„Berlińską depresję” Andy Rottenberg czytałam wolno i długo, ale bardzo uważnie. Wiele jej spostrzeżeń z codzienności było identyczne z moimi, a wiele z nich wyprowadzało moje myślenie z wygodnych kolein myślowych polegających na dziecinnym mechanizmie, że jak zatykam uszy i zamykam oczy to zjawiska się nie dzieją. Rottenberg w elegancki, dystyngowany i stanowczy sposób wzięła mnie za kołnierz i powiedziała – patrz, głupia, jak jest. Udawać wreszcie przestań. No to przestaję.
Tematów, jakie charyzmatyczna kuratorka wystaw, publicystka, wieloletnia dyrektorka Zachęty, krytyczka sztuki porusza w tym dzienniku związanym z jej rocznym pobytem w Berlinie, nieco z dala od Warszawy, ale też z całkiem bliska, jest kilka. Wszystkie one mają dla mnie, osoby, która od czasu, jak miała jakieś 20 lat i stale rozmyśla o przemijaniu, szczególne znaczenie. Są potwierdzeniem moich przeczuć, moich lęków i frustracji. Ale zapiski Rottenberg pozwalają mi spojrzeć na to wszystko z nieco innej perspektywy. Bardzo rzeczowej, ale nie aż tak dołującej. Chyba, że mowa jest o kwestiach politycznego dziania się w naszym kraju, ale to osobna już kwestia, ta, na którą zamykałam właśnie oczy i do której oczywiście też nawiążę.
Pierwszy blok tematyczny w tym dzienniku to:
powolne zsuwanie się w „inny obszar aktywności”
czyli chodzi po prostu o tak eufemistycznie nazwaną starość.
Rottenberg pisze, jak to wygląda z jej perspektywy osoby 72 -letniej wówczas, ale wciąż mocno aktywnej pisarsko, zawodowo.
Przede wszystkim uderza ją fakt, że jej koleżanki siedzące na emeryturach są zawistne o to, że ona pozostaje wciąż aktywna. Z tego wynika dla mnie, że aktywność zawodowa w tak dojrzałym wieku to pewnego rodzaju przywilej, ale też mocna konsekwencja tego, że się na tym polu niczego w życiu nie zaniedbało. A jak wiemy większość ludzi to właśnie zaniedbuje i żyje w iluzji, że wiecznie będzie silna, zdrowa, na etacie i w wieku produkcyjnym. A potem przychodzi TEN wiek i jest wielkie zdziwienie, że jest się już na marginesie, że nikt nas już nie potrzebuje, z prostego powodu, bo zaniedbało się to, aby taka konieczność wciąż była żywa, a nasz wiek nieistotny (wiem, trochę utopia).
Druga rzecz, którą autorka zauważa u swoich rówieśników to nieznośne kombatanctwo, czyli akcje pt. „a pamiętasz jak” i konfabulowanie przeszłości, doklejanie jej aureoli, zapodawanie drobnych nieprawd, a wszystko po to, żeby usprawiedliwić swoją obecną inercję i polepszać sobie samopoczucie.
Rottenberg jest świetną obserwatorką ludzkich postaw i zachowań. Nie omija to również outfitów, jakie przywdziewają jej rówieśnicy. Są mi szalenie bliskie te obserwacje, bo uważam, że to jak się nosimy totalnie mówi światu, kim jesteśmy, do czego aspirujemy itd. O tym pisze ona tak: „Zahaczam o bardzo różne środowiska, w większości składają się one z mocno przechodzonych starców w moim wieku, lekko podciągniętych i nieco bardziej odprasowanych z okazji wyjścia do ludzi. Kobiety ratują się spódnicami „w gumkę”, luźnymi bluzkami i intensywniejszym makijażem, a podczas powitania prawią sobie komplementy na temat młodego wyglądu.”
Rottenberg komentuje też w sposób wg mnie niezwykle celny sposób ubierania się niemieckich emerytek i wierzcie mi, te ubrania nieszczęsne, to naprawdę ma znaczenie. I tu autorka pisze o tym tak, wg mnie bardzo sarkastycznie zabawnie: „Teraz rozumiem, dlaczego mijane na ulicy kobiety w moim wieku są takie blade. Jest gorąco, więc odsłaniają trochę zmęczonego ciała, jakieś nieapetyczne dekolty i ramiona i obrzmiałe nogi. Niemal wszystkie mają sporą nadwagę, poruszają się z trudem i są tragicznie źle ubrane. Jakieś wzorzyste bluzki do kolorowych spódnic, które mają je odmłodzić (…) Jadąc autobusem i obserwując te biedne istoty na przystankach, ulicach zastanawiałam się, co one robią, żeby tak strasznie źle wyglądać przy emeryturach czterokrotnie wyższych od mojej. Ale też próbowałam sobie wyobrazić siebie samą, jak oparta na balkoniku drepczę do autobusu w takich pozbawionych gustu i wdzięku ciuchach i bucikach, i pomyślałam z nadzieją, że może uda mi się umrzeć zanim stracę kontrolę aż do tego stopnia.” Tak, to moje myśli, to o mnie jest też ten tekst, też mam nadzieję, że umrę, zanim dojdzie do tego, że będę wyglądać jak straceniec, który na nic nie ma już nadziei.
Apropos zresztą tej nadziei na cokolwiek, co nie jest pracą, czyli na kontakt z drugim człowiekiem i czemu by nie seksualny. Otóż Rottenberg nie pozostawia tu nadziei, przynajmniej dla kobiet, bo facetom jest, jak wiadomo pod tym względem łatwiej. Jeśli starzeją się elegancko, ich wartość rynkowa niespecjalnie spada, jeśli są zaradnymi ciekawymi ludźmi – tym bardziej. Kobiety nie mają na to szans. Rottenberg pisze : „ męski instynkt nie kieruje się obiektywnie rozumianą kobiecą urodą i przymiotami charakteru, ważniejsze są „prymarne cechy dystynktywne”, charakteryzujące Wenus z Willendorfu. Wybory dokonywane przez niektórych kolegów zdają się to potwierdzać. Jak zauważyła Jola: – Kobieta z płaskim tyłkiem daleko nie zajedzie.”
Nie muszę dodawać, że kocham ten wniosek. Niby śmichy chichy, a jednak trochę bolesne.
Ważnym aspektem akcji pt. osuwanie się w nicość jest zauważanie, jak kalendarze wypełnione adresami, nazwiskami, telefonami stają się dokumentacją nazwisk, których już nie ma, które znikają bezpowrotnie, które kiedyś były ludźmi z troskami, sprawami do załatwienia, namiętnościami, oczekiwaniami, problemami, sukcesami, porażkami, plotkami, bardzo ważnymi sprawami, a pewnego dnia stają się tylko pustym zapisem, stają się hasłem, którego już nic nie wypełni. To jest dla mnie symboliczny cios w splot słoneczny, taka świadomość odchodzenia i odliczanie, kiedy na mnie przyjdzie kolej. Pocieszam się jedynie faktem, że wiekszość moich przyjaciół i znajomych jest ode mnie znacznie młodsza i to oni będą martwić się tym, że mój numer telefonu na ich listach kontaktów pozostanie na zawsze niemy.
przewidywanie najgorszego
Drugi blok tematyczny na znacznym obszarze tego dziennika to relacje obywateli typu Anda Rottenberg, czyli inteligencja, artyści itp. z nową władzą, to jest z PiS -em. Tu mała dygresja o tym, jak to mnie to w ogóle nie zajmowało, bo długo lubiłam wychodzić z założenia, że skoro możemy bez paszportu pojechać do Berlina to dobrze się dzieje, a skoro dobrze się dzieje, to można nie zajmować się tym, co dzieje się w polityce, w społecznych nastrojach i układach. Tu Rottenberg w nienachalny, ale mocno niepokojący sposób pokazała mi, że niestety, jest o co się trwożyć. Na przykładach losów swoich znajomych z dawnych rozdań, piastujących ważne funkcje w kulturalnych instytucjach pokazała, dokąd to wszystko zmierza. Że analogie z komunistycznymi czystkami wcale nie są takie bezpodstawne i generowane przez nadwrażliwych pięknoduchów. Pokazała, że decyzje obecnych władz podejmowane na różnych obszarach są może dla przeciętnych ludzi niewidoczne, ale ewidentnie pokazują siłowe podejście na zasadzie, że „zwycięzca bierze wszystko”. Rottenberg uważa, że powoli osuwamy się w metodyczne zniewolenie, nie widząc tego, nie czując mocno, ale pewnego dnia się obudzimy i będzie zupełnie inaczej, a my będziemy zaskoczeni, że jak to.
Tu mała dygresja na temat filmu, jaki widziałam ostatnio, który to film był właśnie o tym. Spike Lee i jego „Czarne bractwo” – obraz o rasizmie w latach 70 – tych w Ameryce, o członkach Ku Klux Klanu, o jego nawiedzonych przywódcach mających wciąż wpływy w życiu społecznym tego kraju, film o tym, że zło rodzi się w przeciętnych mieszkaniach przeciętnych, grubych, niedowartościowanych frustratów przekonanych, że biała skóra jest ich siłą predestynującą do bycia on top na zawsze i mimo wszystko. To był film o tym, że zło czai się nieustannie, w zakamarkach brudnych domków na przedmieściach pozornie nieszkodliwych i zwykłych ludzi, że zło nie przychodzi z niczego, tylko siedzi tam, w tej frustracji ludzi, którzy brak dojścia do dóbr społecznych kompensują sobie nienawiścią do płci, rasy, pochodzenia. I film ten uświadamia, że to nie zmienia się nigdy, czego dowodem dzisiejsza Ameryka, która najchętniej wróciłaby do czasów niewolnictwa, czy choćby nasz kraj szczycący się ksenofobią, nienawiścią do kobiet, osób homoseksualnych i wszystkich innych niepojętych – izmów, których zaniedbani przez państwo i władzę ludzie nie są w stanie pojąć.
Trzeci blok tematyczny to
szeroko pojęty lifestyle
To są sprawy rodzinne, mieszkanie w Berlinie, mieszkanie w Warszawie, ogarnianie dzieci, wnuków, cała ta zapobiegliwość osoby odpowiedzialnej za los bliskich. To są tematy związane z berlińskimi działaniami i wreszcie z aktywnością twórczą. Rottenberg jest niezwykle pożądaną ekspertką w sprawach kultury i sztuki, toteż dużo pisze. Ciekawe są jej spostrzeżenia na temat tego, jak pisze i jak tworzy swoje teksty. Co prawda nie śmiałabym się porównywać do niej, ale znalazłam analogie między tym, jak ona pracuje i jak pracuję ja, o ile nie pławię się w prokastrynacji.
Do lifestylowego bloku tematycznego należą też dywagacje o:
- sztuce, kiedy autorka błyskotliwie opowiada, jak można ją widzieć: „ Dlaczego nie widzę w sztuce tego, co pani? – Bo każdy widzi, to co wie”. Cóż tu więcej dodać?
- życiu w berlińskim nawiasie i kontraście do życia w Warszawie, o historiach domów, o nieposzanowaniu bluszczów na budynkach, o remontach drogowych i pogodzie generującej nastroje.
- to są wszystko rzeczy równie ważne jak odchodzenie, umieranie, starość, aktywność, czy atrakcyjność na seksualnym czy pracowym rynku.
I to tyle mniej więcej.
Ale powiedzmy sobie szczerze. Nie każdy jest w stanie napisać dziennik, rejestr swoich dni tak, żeby było to ciekawe i istotne. Nie każdy jest w końcu kimś w stylu Andy Rottenberg, czyli osobą, która wie więcej, obserwuje wnikliwiej, która te erudycyjne narzędzia ma większe niż przeciętny ktoś z nas. Jest to osoba z jakiegoś tam świecznika kulturowego, która przez to, że na nim jest może zobaczyć więcej i opisać to lepiej. Co nie zmienia faktu, że jej obserwacje mogą być bliskie każdemu, kto się starzeje, kto widzi przemijanie, kto jest wrażliwy na to, co go otacza, kto coś tam w życiu przeczytał i coś tam mu się jeszcze w życiu chce.