• Czy Wenecja jest utopią?

    Wenecja nigdy nie była dla mnie wymarzonym kierunkiem destynacji.

    Jako człowiek wyćwiczony na siermiędze, uznający PRL-owski modernizm za szczyt archi piękna – nie mam w DNA zbytniego przywiązania do ładności. Nie jestem organicznie w stanie machać nonszalancko eleganckim mokasynem siedząc na jakimś piazza i kontemplować Wielkie Piękno przy akompaniamencie cykad jak bohater filmu Paolo Sorrentino. Choć nie twierdzę, że bym nie chciała, raczej bardziej mnie to onieśmiela jako coś co naturalnie do mnie nie przynależy.

    Toteż wybierałam się w tę podróż nie bez obaw. A że samoloty latają jak chcą (były o czasie), a że drożyzna ( tak samo jak w Warszawie), a że dużo osób, aż 6 a ja samotnik (okazały się wspaniałe), a że turystycznie – to owszem, ale też nie do końca, o czym za chwilę.

    Wcale nie tak mało jest w sumie ludzi, którzy nie lubią podróżować. Ja z podróżowaniem mam tak jak Dorothy Parker z pisaniem. Pisarka mawiała, że nie lubi pisać, ale lubi mieć napisane. Nie lubię być w podróży, ale lubię stan, kiedy przebrnę opresję lotnisk i absurd przemieszczania się, żeby gdzie indziej napić się kawy, której mogę napić się w domu. Jak już to uda mi się przeżyć, jak obce ulice zaczną układać mi się w sensowną układankę, którą jestem w stanie jako tako kontrolować – zaczyna mi się podobać, zarówno w Tczewie, tak i w Wenecji. Z tą różnicą, że trzeba mieć więcej narzędzi do ogarnięcia uroku miast powiatowych niż Wenecji. Wenecja jest łatwa. Kiedy zejdzie się ze szlaku piazza san Marco czy Ponte Rialto nawet w szczycie sezonu Wenecja okazuje się miastem roztaczającym swoje uroki w sposób wręcz nieprzyzwoity. W Wenecji nawet rozłożone pranie w oknach jest malownicze, wszystko jest jak na ładnościowym speedzie, jest spotęgowane, a jednocześnie dostępne na wyciągnięcie ręki i nie przytłaczające.

    Wenecja jako utopia

    Niemniej pozostaje to miasto pewnego rodzaju utopią. Z tego prostego powodu, że zaludniają je tylko ludzie w nastroju uroczystym, ludzie wyrwani z codzienności, ludzie na przerwie od życia, rozglądający się wokół, nawołujący się, trzymający za ręce, ubrani w najlepsze outfity nabożnie bieżący ku miejscom, w którym na najlepszym tle świata napiją się aperola.

    Tym samym Wenecja odjęła mi zwyczajową moja radość z podróżowania, tj bycie turystą i możliwość podglądania innych w ich zwykłości. Jest dajmy na to wtorek, a ja siedzę na skwerze i patrzę jak inni się krzątają. To zawsze podbijało moją własną atmosferę odświętności. Wenecja tego mi nie dała, byłam jedną z tysięcy. Musiałam mocno się nawypatrywać, aby dojrzeć tych, dzięki którym ten cały biznes miał szanse trwać: dostawców, tragarzy, koordynatorów, logistyków, przewoźników, usługodawców, sprzątaczy. Udało się, ale nie było to łatwe. Atmosfera wiecznej fiesty uczyniła z nich ludzi niewidocznych. Nie wyobrażam sobie mieszkania w tego typu mieście, którego każdy kawałek co dzień zawłaszczałby ktoś inny. 

    be real

    Aby znaleźć choć mały ślad życia z reala wystarczy jednak wsiąść w vaporetto i przejechać się 2 przystanki na wyspę Giudecca. Mija się doki, porty przeładunkowe, odrapane bloki mieszkalne i wysiada na miejscu, gdzie toczy się jakieś życie, jest nawet fryzjer i sprzedawca ryb oraz sklep z wypłowiałym AGD. Zbłąkani turyści zapewne ucieszeni, że aperol prawie połowę tańszy niż w centrum Wenecji. Pobyt tam mnie uspokoił. Oczy nie zrakowaciały od nadmiaru kategorii „ładne”. Nie, żeby Giudecca była jakaś brzydka. Była zwyczajna, jak większość włoskich miast nad wodą. Miała kolory, portowe klimaty, ale zero tej nachalności, orientu placu św. Marka, gdzie nieprzyzwoicie kapie złoto a nieopodal ustawiają się kolejki do sklepu Louisa Vuittona.

    Nie dotarłabym do Wenecji gdyby nie splot okoliczności towarzyskich związanych z tegorocznym biennale. Był to main point i tak, jak się spodziewałam akurat była to totalna art fiesta. Bałam się na początku, że nie znajdę do tego żadnego klucza, że niczego nie zapamiętam, ale to co mogłam, to stamtąd wyniosłam. 

    sezam sztuki

    W Arsenale czułam lekką frustrację z powodu nadmiaru, którego nie mogłam okiełznać z powodu gorąca i złego samopoczucia. Ale to, w czym się znalazłam było oszałamiające. Ilość instalacji, prac zdawała się nie mieć końca. Kiedy wydawało mi się, że widziałam coś wow, za drzwiami otwierał się kolejny sezam. W którymś momencie miałam obawę, że to jest nieskończone, a jeszcze potem zbłądziłam w przeciwnym kierunku niż wyjście, nad kanały, na rzeźby Lorenzo Quinna, na szutrowe ścieżki w pełnym słońcu weneckiego lipca.

    rzeżby Lorenzo Quinna, Arsenale, Wenecja 2022

    Potem okazywało się, że jeszcze coś przeoczyłam i jeszcze coś i jeszcze. Mimo to udało mi się złapać sznurek głównej reprezentacji. Otóż stanowiły ją kobiety oraz techniki twórcze, które nie zasadzały się tylko na malarstwie, ale na tak szalenie różnorodnych materiałach i tworzywach, że wprawiało to mój umysł w rodzaj euforycznego high emotion. Dużo wychwyciłam prac z tkanin, dzierganych, wyszywanych cekinami, koralikami, z pluszu. Ogólnie robionych technikami kiedyś przez art world pogardzanymi, uznawanymi za domowe, niszowe, niegodne. A tu te tkaniny hawajskie  Myrlande Constant, figury z tkanin Emmy Talbot czy wielkoformatowe tkaniny w pawilonie polskim romskiej artystki Małgorzaty Mirgi – Tas, żeby wspomnieć tylko te, które zapamiętałam.

    tkanina Myrlande Constant, Arsenale, Wenecja 2022

    Emma Talbot, Arsenale, Wenecja 2022

    Małgorzata Mirga-Tas, pawilon polski, Giardini, Wenecja 2022

    Przechodząc przez pawilon główny w Giardini moją uwagę złapała seria zdjęć. Przedstawiała `dziewczynkę bawiącą się popiersiem dorosłej kobiety. Widać było nagie piersi i martwe oczy tej figury. Dziewczynka bawiła się tym odlewem jak lalką, woziła w wózku, sadzała na leżaku, myła włosy. Ta zabawa przypominała jednocześnie akt opieki matki nad małoletnim dzieckiem. Zdjęcia prezentowały pewien rodzaj polemiki z rolami kobiet w relacjach, były niejako odwróceniem tych ról, zwróceniem uwagi na bycie uprzedmiotowioną w tych rolach. Prace te zrobiła polska artystka Aneta Grzeszykowska i były one dla mnie najciekawszą ekspozycją w tym pawilonie.

    Aneta Grzeszykowska, Griardini, biennale Wenecja 2022

    W Giardini przez sam fakt możliwości przechodzenia z pawilonu do pawilonu w ładnych okolicznościach weneckiej przyrody i malowniczych kanałków oraz przestrzeni gęsto usianej barami z winkiem po 3 euro – kontemplowanie, że tak powiem, sztuki poszło mi efektywniej. I udało mi się nieco skatalogować moje obserwacje tego ogromu twórczych działań z całego świata. Prócz silnego głosu kobiet uwypuklił mi się nurt badania związków człowieka z ziemią z naciskiem na pojęcie zagrożenia, w jakim żyjemy, do tego aspekt płynności gatunkowej, animizmu, nacisku na refleksję, że jesteśmy częścią tego anime a nie władcami świata natury. Ten aspekt był mocno widoczny w pawilonie duńskim, gdzie Uffe Isolotto w hiperrealistycznym świecie duńskich stajni pokazuje transhumanistyczną instalację, centaury, ludzko zwierzęce postaci wskazując na dwuznaczność świata, zamęt, rozpacz, śmierć. Do tego dochodzi mi wspomnienie z Arsenale, gdzie wielką instalację z gleby otaczającą zwiedzających zewsząd stworzyła Delcy Morelos.

    Uffe Isolotto,

    Uffe Isolotto, pawilon duński, biennale Wenecja 2022

    Delcy Morelos, Arsenale, biennale Wenecja 2022

    Łatwe do wychwycenia było także nie akcentowanie bezpośredniego dziedziczenia, zwrot ku bolączkom współczesności, wskazania konsekwencji nacjonalizmów, kolonializmu, uchodźców, obcych, przybyszy. Dlatego reprezentantami poszczególnych krajów nie byli rdzenni ich obywatele, Polskę reprezentowała artystka romska wskazując na rolę największej mniejszości narodowej czyli Romów, Francję Zineb Sedira artystka o korzeniach m.in. algierskich, która w swoim filmie i dekoracjach akcentujących moc pamięci osobistej wobec pamięci zbiorowej wskazywała na aspekty francuskiego kolonializmu. Szwajcarię reprezentowała z kolei artystka pochodzenia marokańskiego Latifa Echakhch. Jej drewniane instalacje przypominające ludzkie części były nadpalone, zanurzone w czerwonej łunie pożaru, migotały niepokojąco wskazując na cykl śmierci i odradzania się.

    Zinedib Sedira, pawilon francuski, biennale Wenecja 2022

    Latifa Echakhch, pawilon szwajcarski, biennale Wenecja 2022

     

    “The Milk of Dreams” – Mleko marzeń

    taki tytuł mają tegoroczne biennale. Pochodzi on z książki Leonory Carrington, w której surrealistka na nowo wyobraża sobie świat. Z pewnością pokazane na biennale prace redefiniują pojęcie człowieka, na pewno nie stawiają go w centrum, odzierają z atrybutu bycia miarą rzeczy, przekształcają obecne hierarchie, wieszczą koniec antropocentryzmu, prorokują mocne związki z nie-ludzmi, z naturą, mieszają rdzenne tradycje z osobistymi mitologiami, i to wszystko – także dla ludzi nie związanych ze sztuką, niezbyt biegłych w historii sztuki – będzie na weneckim biennale łatwe do wychwycenia.

    Teraz po pewnym czasie wszystkie te obrazy, jakie zarejestrowałam w aparacie, w telefonie migoczą mi kalejdoskopowo składając się w ten jeden sensowny ciąg mocnego przekazu, że nadchodzi kres dawnych narracji. I to jest dobra wiadomość.

    W Wenecji zadzierzgnęła mnie jeszcze jedna wystawa, zorganizowana też w ramach wystaw towarzyszących biennale przez Fundację Rodziny Staraków – w Palazzo Querinii. Zgromadzone prace tekstylne, filmowe, zdjęciowe, malarskie Ewy Kuryluk objaśniła nam kuratorka wystawy Ania Muszyńska. Hiperrealistyczne obrazy artystki, tkaninowe cykle przedstawiające jej codzienność typu jedzenie jajka na śniadanie w towarzystwie partnera, te zapisy etapów jej życia, inscenizacje zwykłości, cielesności skojarzyły mi się z obejrzanym niedługo potem już w Warszawie filmem amerykańskiej artystki wizualnej Susan Mogul. Obie te artystyczne reprezentacje mocno rezonują mi w głowie, jeśli chodzi o kwestię czynienia ze swojego życia obiektu twórczej ekspresji. Dziś prywatność, codzienność to waluta zdewaluowana. A one wiedzą, wiedziały, jak zapośredniczyć kąpiel w wannie, jedzenie śniadania, aby akty zwykłości stały się narzędziem estetycznego poznania.

    Ewa Kuryluk, tkanina, Palazzo Querinii, biennale Wenecja 2022

    Czy wiem, jak zrobić z własnego życia sztukę?

    Nie, nadal nie mam o tym pojęcia, chociaż mam pewien pomysł, który nie wiem czy wypali.
    Podróż do Wenecji nie była nigdy obiektem moich wzmożonych chęci. Bo gorąco, bo tłumy, bo drogo, bo kiczowato, jak  mylnie zakładałam. Okazała się jedną z ciekawszych moich podróżniczych peregrynacji.

  • Czy podróżować jest bosko?

    Do podróży mam ostatnimi czasy stosunek ambiwalentny.
    Z jednej strony przychodzi taki czas, kiedy czuję, że gdzieś bym wyjrzała za opłotki, zmieniła powietrze, usłyszała jak ludzie kodują swoje emocje w innych językach, a z drugiej strony wydaje mi się to takim marnotrawieniem czasu i zasobów typu np benzyna do biedronkolotów, etaty na lotniskach do obsługi tłumów ludzi przemieszczających się w te i we te w sobie tylko znanych zapewne szalenie ważnych sprawach. Męczą mnie strasznie samoloty, podróżowanie nimi, te ceregiele na lotniskach, wyniosłe miny obsługi, jakby nasze życie zależało od przejścia przez te ich bramki, męczą mnie głośni ludzie i ich zapachy, nadmiar ludzi stłoczonych w małej blaszance, w której jesteśmy zdani na nic, budzi to we mnie rodzaj egzystencjalnej trwogi, dlatego zawsze zamykam oczy i udaję, że mnie tam nie ma. Współczuję wszystkim, którzy muszą latać kilka razy w miesiącu po świecie i wdychać sztuczne powietrze samolotowej klimatyzacji oraz wyziewy ludzi na zaśniedziałych lotniskach. Może można się do tego przyzwyczaić, nie wiem.

    Ale od czasu do czasu wpadam na myśl, a może by tak…coś, gdzieś, co tam w Norwegii słychać, jaka smaczna sucha bułka za milion monet? A co tam w Edynburgu? Faktycznie – jak w Trainspotting, mocno ekscytująco i naprawdę ładnie, a może by tak do Włoch, może Kalabria? Tanio, rolniczy region, skończył się sezon, a ciepło ciągle i nie tak daleko!

    Do Włoch mam ogromny sentyment. To był pierwszy kraj, jaki odwiedziłam w celach turystycznych, kiedy nie musieliśmy mieć wiz wjazdowych do Europy, jakiś 93 rok, przeżyłam wówczas szok kulturowy i choć Włochy ewidentnie biednieją, zwłaszcza na Południu, to trzymają fason zubożałej europejskiej arystokratki. Nie będę się tu może ekscytować smakiem czekolady Spar kupionej wtedy na stacji benzynowej Agip i tym, że mieli specjalne śmietany do swoich sosów i wszystko mieli takie dobre, a architektura była taka bezpretensjonalnie piękna, bo w tym temacie nie zmieniło się wiele. Czekoladę też mogę sobie kupić na stacji benzynowej już w Polsce, ale tego rodzaju nonszalanckiego uroku, nawet z zaśniedziałych przydrożnych barów z 3 foccaciami kawą i lokalnym winem, nie znajdzie się, moim zdaniem, nigdzie. To jest ten moment, kiedy ląduje się na dworcu kolejowym w Lamezia Terme idzie do kolejowego baru z wystrojem jak w Mielnie, ale jednak jest coś co różni i zawsze będzie różnić, kibelek na nitkę, dźwignie do puszczania wody w umywalce, stara lodówka z jednym rodzajów lodów Algida i zaskakująco dobre lokalne wino białe, które się sączy patrząc jak niscy, grubawi, w sile wieku Włosi siedzą i pchają grube paluszki do małych uszek filiżanek espresso, jest leniwawo, jak zwykle i miło, o 13:00 wszystko pozamykają i nikt się tym nie będzie przejmował prócz korpo turystów, którzy zapomnieli o tej ich sjeście, a przecież o 14 spożywają wege lancz, lecz nie tym razem.

    Tropea

    Tropea

    Tropea

    Tropea

    No więc jadę, lecę do tej Kalabrii a konkretnie Tropei i zauważam, że wiele się nie zmieniło. Jest i podupadające piękno starych bardzo budynków, są sjesty i najbardziej zajebisty gluten w ich pizzach i pastach, świetne a niedrogie wino, gacie suszące się przy ulicach i promenadach, nieufne koty wyjadające jedzenie ze śmietników, zanieczyszczające powietrze stare fiaty pandy, kierowcy, którzy nie mają zwyczaju zatrzymywać się przed przejściem dla pieszych, kiedy idzie po nich pieszy, włoskie głosy z chrypką, melodia ich języka, zamszowe światło przy zachodzie słońca, zaglądanie sobie w okna w domach, lekceważący stosunek do międzynarodowego angielskiego, mylenie nas z Rosjanami lub Ukrańcami, ciepłe morze, drobnoziarnisty piasek zostawiający na skórze ślady jak małe dżety, wszystko to jest, bardzo, bardzo jest i stoi i miło tam być nawet kosztem tych męczących podróży, miło zjeść canollo i popić limoncello a potem ewakuować się na poszukiwanie wina z kolejnym jakimś ich dolci i pozwalać sobie na to szaleństwo zjadania kalorii i picia i jedzenia praktycznie bez umiaru. Są to czynności tym bardziej krzepiące i ekscytujące, bo przy świadomości, że to nie będzie trwało przecież wiecznie.

    No a potem, potem mam w głowie tę samą refleksję, jaką ze 3 lata temu wyczytałam u Stanisława Dygata w powieści „Podróż”:

    Odjeżdżałem z Rzymu smutny i nieswój. Nie tylko dlatego, że było mi żal opuszczać piękne miasto, którego już nigdy nie zobaczę (…) Dręczyła mnie myśl, że miesiąc spędzony we Włoszech jest jeszcze jednym paciorkiem nawleczonym na różaniec straconego czasu.

    Po co tu przyjeżdżałem?
    Piękno tego kraju istnieje i beze mnie. Ani mu dodam, ani ujmę podziwem i zachwytem. Już od dawna wstydziłem się podziwiać piękno.

    Czymże jest współczesna turystyka międzynarodowa jak nie daremnym szukaniem pociechy i nadziei niespokojnych drobnomieszczan jednego kraju u zatroskanych mieszczan kraju drugiego.”

    Tiziano Terzani, o którego książce o duchowych, podróżniczych poszukiwaniach pisałam, przywołał w niej nauki różnych mistrzów Wschodu, którzy uważali, że kiedy nie ma się niczego w sobie, to żadna podróż nie zasypie tej dziury. Co stoi niejako w sprzeczności z naszym zachodnim myśleniem o podróżach, że one kształcą. Ale kształcą chyba tylko tych już dostatecznie dokształconych na pewne tematy, którzy nie spodziewają się, że podróż gdziekolwiek przyniesie im odpowiedzi na wszystkie pytania, jakie mają w głowach. Według mnie nie jest to ten kierunek.

    Jedyny sens podróży upatruję w chwilowym acz intensywnym przeżyciu i doznaniu chwili, która we własnym domu nie miałaby szansy zaistnieć. Chodzi mi o odczucie światła, intensywne odczucie upływu czasu, które na wyjeździe próbuje się łapać jak wiatr w ręce i przez chwilę nawet to może się udać i nagle po latach pamięta się, jak siedziało się na jakimś przeciętnym skwerze, na cudzym osiedlu, była palma, kawa, pierdzący spalinami piaggio, dzikie koty, smak deseru i kawy z włoską wódką. I to jest magia podróży zawarta w pozwoleniu na inne odczucie własnego czasu. Pozostawia po sobie lekki smutek powrotów, lekką irytację, że polski jest taki zrozumiały, klimat nie taki ciepły, radość ze szczęśliwego powrotu do zapachu własnych rzeczy a za rok… pewnie ponowne odczucie lekkiej tęsknoty za tym, żeby czytać sobie stare dzieła w miejscu, gdzie dla odmiany jest ładnie, a kieliszek schłodzonego wina obiecuje niemyślenie o życiu na poważnie nawet jeszcze przed południem.

  • zjedz kanapkę