Nie umiałam odpowiedzieć na pytanie, o czym jest ten film.
No przynajmniej w jednym zdaniu nie potrafiłam tego zrobić.
Są takie filmy, w przypadku których wiadomo, że morderstwo, nagła, w niezwykłych okolicznościach śmierć jednego z bohaterów to nie jest najważniejsza kwestia, że to co akurat istotne rozgrywa się na innej płaszczyźnie i nie jest nią „dzianie się”. A paradoks polega na tym, że mimo leniwej narracji, braku spektakularnych wydarzeń i zwrotów akcji filmy te mają w sobie tak gęsty ładunek emocji, że wszystkie kina akcji na zawsze staną się nudnymi flakami z olejem.
No dla mnie na pewno.
Uwielbiam takie kino.
Widzę pierwszą scenę, cały kadr nabrzmiały upałem, można oślepnąć od słońca, ogłuchnąć od zgiełku cykad, umrzeć z zazdrości, że dwoje pięknych ludzi pływa sobie w turkusowym baseniku, opala nago w pięknej scenerii jakiejś fancy willi, zero trosk, zero problemów, zero akcji „trzeba”, „musimy”, „warto”. Leżą, pływają tacy piękni, chce się tam być, chce się też mieć seks w wodzie, chce się być pięknym i szczupłym, chce się mieć wolny czas, pięknego kochanka, być na włoskiej wyspie albo na południu Francji, chce się być Alain Delonem albo Romy Schneider albo Tildą Swinton w kieckach od Diora albo przynajmniej Dakotą Johnson czy też Jane Birkin, która jest taka urocza w tym, że nie umie grać, ale wygląda tak porażająco pięknie.
„La Piscine” 1969 roku i „A Bigger Splash” z 2015, jeden przetłumaczony jako „Basen” drugi jako „Nienasyceni” są właśnie takimi filmami, w których nie dzieje się pozornie nic, a dzieje się niejako wszystko. Są filmami, w których wątek kryminalny nie ma znaczenia, a incydent ze śmiercią jednego z bohaterów uchodzi pozostałym bohaterom na sucho.
Jest się za to uczestnikiem upału, dekadenckiego nic nie robienia i obserwatorem emocji, których bohaterowie nie pokazują, ale widz wie, że one są gdzieś zaszyte w słowach pozornie bez znaczenia.
Film „Nienasyceni” z Tildą Swinton powstał na bazie filmu z 1969 roku „Basenu” z Delonem i Schneider, no i Birkin. Jest jakby jego nową wersją. Chociaż określenie „nowy” nie jest tu na miejscu, bo „Basen” sprzed 47 lat nie zestarzał się wcale. Pod żadnym względem.
Pochmurna i sfochowana twarz Delona, skrzętna i zaabsorobowana postawa Romy Schneider, nadpobudliwy dawny kochanek Schneider i poznana niedawno jeszcze niedorosła córka dawnego kochanka. Czworo ludzi. Spotykają się nad tym basenem, w pięknym domu w Saint Tropez, chcą się bawić, pływać i opalać, ale nie za bardzo to wychodzi, bo pod pozorami zwyczajnych czynności w typie – teraz ja ugotuję makaron a my pójdziemy po zakupy – rozgrywa się właściwa akcja. Pełne napięć, niedomówień , starych żalów, urazów, niewypowiedzianych pretensji i niedookreślonych pragnień są te sceny między bohaterami. Jedzą kluski, palą fajki, ale na twarzach mają wypisany niepokój.
Nagle pozorna harmonia między Schneider i Delonem ulega destrukcji. Pojawienie się dawnego partnera bohaterki i jego pięknej córki wyzwalają w kochankach z basenu szereg emocji, których, jak się okazało, nie ułożyli sobie i kiedy mija sobie tak dzień za dniem na letnisku oboje wiedzą, że powrót do sielanki stworzonej na potrzeby wakacji okaże się niemożliwy.
Wyjdą na jaw wszystkie złe instynkty, kompleksy i zażalenia do pana Boga.Czytamy to z twarzy ich wszystkich siedzących wieczorem przy kolacji.
Podglądamy ich, jak nudystów na pustej plaży podnieceni tym, że tacy fajni, tak fajnie mają a im nie wychodzi.
No ale też nie otrzymujemy odpowiedzi, dlaczego nie wyszło. Tak jak nigdy nie ma innej odpowiedzi na pytanie, dlaczego nie udają się związki, prócz tej, że po prostu tak się czasem zdarza. Albo się udaje mimo wszystko albo się nie udaje mimo, że wiele wskazuje na to, że udać się powinno. Nie ma reguł ani zasad i nie o to w tym w ogóle chodzi, żeby dociec i znaleźć odpowiedź,
W tych filmach chodzi o to, żeby to po prostu poczuć. Jak następuje rozkład, jaka jest jego historia.
„Basen” opowiada to nader oszczędnie. Zbliżenia na grymasy twarzy aktorów wystarczają za morza słów i hektolitry opowieści.
W „Nienasyceniu” dzieje się więcej.
Bałam się trochę, że ten remake mnie rozczaruje, ale okazał się świetną dopowiedzią do obrazka z 69 roku. Dopowiedzią brawurową i spektakularną.
Pomogły w tym postać Tildy, jej kreacje, wulkaniczna, niepokojąca, włoska wyspa i rockowa muzyka. Jej dawny kochanek Harry grany przez Ralpha Fienessa przybywa z nowo poznaną córką i rozwala misternie utkany system porozumienia między Tildą i jej młodszym kochankiem.
Tilda wychodzi trochę na przeciw spowolnieniu narracji z pierwowzoru, bo nic nie mówi, porozumiewa się wyniosłym milczeniem albo szeptem.. Jest dawną gwiazdą rocka, która leczy głos i nie może mówić po zabiegu. Jej dawny kochanek przybywa rozbrajając pozorny spokój jej wakacji od życia i próbuje ją przekonać jak super było między nimi kiedyś. W tym celu uprawia kombatanctwo. A robi to w sposób uroczy. Jest producentem muzycznym i wspomina czasy produkcji ze Stonesami, Brianem Johnesem, puszcza muzykę z winyli, śpiewa, wspomina, tańczy, totalnie zdesperowany świadomością, że to wszystko już minęło i miłość też minęła, Tilda sobie leży niewzruszona, uśmiecha się tylko, a potem oddaje w garderobie młodszemu, który usłużnie zaspokaja ją oralnie a następnie wybiera sukienkę na wyjście.
No piękne są te sceny. Jak Ralph Fieness śpiewa rockowe kawałki, które produkował, jak Tilda w sypialni pięknie się ubiera i piękny ma seks z młodym panem na kolanach przed nią.
Uwielbiam takie podglądactwo, uwielbiam tę skalę empatii wobec bohaterów, to, że twórcy filmu dają mi ją odczuć, jak również pozwalają przywołać nostalgię za czymś takim jak lato gdzieś w pięknej okoliczności przyrody, która nie będzie hotelem z biura turystycznego Itaka, tylko czymś naprawdę wyjątkowym, bezpretensjonalnym, zacnym i wyjątkowym, kiedy pozwalają przywołać ten żal, że o nie nie, nie zdarzy się ci to teraz moja paniusiu, a może nawet nigdy.
Chciałabym być Tildą swojego życia.
Taki przekaz wyniosłam z tego filmu.
Nie chciałabym uprawiać kombatanctwa, za to mogłabym tęsknić za minionym bardzo znikomo i mieć odwagę nie komunikować światu niczego, tylko po prostu być, w super kiecce i okularach pozwalać, żeby wiatr rozwiewał moją super fryzurę i mieć w dupie to jak z tym rozwianiem wyglądam.
No oprócz tak nierealnych głupich mrzonek te filmy dały też coś więcej. Pozwalają odczuć sensualność, a to bardzo przydatna sprawa, kiedy własne życie jest trochę „dry”.
Dlatego idźcie na basen i próbujcie się nasycić.