dobrzy, piosenki melodyjne i oryginalne z tekstem kalibru wierszy Brodskiego, ubrania tylko dobrej jakości i kino tylko najwyższej próby, takie które zostaje w głowie i w dodatku jest nowatorskie, oryginalne i wszystko ma super skrojone.
Chociaż w sumie, jak teraz tak sobie o tym myślę, to naciągam. Wcale nie chciałabym, żeby wszystko było na ładno. Brakowałoby mi zdjęć Alexandra Gronsky’ego i nie miałabym co wrzucać na mój instagram, gdyby nie było blokowisk i błota na koślawych chodniczkach zagłębia biurowego stolicy.
Właściwie to powiem więcej – lubię jak jest brzydko. Brzydota jest ciekawsza niż ładność.
Dobre filmy – owszem, ale zawsze lubię, jak wkrada się w nie coś brzydkiego i niepokojącego, ale nie jednoznacznie, w sposób oczywisty złego. Przecież tak było w przypadku „Manchester by the sea“ i filmu z Hupert „Elle”. Tak zwane dobre filmy moim zdaniem nie byłyby takie, gdyby nie opowiadały o jakimś klimacie noir, który bohaterowie noszą sobie w duszach, choć tego tak na pierwszy rzut oka nie widać.
Pisałam niedawno o złym filmie, który podejrzewam, twórca, reżyser uważa za dzieło i może nie przychodzi mu do głowy, że zrobił gniota. To jest jeden rodzaj filmów złych właśnie, które miały być dobre a wyszło inaczej.
Do filmu „W spirali” reżyser zaprosił ładną panią, ładnego pana, ulokował się w ładnych miejscach i próbował opowiedzieć o dramacie dwojga ludzi, którym coś tam niehalo jest w związku. Nie jest w stanie wzruszyć ta opowieść, jakoś losem pary nie udało mi się przejąć i śmieszyły mnie ich wystudiowane pozy i szepty w lesie. Piszę o tym szczegółowiej TU.
No i teraz mamy Wielkanoc, większość ludzi nudzi się z rodziną, ja wybrałam towarzystwo własne i kotów i między drzemką a pojadaniem śledzi próbuję wyszukać coś do obejrzenia.
Wszystkie topowe produkcje Netflixa, HBO zaliczone, bo przecież nie ma ładniejszego sposobu ucieczki od życia niż realistyczny, mięsisty, rasowy amerykański serial o problemach, które są istotne, prawda?
Miałam pyknąć jeszcze raz „Wszystko na sprzedaż” Wajdy, ale zmroziła mnie maniera aktorska panująca w tamtych latach w polskim filmie. Może tylko „Pociąg” Kawalerowicza mnie nie irytował i byłam poruszona tym, że w tej przaśnej epoce dziwnych póz udało się stworzyć coś tak przejmującego i uniwersalnego. Więcej na ten temat TU.
No i wpadałam na tytuł „Z miłości”.
Konstrukcja tego tytułu przywołała wspomnienia tytułów filmów kina moralnego niepokoju, takie krótkie, dobitne, gęste i sugerujące, że będzie o czymś ważnym, nie że tam Disney i happy end, będą za to rozterki, będzie trudno się działo.
Na wstępie już ustalić trzeba jedno – film „Z miłości” jest filmem nie – ładnym.
Tylko że cała zabawa polega na tym, że nie wiem, czy to nie jest ze strony reżyserki Anny Jadowskiej zabieg zamierzony.
Porusza ona temat brudny i robi o tym film brudny. Można ten film podciągnąć śmiało pod estetykę kampu. Jest celowo, prowokacyjnie wręcz rachityczny, koślawo zagrany i jakby celowo źle poprowadzony.
Początkowo myślałam, że to jakiś staroć. Kolory są wyblakłe, szare, akcja w małym paskudnym miasteczku, które było tak samo brzydkie w latach 70 – tych jak i teraz, więc ciężko było się połapać. Ubrania bohaterów nijakie, ni modne, ni nie modne, fryzury też nijakie, wódka na stole i skórzane brzydkie meble. Żadnych tropów na temat wyjątkowości.
Ale główną rolę gra Marta Nieradkiewicz, która w sumie jest aktorką młodą, więc film nie mógł być stary, a jak przyjechała do Warszawy z małego miasteczka, to widziałam Złote Tarasy. I tak, to film z 2011 roku.
Podejmuje on temat, który bardzo mnie w kinie interesuje. Chodzi o inkasowanie pieniędzy za seks.
Pamiętacie francuski film „Piękna i młoda” o młodej, pięknej jak wskazuje tytuł, pochodzącej z zamożnego domu licealistce, która po prostu, zamiast całować się z kolegami na imprezach chadza po lekcjach do hoteli i za seks ze starymi lub brutalnymi facetami zbiera mile szeleszczące setki euro. Właściwie film nie daje odpowiedzi, dlaczego to robi. Może burżuazyjna nuda ją dopada, jakiś rodzaj zepsucia z dobrobytu, kiedy ma się wszystko, więc, żeby odczuć choć trochę dreszczu – to się robi TO za pieniądze.
Podobny wątek pojawił się w serialu „The Girlfriend Experience” – o pięknej studentce, też z zacnego domu, która dorabia sobie na studiach, a ambitna jest i zdolna, dorabia jako ekskluzywna kurtyzana i nie bardzo widzi w tym coś złego. No miewa perypetie, stalkerów, nieprzewidziane zwroty akcji, ale ogólnie nie widzi w tym jakiegoś obciachu, praca jak każda inna, chociaż…
No właśnie.
Chociaż tak się z pozoru wydaje, że kasa za seks jest pieniądzem łatwym to nie jest chyba tak do końca, niezależnie z jakiej przyczyny się ktoś decyduje w ten sposób zarabiać.
Jeśli wyjść z założenia, że nasze ciało jest świątynią naszego ducha, to zarabianie na tym, że pozwala się w nie włazić każdemu, jest opcją chyba dość słabą i choć w świątynie nie wierzę, to w swojego ducha owszem i myślę, że byłoby mu przykro, gdybym tak jego potrzeby lekceważyła. No ale przecież nie robią tego tylko ludzie wyzbyci życia duchowego. Na swój sposób chyba każdy je ma. A może nie ma. Nie wiem. Niemniej branie pieniędzy za seks bułką z masłem nie jest.
No i teraz wracając do filmu.
Jest sobie ta Marta Nieradkiewicz, z tak samo nadąsaną miną jak w „Zjednoczonych Stanach Miłości” czy w „Kamperze”, tak nadąsaną jak nadąsane bywają tylko ładne, zdolne dziewczyny z filmówki i gra młodą, 20 letnią (sic!) żonę męża Piotrka, który jest tak totalnie nijaki, że bardziej nijakim nie można być. Mają małe dziecko, dużo długów, on ma ochotę na seks, ona nie, bo jest zestresowana. Piją oboje razu pewnego wódkę u znajomych, Piotrek zwierza się, że ogląda sobie świerszczyki w kioskach, żona krzywi się i ściska nogi bezwiednie zażenowana tym wyznaniem aż znajomy mówi, żeby się wyluzowała, a poza tym oni znają takich jednych co za udział w jednym pornosie zgarnęli kilka tysięcy.
Piotrek już zaczyna marzyć jak to by za to pospłacali długi i nagle lądują w Warszawie i przyjeżdża do nich burdelmama z planu.
W międzyczasie widzimy kulisy kręcenia nielegalnych produkcji porno. Olbrychski jako producent gra źle, bardzo nawet źle, jego żona Ewa Szykulska gra też bardzo źle, Leszek Lichota – znany też jako mecenas Dębski – też gra bardzo źle, reżyser tych filmów nic nie umie, operator nie nie umie, te produkcje są złe, amatorskie to mało powiedziane, w międzyczasie prowadzą spektakl pt. Rekord stosunków płciowych w 1 wieczór, który wygrywa Asia przyjmując 914 panów podczas tego mityngu.
Zaryzykuję stwierdzenie, że Jadowska zrobiła to specjalnie. Pokazała tę nieudaczność, prymitywizm tego pokątnego biznesu w sposób tak samo zły. Warto to zobaczyć choćby dla dialogów. Jest scena, w której mąż Piotrek ma grać hydraulika, który zaraz przeleci maturzystkę graną przez swoją żonę, ma do wypowiedzenia jedno zdanie, ale nie zapamiętuje go, nie wie co ma robić prócz tego, że ma na dziewczynę spojrzeć tak „no wie pan, znacząco”, ona też dostaje taką instrukcję. Pierwsze podejście wydaje się żonie dziwne, że oto uprawia seks w obecności obcych ludzi, ale drugie podejście wychodzi zaskakująco dobrze, bo oto ma orgazm i kamera to zdarzenie zarejestrowała.
Wszystko pewnie byłoby ok, gdyby nie to, że żona bez kamer nadal pozostaje wobec męża oziębła, więc mąż wyśmiewa ten żoniny orgazm naśladując piskliwie jej okrzyki. Żona się wkurwia i ucieka do małego miasteczka, gdzie wraca na swoje ścieżki, toczenie wózka z dzieckiem, zakupy na brudnym targowisku i tymi obrazami brzydoty, która w Polsce jest wszędzie film się kończy.
W sumie więc ten brzydki film pokazał coś istotnego. To mianowicie, jak między ludźmi rzadko w ogóle coś hula jak należy, jaki następuje rozziew między wyobrażeniami w chwili hucznego wesela i błogosławieństwa z krzyżem w domu matki, a tym, co między dwojgiem dzieje się potem. To już nawet nie o tego pornosa chodzi i seks za pieniądze, tylko o to ile w tych wszystkich relacjach jest nieprawdy, przekłamań, ile zahamowań no i o ten seks w sumie też, o tym co jest na sprzedaż a co nie i czy przypadkiem wszystko nie jest kwestią dobrej ceny po prostu.
Film nie udziela odpowiedzi na żadne pytanie, jakie powstaje w mojej głowie, sama też nie wpadam na żadne błyskotliwe odpowiedzi. Wszystko nadal pozostaje relatywne i to trochę dobrze a trochę źle.
Ale złe filmy oglądać warto. Czasem okazują się nie gorsze niż te dobre. Lecz nie jest to regułą.