Do podróży mam ostatnimi czasy stosunek ambiwalentny.
Z jednej strony przychodzi taki czas, kiedy czuję, że gdzieś bym wyjrzała za opłotki, zmieniła powietrze, usłyszała jak ludzie kodują swoje emocje w innych językach, a z drugiej strony wydaje mi się to takim marnotrawieniem czasu i zasobów typu np benzyna do biedronkolotów, etaty na lotniskach do obsługi tłumów ludzi przemieszczających się w te i we te w sobie tylko znanych zapewne szalenie ważnych sprawach. Męczą mnie strasznie samoloty, podróżowanie nimi, te ceregiele na lotniskach, wyniosłe miny obsługi, jakby nasze życie zależało od przejścia przez te ich bramki, męczą mnie głośni ludzie i ich zapachy, nadmiar ludzi stłoczonych w małej blaszance, w której jesteśmy zdani na nic, budzi to we mnie rodzaj egzystencjalnej trwogi, dlatego zawsze zamykam oczy i udaję, że mnie tam nie ma. Współczuję wszystkim, którzy muszą latać kilka razy w miesiącu po świecie i wdychać sztuczne powietrze samolotowej klimatyzacji oraz wyziewy ludzi na zaśniedziałych lotniskach. Może można się do tego przyzwyczaić, nie wiem.
Ale od czasu do czasu wpadam na myśl, a może by tak…coś, gdzieś, co tam w Norwegii słychać, jaka smaczna sucha bułka za milion monet? A co tam w Edynburgu? Faktycznie – jak w Trainspotting, mocno ekscytująco i naprawdę ładnie, a może by tak do Włoch, może Kalabria? Tanio, rolniczy region, skończył się sezon, a ciepło ciągle i nie tak daleko!
Do Włoch mam ogromny sentyment. To był pierwszy kraj, jaki odwiedziłam w celach turystycznych, kiedy nie musieliśmy mieć wiz wjazdowych do Europy, jakiś 93 rok, przeżyłam wówczas szok kulturowy i choć Włochy ewidentnie biednieją, zwłaszcza na Południu, to trzymają fason zubożałej europejskiej arystokratki. Nie będę się tu może ekscytować smakiem czekolady Spar kupionej wtedy na stacji benzynowej Agip i tym, że mieli specjalne śmietany do swoich sosów i wszystko mieli takie dobre, a architektura była taka bezpretensjonalnie piękna, bo w tym temacie nie zmieniło się wiele. Czekoladę też mogę sobie kupić na stacji benzynowej już w Polsce, ale tego rodzaju nonszalanckiego uroku, nawet z zaśniedziałych przydrożnych barów z 3 foccaciami kawą i lokalnym winem, nie znajdzie się, moim zdaniem, nigdzie. To jest ten moment, kiedy ląduje się na dworcu kolejowym w Lamezia Terme idzie do kolejowego baru z wystrojem jak w Mielnie, ale jednak jest coś co różni i zawsze będzie różnić, kibelek na nitkę, dźwignie do puszczania wody w umywalce, stara lodówka z jednym rodzajów lodów Algida i zaskakująco dobre lokalne wino białe, które się sączy patrząc jak niscy, grubawi, w sile wieku Włosi siedzą i pchają grube paluszki do małych uszek filiżanek espresso, jest leniwawo, jak zwykle i miło, o 13:00 wszystko pozamykają i nikt się tym nie będzie przejmował prócz korpo turystów, którzy zapomnieli o tej ich sjeście, a przecież o 14 spożywają wege lancz, lecz nie tym razem.
No więc jadę, lecę do tej Kalabrii a konkretnie Tropei i zauważam, że wiele się nie zmieniło. Jest i podupadające piękno starych bardzo budynków, są sjesty i najbardziej zajebisty gluten w ich pizzach i pastach, świetne a niedrogie wino, gacie suszące się przy ulicach i promenadach, nieufne koty wyjadające jedzenie ze śmietników, zanieczyszczające powietrze stare fiaty pandy, kierowcy, którzy nie mają zwyczaju zatrzymywać się przed przejściem dla pieszych, kiedy idzie po nich pieszy, włoskie głosy z chrypką, melodia ich języka, zamszowe światło przy zachodzie słońca, zaglądanie sobie w okna w domach, lekceważący stosunek do międzynarodowego angielskiego, mylenie nas z Rosjanami lub Ukrańcami, ciepłe morze, drobnoziarnisty piasek zostawiający na skórze ślady jak małe dżety, wszystko to jest, bardzo, bardzo jest i stoi i miło tam być nawet kosztem tych męczących podróży, miło zjeść canollo i popić limoncello a potem ewakuować się na poszukiwanie wina z kolejnym jakimś ich dolci i pozwalać sobie na to szaleństwo zjadania kalorii i picia i jedzenia praktycznie bez umiaru. Są to czynności tym bardziej krzepiące i ekscytujące, bo przy świadomości, że to nie będzie trwało przecież wiecznie.
No a potem, potem mam w głowie tę samą refleksję, jaką ze 3 lata temu wyczytałam u Stanisława Dygata w powieści „Podróż”:
„Odjeżdżałem z Rzymu smutny i nieswój. Nie tylko dlatego, że było mi żal opuszczać piękne miasto, którego już nigdy nie zobaczę (…) Dręczyła mnie myśl, że miesiąc spędzony we Włoszech jest jeszcze jednym paciorkiem nawleczonym na różaniec straconego czasu.
Po co tu przyjeżdżałem?
Piękno tego kraju istnieje i beze mnie. Ani mu dodam, ani ujmę podziwem i zachwytem. Już od dawna wstydziłem się podziwiać piękno.
Czymże jest współczesna turystyka międzynarodowa jak nie daremnym szukaniem pociechy i nadziei niespokojnych drobnomieszczan jednego kraju u zatroskanych mieszczan kraju drugiego.”
Tiziano Terzani, o którego książce o duchowych, podróżniczych poszukiwaniach pisałam, przywołał w niej nauki różnych mistrzów Wschodu, którzy uważali, że kiedy nie ma się niczego w sobie, to żadna podróż nie zasypie tej dziury. Co stoi niejako w sprzeczności z naszym zachodnim myśleniem o podróżach, że one kształcą. Ale kształcą chyba tylko tych już dostatecznie dokształconych na pewne tematy, którzy nie spodziewają się, że podróż gdziekolwiek przyniesie im odpowiedzi na wszystkie pytania, jakie mają w głowach. Według mnie nie jest to ten kierunek.
Jedyny sens podróży upatruję w chwilowym acz intensywnym przeżyciu i doznaniu chwili, która we własnym domu nie miałaby szansy zaistnieć. Chodzi mi o odczucie światła, intensywne odczucie upływu czasu, które na wyjeździe próbuje się łapać jak wiatr w ręce i przez chwilę nawet to może się udać i nagle po latach pamięta się, jak siedziało się na jakimś przeciętnym skwerze, na cudzym osiedlu, była palma, kawa, pierdzący spalinami piaggio, dzikie koty, smak deseru i kawy z włoską wódką. I to jest magia podróży zawarta w pozwoleniu na inne odczucie własnego czasu. Pozostawia po sobie lekki smutek powrotów, lekką irytację, że polski jest taki zrozumiały, klimat nie taki ciepły, radość ze szczęśliwego powrotu do zapachu własnych rzeczy a za rok… pewnie ponowne odczucie lekkiej tęsknoty za tym, żeby czytać sobie stare dzieła w miejscu, gdzie dla odmiany jest ładnie, a kieliszek schłodzonego wina obiecuje niemyślenie o życiu na poważnie nawet jeszcze przed południem.