• Varga, kanapka z Sonnenbergu, czyli pochwała snucia

    Varga i jego snuj

    Bardzo lubię Krzysztofa Vargę.
    Za to, że fascynuje się Knausgardem tak jak ja i o każdym tomie jego walki pisze sążniste eseje w Wyborczej i za to, że w każdej swojej powieści powołuje do życia typ bohatera, który jest mi bardzo bliski. Nie jest to na ogół bohater, który skrzętnie działa i dokonuje wyborów popychających akcję wartko do przodu. Są to zawsze bohaterowie snujący się na obrzeżach życiowych mainstreamów.

    Tak było w „Trocinach”, w których bohater był zapadniętym w sobie przeciętniakiem wspominającym dzieciństwo na działkach, z rosołem w niedziele, z pretensjonalną żoną i niesatysfakcjonującą pracą, tak było w „Masakrze” z podstarzałym muzykiem rockowym, którego sława przebrzmiała i jego dotychczasowe życie zbudowane na dawnych pieniądzach i dawnej sławie osuwa się powoli i rozpada, tak jest i w powieści „Sonnenberg”.

    Znowu mam do czynienia z bohaterem, z którym mocno się utożsamiam, a nierzadko mam wrażenie, że Varga przejrzał moje własne myśli i lęki, czego oczywiście nie zrobił, bo się nie znamy przecież, ale jest dobrym pisarzem i przedstawiając los wyimaginowanego bohatera potrafi sprawić, że czytelnik może się z losami fikcyjnej postaci utożsamić.

    Tym razem główną postacią jest Andras, pracownik naukowy, badający literaturę austriacką z XIX wieku. Czy to przypadek, że lubuje się i wielbi tych, nad którymi i moich zachwytów nie ma końca? Admiruje przecież Roberta Musila, Hermana Brocha i Josepha Rotha. Ceni sobie elegancję depresyjność tej prozy. Andras prócz tego, że prowadzi badania nad literaturą, której dziś nikt nie czyta i wykłada – ma ambicje być pisarzem i napisać powieść. Tworzy w komputerze foldery z riserczem, snuje plany podboju węgierskiego rynku wydawniczego, ale nie posiada ani jednej napisanej strony. Główne jego zajęcie to bezproduktywne rozmyślanie o napisaniu powieści, o byciu latarnikiem w Portugalii, artystą w wiosce rybackiej we Francji, promowym na Cisie itp. Nie lubi, kiedy o powieść pytają go koledzy, nie lubi, kiedy impas twórczy wypomina mu jego wyrafinowana kochanka, ogólnie nie lubi, kiedy musi konfrontować się z prawdą o własnej niemocy i braku pomysłu na przyszłość oraz chęci do działań. Jest to bohater, który bardzo dba, żeby w jego nic się nie działo, bohater – snuj.

    Dlatego poszukiwacze przygód i kryminalnych zagadek, i w ogóle jakichkolwiek zagadek, zwrotów akcji, dreszczyku emocji – nie znajdą w powieści „Sonneberg” niczego ciekawego dla siebie.

    Ponieważ w życiu bohatera nic się nie dzieje a książka liczy prawie 500 stron, nie będzie wypełniona przygodami, będzie wypełniona za to snuciem bardzo wielu zdawałoby się bezproduktywnych dywagacji. W powieści Vargi nie ma akcji jako takiej. Bohater nie działa. Jak wspomniałam – głównie się snuje.

    Chadza do pracy, ale nie jest to core jego życia, ma kochankę, która z kolei ma męża, mają długoletnią relację realizowaną w ukryciu, Agnes jest piękną, stateczną mieszczanką o zdecydowanych poglądach, która urozmaica sobie życie małżonki korporacyjnego męża stosunkami z niedoszłym pisarzem marudą. Kiedy Andrasa nie wzywa go kochanka, kontempluje życie w odziedziczonym po babci zacnym mieszkaniu w zacnej dzielnicy, bo tylko dzięki niespodziewanemu spadkowi na takie mieszkanie go stać, przeżywa tam sobie wieczorne lęki egzystencjalne nad kolejnymi butelkami rieslinga, albo przesiaduje w piwiarniach z kolegami walcząc heroicznie z przeszłością nad kolejnymi szklankami szprycera. W piwiarni Trombitas nieodmiennie popada w ciężką melancholię i starzeje się gwałtownie trafiając w międzyczasie na drugą kochankę, która jednak szybko go porzuciła wyczuwając, że dojmująca inercja i życiowy bezwład Andrasa nie stanowią na dłuższą metę wystarczającej pobudki do seksualnych ekscesów.

    Jak zrobić, żeby nic nie zrobić, czyli dygresje

    Książki tej nie wypełniają więc działania, nie ma zwrotów akcji, za to każda najmniejsza czynność bohatera to pretekst do dygresji i dywagacji. Imponującą wykonał Varga robotę szykując się do tego dywagowania. Poznajemy w dygresjach historię Węgier, i współczesną i tę bardzo dawną, imponująca jest ta wiedza, na pewno dla takich fanów wiedzy bezużytecznej jak ja. Kiedy nie ma mowy o polityce czy historii, jest dużo wspomnień o pierwszych pornosach na VHS-ach, węgierskich gwiazdach porno, o dzieciństwie bohatera porzuconego we wczesnych latach przez ojca nie wiadomo z jakiego powodu, mamy dużo socjalistycznego lifestajla z tamtych lat, proustowskie powroty do krainy dzieciństwa pachnącego skajem siedzeń autobusów i dymem papierosów babci. Bohater lubi snuć się bez celu po mieście i wspominać wydarzenia, zapachy, wrażenia związane z ulicą, którą właśnie mija czy skwerem, na którym przysiaduje. Jest dużo o węgierskim jedzeniu, dużo nawet o perfumach, widać, że Varga dokładnie zbadał najnowsze hity w Douglasie i zna się na tym, co odróżnia zapach Toma Forda Black Orchid od White Patchouli..

    Jedzenie, trunki, zapachy, erudycyjne pasaże o historii, wszystko to składa się na treść życia tego niepozornego, niewysokiego, przeciętnego bohatera bez żadnych właściwości.

    Ten typ, jak wspomniałam, jest mi bardzo bliski. W mojej głowie też są książkowe plany, z roku na rok bardziej niespełnione, coroczne telefony koleżanki pytającej kiedy wydawniczy hit, snujstwo i zapadanie w melancholię nad karafkami wina „domowego” w knajpach, skazane na fiasko poczucie, że wiosna cokolwiek świeżego wniesie w moje życie i antycypacje schyłku lata, który napawa mnie taką samą rozpaczą jak i tego bohatera. Ale jest też jakiś rodzaj mglistej radości, że nie tylko ja tak mam, że jest nas może nie legion, ale na pewno silna grupa snujów, którzy nie lubią za bardzo pracować ciężko, ale dywagować – owszem bardzo. Na tematy, które w żaden sposób nie uczynią życia lepszym. ani tym bardziej rozsądnie praktycznym.

    Ale prócz bohatera, z którym się utożsamiam, duże znaczenie ma dla mnie to, że powieść osadzona jest w Budapeszcie.

    Budapeszt jako bohater nr 2 a nawet 1

    Kiedyś myślałam, że ludzie na wyrost chwalą to miasto, że o rany, wielkie rzeczy, jakiś Budapeszt. Co może być fajniejszego niż chociażby wielki Wiedeń czy Paryż. Co tam Węgry. Ale któregoś razu wybrałam się tam i faktycznie. Wszystkie zachwyty nad miastem są uzasadnione. Budapeszt jest miastem, które zdaje się być bez końca. Tak jak w Warszawie wiemy, że z Mokotowa przejdziemy z placu Unii Lubelskiej do placu Zbawiciela, na którym są wszyscy, do placu Konstytucji i zaraz będzie Pałac Kultury, gdzieś tam hen Żoliborz i to by było na tyle, tak w Budapeszcie skwerom, urokliwym ulicom, dzielnicom, pięknej secesji, monumentalnym kamienicom nie ma po prostu końca.

    Powieść Vargi jest epickim przewodnikiem po mieście, można tam sobie pojechać i zwiedzać z książką te opisywane dzielnie i ulice. Opisy te przywołały moje osobiste wspomnienia z tego miejsca, z hotelu Nemzeti, wzgórza Gellerta i tak dalej. Był to czas, kiedy każdy gest, każda myśl, każda rzecz, każdy widok był jednym wielkiem odczuciem szczęścia, jakie przydarza się może ze dwa razy w życiu, nie więcej. Nie z powodu, że nie umiemy jako ludzie być szczęśliwi, tylko dlatego, że tak po prostu jest. Że przyrodzone są nam bardziej tęsknoty, wspomnienia i melancholie niż poczucie, że wszystko jest absolutnie na swoim miejscu. Tak wtedy w tym Budapeszcie czułam. Będąc jednocześnie zdziwioną, jak ogromne jest to miasto i jak porażająco monumentalne i piękne. Varga z kartograficzną drobiazgowością prowadzi czytelnika po ulicach, każe mu się w mieście zanurzać i uczy za nim tęsknić.

    Najlepiej wrażenia z bycia w Budapeszcie opisują słowa bohatera : „cmentarz Farkasreti, przez jakiś czas będący dla mnie krainą baśniową, stał się nagle polem mej przegranej bitwy ze światem”. Dlaczego cmentarz akurat? Tego można się dowiedzieć czytając powieść, bo nie zrobię spoilera. Ale chodzi na pewno o coś w rodzaju szczęścia i miejsca w tym mieście, które ze stratą tegoż rzadkiego poczucia się kojarzy.

    Potem na nostalgię naprowadzają słowa narratora „Sonnenberg stawał się obietnicą czegoś na kształt powolnego odchodzenia, z którym człowiek się godzi, a nawet czerpie z niego dziwną satysfakcję”.
    Varga napisał to o mnie. Budapeszt jest dla mnie tym samym. Nie wiem czy już umiem czerpać satysfakcję  z odchodzenia różnych rzeczy w życiu, ale na pewno Budapeszt jest dla mnie ikoną i symbolem czegoś co odeszło, ale też przewrotnie braku rozpaczy, że to się stało.
    Nie wiem czy jest to z mojej strony nawoływanie do odwiedzin i zwiedzania Budapesztu, pewnie każdy ma swój Budapeszt albo będzie go miał. Na pewno ta powieść to jakiś rodzaj przywrócenia należytej uwagi tak zwanemu „traceniu czasu”. W czasach, kiedy wszystko musi być po coś, musi być obliczone, upchnięte w exel i w prognozy – mamy do czynienia z bohaterem, którego jego racjonalna kochanka określa jako nieudacznika i niezgułę nie umiejącego podejmować ani działań ani decyzji nakręcających bieg jego życia. Ta powieść to swojego rodzaju protest przeciwko dyktatowi bycia „po coś”, przynajmniej ja tak to widzę.

    W powieści pada takie retoryczne pytanie. Kochanka bohatera Agnes twierdzi, że turystyka, zwiedzanie to strata czasu, na co reakcja bohatera jest taka: „A na co warto trwonić życie? – zapytałem z pewną urazą, ponieważ jestem mistrzem trwonienia czasu”.

    Ostatecznie powieść nie ma pesymistycznego wydźwięku, że wszystko jest bezsensowną  cykliczną stratą i zostaje tylko to snucie. Paradoksalnie właśnie sensy są, tylko poukrywane. Bohater też dogrzebuje się w końcu do nich. Nastają okoliczności, które go ku temu popychają, po prostu za bardzo nie ma już wyjścia, jak tylko usiąść i zacząć robić to, o czym do tej pory tylko dywagował.

    Dlatego snujmy się, dywagujmy, jedźmy do Budapesztu, chciejmy coś zrobić a potem to zróbmy i nie bójmy się tracić czasu, bo może to jest najlepsze doświadczenie jakie może nam się przytrafić.

  • Dlaczego nie czytam, czyli pochwała nieprzydatności

    Wielu dzisiaj ubolewa nad spadkiem poziomu czytelnictwa w Polsce. Że niby statystyczny Polak czyta jedną książkę w roku.

    Ja się w sumie naprawdę nie dziwię. uważam albowiem, iż:

    • książki u nas są nieprzyzwoicie drogie; chociaż w sumie u nas wszystko jest drogie
    • czytanie to luksus dla dobrze sytuowanych pańć; w końcu to pochłania kupę czasu. Czyta ten, kogo stać, kto nie musi dzień i noc myśleć o pomnażaniu dochodów albo zapewnieniu sobie szczypiorku do pomidora.. Argument, że można wykorzystać czas w poczekalni u lekarza albo jadąc autobusem do pracy, jest słaby, bo ktoś kto musi nadrobić kasę, raczej nie bywa w tych krótkich wolnych chwilach zazbytnio uduchowiony i ma w dupie to, że Huellebecq w ostatniej powieści przewidział, że pochłonie nas islam.
    • to ostatnia deska ratunku dla bab, których nikt nie chce i których nic w życiu nie czeka, bo co im pozostało; dlatego czytają, ale się nie przyznają do czytania, jak do tego, że chciałyby mieć/mają koty, najlepiej w stadzie.
    • no i cóż, bywają też książki mocno rozczarowujące, za bardzo przeintelektualizowane, za durne, za infantylne, za proste, za skomplikowane, więc się ich nie czyta, proste.

    O tym ostatnim przypadku chcę opowiedzieć, chociaż podbijam statystyki czytelnictwa, bo te książki kupiłam. Ale ich nie doczytałam.

    Po prostu – lubię kupować książki, ale nie wszystkie nadają się do przeczytania. Mam taki zwyczaj – kupuję, bo książka ma dla mnie trochę cechy ludzkie. Jest jakimś tam światem i uważam, że pożyczanie od kogoś albo pożyczanie komuś to tak jak pożyczanie żony czy dziecka, męża albo babci, trochę bez sensu. Mam też inny zwyczaj; nie jestem tzw. pożeraczem. Jak mi się dzieło nie podoba, to odkładam na półkę, no przynajmniej będzie ładnie wyglądać! Ale nie męczę się z czytaniem. Szkoda mi po prostu czasu. Czy taką odrzuconą książkę bym pożyczyła? Hmm, taaak, ale z ociąganiem, niechętnie, bo nielubiane dzieci czy wkurzający mężowie to też w sumie rodzina, co nie?

    Krótka historia niedoczytanych książek

    Opowiem o tym, bo czasami bywa tak, że zniechęcenie działa jak zachęcenie. Ktoś pisze – ale dno, ale głupota i ja jestem zaraz ciekawa, o co chodzi. Nierzadko peany na jakąś cześć generują u mnie daleko posunięty sceptycyzm. Zatem who knows.

    1. Krzysztof Varga – „Masakra”
      4fot. moje
      Wielkie moje rozczarowanie. Ileś tam lat temu pan w moim wieku wydał książkę „Nagrobek z lastryko” i była ona strasznie nudna. Ale 2 lata temu kupiłam sobie kolejną powieść „Trociny”. I to było objawienie.
      Rzecz jest o gościu, w sile wieku, koło 40-tki, który wspomina swoje przeciętne życie w PRL, rosoły, schabowe i wyjazdy na działkę, potem nudną pracę w korpo, koszmar małżeństwa z jakąś pindą, która tradycyjnie traktowała go jako finansowe zabezpieczenie i skarbonkę, zawsze sfochowana, zawsze niezadowolona, zawsze chcąca pana zmieniać. Czytałam tę książkę na słonecznej plaży i tylko dlatego, że byłam w jakimś totalnie a niespodziewanie zwyżkowym okresie swojego życia – nie poległam zalana żółcią goryczy wylewającej się z tej książki. To był mocny, dogłębny i trafny cios. Odnalazłam się w tym bohaterze i zapamiętałam, że tak samo jak on jestem niezadowolona przeważnie ze wszystkiego. Co za ulga. że inni mają podobnie!No i teraz „Masakra”. Oczekiwania duże. Znowu dojrzały bohater, taki mocno po 40-tce. Rockman, niegdysiejszy gwiazdor, przychodzi na myśl Muniek albo Kazik; ma młodą żonę, małe dzieci, trendy chatę na Saskiej i fajny wóz, ale lubi chlać i się stacza. Zamysł był taki, że w stanie totalnego delirium spotyka na ulicach miasta Warszawy jakichś ziomków i snuje refleksje o życiu. Nie przemówiło to do mnie. Za dużo klisz, za dużo tej trendy Warszawy, tych hipsterów, tych ogranych motywów i jego spostrzeżenia co do dzisiejszego życia – banalne i nieodkrywcze. Zresztą alkoholicy jako temat znudzili mi się. Nic w tym ani ciekawego ani wyjątkowego.
      Porzuciłam pana. Nie zidentyfikowałam się.
    2. Umberto Eco – „Temat na pierwszą stronę”.6fot. moje
      Mam dużo jego książek, ale w całości przeczytałam tylko „Imię róży”, pozostałe kupuję, bo chcę uchodzić za osobę z zacięciem na intelektualistkę. Nic nie rozumiem, ale udaję, że rozumiem i to mnie ubogaca.
      To jest w ogóle niesamowite, że facet nawymyślał sporo fajnych tematów, ale wszystkie zapodaje w takiej formie, jakbyśmy słuchali wykładu o semantyce na Sorbonie czy gdzieś tam, gdzie wykłada. Ja się gubię w zawiłościach jego rozumowania, w tych przemądrych dysputach narratora, nie łapię wątku i po jakimś czasie zawsze dzielnej walki – odkładam.
      Teraz też wziął mnie temat. Akcja jest o tym, jak media tworzą sobie newsy czy zdarzenia z dupy, opisują coś, co nie istnieje, a głupi ludzie robią na temat wczuw na forach, w gazetach, w internetach, mediach, gdzie się da. Skąd inąd wiadomo, że większośś, jeśli nie wszystkie wydarzenia czy to z kraju czy to ze świata są rozdmuchiwane tak, że wszystko urasta do rangi Wielkiej Sprawy, jak choćby losy tych paru tysięcy uchodźców. Skąd wiemy, że nie jesteśmy manipulowani przez media w kwestii tego tematu na przykład? Że gazety, tv nie kierują przekazem tak, żeby wzbudzić pożądane reakcje – np. komuś zależy, żeby to była nienawiść, a biedne pańcie na Feju wypisują posty z wczuwam nastawionym na maksa pt. ach jak można takim być rasistą. Serio? Naprawdę w to wszystko wierzymy?
      Ale więcej o tym, jak manipuluje się opinią publiczną, jak drenuje nam się mózgi i wmawia, że coś jest dobre a coś nie – dowiedziałam się ze skromnej książki „Nowa Rosja”  – zbioru reportaży telewizyjnego reportażysty z Anglii, który współpracował z TV Ostankino i ładnie pokazał, jak się pichci w zaciszach partyjnych gabinetów a potem gabinetu prezesa TV newsy. I od razu wiadomo, dlaczego oni kochają Putina i uważają, że anschluss Krymu to zajebista sprawa.
      Natomiast z książki Eco nie dowiedziałam się takich rzeczy. Zgubiłam się w zawiłościach umysłu światowej sławy erudyty.
      Ale urzekł mnie m.in ten cytat. Uważam, że w punkt. Dlatego kupiłam.7fot. moje
    3. Marcin Kołodziejczyk – „Dysforia – przypadki mieszczan polskich”5fot. moje
      Gdzieś tam o tym przeczytałam, że spoko reportaże o współczesnych Polakach, a ja lubię rzeczywistość, zwłaszcza w krzywym zwierciadle i jak można się ponabijąć, to on Janusz, ona Grażyna, ja mieszkam na Kabatach, mam kredyt i jestem fajna.
      I pierwsza opowieść o kredytowcu z Tarchomina i jego smętnych sąsiadach, o naszym pragnieniu mieszkania z ochroniarzem na osiedlu, w strefie bezpieczeństwa i tylko 40 minut do centrum – spoko.
      Ale później niestety czułam się zażenowana, że autor tak pojechał w tym obśmiewaniu Grażyn i Januszów. Końcówka książki – „Bierhalle w Warszawie, siedzą Józefy skrzyknięte przez Facebooka”. Serio? Taki rodzaj wytykania oczywistości, bo już wszyscy naobśmiewali to Bierhalle jako przyczółek naszych pro zachodnich gustów na początku lat 2000, trąci żenadą, tak jak mówienie przez ludzi, którzy mają inny telefon na iPhona – srajfon. To jest takie poślednie i kojarzy mi się z marudzeniem podstarzałego pana, który jest źle ubrany, ale chciałby wcisnąć się w rurki.
      Naszą ludzką i polską nędzę potrafi w sposób karykaturalny, ale jednocześnie śmieszny ująć tylko Masłowska. Jej felietony, jej bohaterowie są pokazani krzywo, karykaturalnie, ale lubi się ich, identyfikuje się z tym, jak Masłowska nas portretuje, wywołuje to we mnie jakiś rodzaj melancholii z powodu takiego, że jesteśmy tacy trochę żałośni w tych swoich modach i tych minach.
      No ale to jest kwestia talentu po prostu. Wybaczamy panu Kołodziejczykowi, że ma go trochę mało i idziemy dalej.
    4. Lars Christensen – „Półbrat”3fot. moje
      Cóż. Kupiłam, bo byłam po 1 tomie „Mojej walki” Knausgaarda i nie miałam co czytać. Ale sprawa jest tego typu, że nie każda książka napisana przez Skandynawa i nie każda opasły tom – jest dziełem na miarę Mojej walki. Przeważnie przecież nie jest, nie wiem, dlaczego założyłam, że ta będzie.
      Milion stron tej powieści to konstrukcje w stylu – on powiedział, ona odpowiedziała, że on pomyślał. Język taki jak z opowiadań świątecznych dołączanych do gazety Olivia lub Poradnik domowy. Nuda. Szkoda mi czasu było na śledzenie losów ludzi, którzy mnie nie obchodzą, bo są opisani językiem, który nie jest objawieniem talentu.
      To teraz ładnie wygląda na półce.
    5. Herbjorg Wasmo – „Te chwile”2fot. moje
      Aby zakupić tę książkę skłoniło mnie to, że ok 70 letnia pisarka wyglądała dobrze na zdjęciach, dobrze ubrana, przecząca temu, że w tym wieku można być tylko starą babą. Typ prof. Staniszkis. Fajna. W dzieciństwie molestowana przez ojca, nie użala się nad sobą, tylko pisze książki, które są mroczne, o kobietach, że są silne i ogólnie fajniejsze niż faceci. Spoko, ale.
      Zaczęłam czytać i stwierdziłam, że nie jestem w jakimś super zajebistym nastroju, żeby się dołować niedolą skandynawskich dziewczynek z początku wieku.
      Poza tym nie mogłam lubić babki, która w wywiadach opowiada, że Knausgaard to wcale nie taki dobry pisarz, bo pisać o sobie to jest najprościej i dlatego on w 2 lata napisał 6 tomów o sobie a ona nad jedną książką ślęczy 4 lata.
      Tej zniewagi nie mogłam przełknąć, bo zazdrości baba i tyle i odłożyłam książkę na półkę, żeby sobie wyglądała.
    6. Agnieszka Kosińska – „Miłosz w Krakowie”1To jest mój hit.Tak jak w przypadku wyżej wymienionych książek wiedziałam czym był podyktowany zakup, tak w przypadku tej – nie jestem w stanie wytłumaczyć fenomenu wydania na nią 60 zł. !!! Nie umiem powiedzieć, co mną kierowało, żeby tyle kasy wydać na opowieść asystentki Miłosza relacjonującej ostatni dni naszego Wielkiego Poety. Ani się nim nie fascynuję, ani nie prowadzę badań, więc nie wiem, co w moim życiu zmienią zapiski, że pan Czesław w piątek napisał do urzędu, w poniedziałek pani list nadała a w sobotę jeszcze poeta polizał znaczek. Na setkach stron, dzień po dniu wypisane są takie facynacje i jeśli ktoś życzy wiedzieć, że pani Agnieszka w dniu 27 czerwca 2007 we wtorek wysłała do wydawców informację podatkową, to welcome. Mogę pożyczyć nawet.
      To już moje poranne strony z moleskina, w którym każdego ranka po wstaniu i zrobieniu sobie kawy opisuję co mi się śniło (wow) i jak zajebiście spędzę dzień a wieczorem – dlaczego mi nie wyszło, są ciekawsze niż to monumentalne dzieło. Ale co tam  – Miłosz, też dobrze wygląda na półce i też kilka książek (przeczytanych!) jego mam.

    A i tak, przy kolejnej wyprowadzce będę ciągnąć te wagony książek, te kochane i te wzgardzone, jak grupę dzieci, z których jedne się lubi a drugie wcale nie, ale z odpowiedzialności zapewnia im się wikt i opierunek na stosownych półkach wykonywanych za niemałe pieniądze, za które można by sobie kupić zgoła coś bardziej przydatnego:)

    Ja lubię przydatność nieprzydatności.

     

  • zjedz kanapkę