Nie mam do Quentina Tarantino nabożnego stosunku i nie chadzam na każdy jego film, ale psim swędem na „Pewnego razu w…Hollywood” poszłam od razu po premierze u nas. Psim swędem, bo nie czytałam recenzji. Uznałam, że paru nudnych filmach typu „Django”, z Pittem i Caprio w obsadzie coś tam się zadzieje, kanwa, czyli historia brutalnego morderstwa żony Polańskiego, też nie była bez znaczenia. W końcu lubimy wątki polskie!
Ale mam do tego reżysera ogromny sentyment. Paradoksalnie dlatego, że zgarnął Kieślowskiemu, który jest dla mnie przecież postacią ikoniczną, Oskara sprzed nosa. Ale prawda jest taka, że to „Pulp Fiction” wywarło ogromny wpływ na późniejszą narrację w kinie, natomiast nominowany wtedy „Czerwony” jest jednak gratką dla odrobinę przewrażliwionych hipsterów. I chociaż kinowa narracja Kieślowskiego, jego „Krótki film o zabijaniu” czy „Podwójne życie Weroniki” też wprowadziły do światowego kina nowy sposób opowiadania o świecie, to wtedy był akurat czas na „Pulp Fiction”. Na to, że ja widząc sceny zabijania śmiałam się strasznie i długo nie mogłam pojąć dlaczego. Ale to jest właśnie moim zdaniem core kunsztu tego reżysera. Dobry czy genialny reżyser za pomocą sposobu swojego opowiadania zrobi z widzem co chce, także to, że kiedy leje się krew, giną ludzie – może mu wydawać to się śmieszne.
W przypadku „Pewnego razu” było identycznie, przeżyłam ten sam katarktyczny moment co w 94 roku w kinie na „Pulp Fiction”, niby nic dwa razy się nie zdarza, a jednak się zdarzyło, że klepałam się po kolankach krzyczałam „o kurwa, ja nie mogę” i śmiałam się, normalnie na głos, w kinie na scenie, kiedy krew lała się a bohaterowie ginęli. Ale nie opowiem kto ginął, i co to za scena, bo na tym właśnie to polega, jak Tarantino utkał nam tę zaskoczkę. Jak cudownie nie mieć oczekiwań! albo mieć jakieś tam mgliste związane z jakąś tam wiedzą o danej historii a potem przekonać się, że można to zupełnie inaczej podejść, inaczej zobaczyć. To jest moim zdaniem główne zadanie czegoś co pretenduje do bycia dziełem, sztuki jakiejś tam, ma nam pokazywać coś co znamy, ale inaczej, tak, że zamiast płakać śmiejemy się, zamiast śmiać – płaczemy i tak dalej. Twórczość ma nicować nasze wyobrażenia o świecie na drugą stronę. I to się Quentinowi w tym filmie udało.
Ale zanim dochodzi do spiętrzenia tych katarktycznych emocji, jest dość obszerne i długie, że tak powiem, nawiązanie.
A więc tak, film jest długi, sceny niektóre toczą się i toczą, nie ma pośpiechu, ale o dziwo, czas mi umykał mimo to. Powód tego był prosty. Każdy element w poszczególnej scenie, łącznie z wielkimi żyłami na ramionach Brada Pitta był istotny. Czy to był obrazek na puszce dla psa, czy komiksy położone na stoliku nocnym czy stópki młodej hippiski na szybie, wszystko cokolwiek się widzi – nie jest tam bez znaczenia, ani co się słyszy też. A tu akurat Tarantino zrobił się oszczędny w dialogach, nie ma tu błyskotliwych pocisków gangsterskich bon motów jak w „Pulp Fiction”. Ale to nie szkodzi, bo wszystko cokolwiek mówią bohaterowie, nawet podrzędni – MA ZNACZENIE.
O czym jest ten film?
No więc oparty, jak wcześniej wspomniałam, na historii brutalnego morderstwa dokonanego przez bandę Mansona, stanowi opowieść o utracie niewinności w Hollywood, w kinematografii, w sercach ludzi, w świecie. Choć lata tam były późno 60-te to klimacik doskonale wpisuje w obecne dekadenckie czasy wieszczące w ogóle schyłek wszystkiego, nie tylko jakiejś tam naiwnej niewinności. Czym była wtedy tam ta niewinność? Według mnie myśleniem, że wszystko jest super, że ludzie „dobzi”, świat sprzyjający, nie było kamer na posesjach, brało się autostopowiczów do porsche, nie było atmosfery przygniatających obaw o swoje mienie czy życie, sprawy po prostu działy się. Jeśli były trupy, to na ekranie w westernach i to Indianie ginęli, bo byli źli, a biali dobrzy, zwłaszcza ci w białych kapeluszach. Chociaż Tarantino nie przedstawia tego w taki naiwny, kiczowaty sposób. Pokazuje już elementy pęknięć. Na przykład odmitologizowuje przekonanie, że hippisi to urocze Dzieci Kwiaty głoszące pokój na ziemi tańczące po ulicach z rozwianymi włosami. Albo, że produkcje filmowe to były kolebki i kuźnie talentów dające role i nagrody podług talentów. To aż tak to nie. Układy, interesy, zależności – w zasadzie pozostały niezmienne do dziś. Kto w jakim był miejscu w tym Hollywodzie w dużej mierze zależało od szczęścia, no i od układów, od talentu chyba najmniej.
No i tu pora wspomnieć o głównym bohaterze serialowo westernowym aktorze Ricku Daltonie, którego gra Di Caprio. Na nim i jego losie pokazany jest mechanizm hollywoodzkich karier, czyli jakiś niezły strzał w wielo sezonowym serialu, odcinanie kuponów, potem epizody, schodzenie w niepamięć, niepewność, nietrafione wybory zawodowe, konsekwencje i na końcu reklama jakiegoś szitu, żeby ciągle móc sobie robić margarity na Cielo Drive.
Brad
Di Caprio wjechał na wysokie C swojego talentu w tym filmie, ale to Brad jest tu moim zdaniem największym sztosem. Wg mnie Brad Pitt to w ogóle jeden z ostatnich hollywoodzkich Gwiazdorów przez duże G. Wywindowany przez przemysł, nie spadł nawet po aferach z Angeliną, ale prócz tego, że to szczęściarz z reklamy Levisa z lat 90 -tych, to przede wszystkim jednak genialny aktor. Wystarczy wspomnieć to co wyprawiał w „Kalifornii” czy w „Podziemnym kręgu”. Tak samo jest tu. Moim zdaniem to jest jego życiówka. Powodem tego jest fakt, że rolę dostał taką jakby niejednoznaczną. Niby jest dublerem, drugoplanową postacią, kaskaderem i chłopcem na posyłki drugorzędnego aktora, ale nie rozgrywa tego, jak można się spodziewać, że rozegra, że skoro drugorzędny – to będzie podszyty zawiścią do tych co im się powiodło lepiej, bo przecież nikt nie lubi być drugorzędny i na posyłki wg powszechnej opinii o dobrym życiu. Nie sposób opisać całego spektrum zachowań, jakie Pitt w tym filmie zaprezentował, wystarczy mieć świadomość, że nie wszystko i nie każdy musi być taki jak nam się wydaje i to jest bardzo oczyszczająca myśl a więcej zdradzać nie będę, żeby nie psuć zabawy tym, którzy filmu jeszcze nie widzieli.
Trzeba tu wspomnieć jeszcze o psie Brada w tym filmie, pitbullu Brandy. Ten sympatyczny, posłuszny piesek jest w filmie jak strzelba w dramacie Czechowa. Jeśli pojawia się w I akcie, wiadomo, że w 3 wystrzeli. Bo tak jak wspomniałam, nie ma w tym obrazie niczego po nic.
Rafał, czyli wątek polski
Nie mogę nie wspomnieć też o polskim wątkim tj o Rafale Zawierusze, który był ze 2 minuty na ekranie jako Polański. Został dobrany na bank po warunkach, bo jest drobny jak Roman i nawet do niego trochę podobny, filmowany jest najczęściej od tyłu albo z daleka, widzimy jak przemyka ubrany w te słynne żaboty i falbany u mankietów, w dziwnym aucie z piękną żoną, jak bawi się na wypasionych przyjęciach, budzi zawiść niektórych tuzów amerykańskiej kinematografii, bawi się, leczy kaca kawą w ogrodzie i wzbudza respekt sąsiadów jako geniusz od „Dziecka Rosemary”. Czyli miło ten wątek. Nie podważam oczywiście znaczenia udziału polskiego aktora w tym filmie, bo czytam, że praktycznie każdy aktor czy aktorka, którzy wystąpili tam choć przez sekundę, opisują to jako znaczącą w swojej karierze przygodę. I może to tak faktycznie właśnie działa. Że Tarantino to wielkie drzwi, w przez które mogą jednak przejść tylko nieliczni, więc życzę sympatycznemu Rafałowi bardziej udanej kariery nż to wyszło Weronice Rosati czy Alicji Bachledzie.
a więc dlaczego?
Mimo pewnych dłużyzn jest w tym filmie parę scen, które może nie są kultowe jak scena tańca Umy Thurman z Travoltą, ale mogą być postrzegane jako genialne, przykładowo – scena pobytu Pitta na farmie członków bandy Mansona, rozmowa Di Caprio na planie filmu z małą aktorką, no i scena z Brucem Lee – którą zresztą oprotestowała rodzina aktora, jako że pokazany on w niej jest jako śmieszny buc, ale ja sobie wyobrażam, że może w tym być trochę prawdy, niestety. A do tego jeszcze końcówka. Majstersztyk kompozycji, zaskoczki, mieszania w naszych emocjach, oczekiwaniach jak w tyglu. I tych kilka składowych sprawia, że ten film trzeba zobaczyć i zapamiętać jak wygląda rozrywkowe kino, które do tego jest niegłupie i stanowi dość mocny głos na temat ogólnej kondycji wszystkiego, nie tylko Hollywoood.