To jest taki znany mechanizm, że kiedy o czymś intensywnie się rozmyśla, świat podsuwa te obrazy. Z tysięcy innych, podsuwa pod nos właśnie te. Mam tak ostatnio z ciałem. Mocno absorbuje mnie kilka ważnych wątków odnośnie ciała w kontekście płci biologicznej, kulturowej, w kontekście wyglądu, normatywności, ubioru jako kodu, ocenności, przyporządkowania.
Habitat. Doris Uhlich – Nowy Teatr
Niezaplanowanie, rzutem, jak to mówią, na taśmę znalazłam się w piątek w Teatrze Nowym na performansie Ewy Partum Zapach Kobiety a potem wciągnięto mnie na gościnny spektakl austriackiej artystki Doris Uhlich „Habitat” w ramach Festiwalu Nowa Europa. Inne spojrzenia. To, co zobaczyłam było najsilniejszą konfrontacją tego, co naprawdę siedzi w mojej głowie na temat cielesności, jaka mi się dotąd przydarzyła. W „Habitat” widzimy na scenie kilkanaście osób, kobiety, mężczyźni, w różnym wieku, o bardzo różnych sylwetkach. Wszyscy są nadzy. Pierwszy raz zetknęłam się z taką mocą z emanacją nagości obcych ludzi. Ludzie i ich ciała siedziały, przyjmowały pozycje leżące, klęczące, wibrowały, drżały, biegały, wpadały na siebie, wyglądały jakby chciały dokądś się wyrwać, ale coś niewidzialnego trzymało je w miejscu, pociły się, oddychały, ruszały nogami, rękami, głowami, w ciszy lub w rytm transowowej muzyki techno.
Te widoki generowały w mojej głowie tysiące myśli. Stałam tam wobec tych ludzi ja ubrana, ale naga. Moje myśli jakie miałam, nie pozostawiły mi złudzeń na własny temat. Moje erudycyjne nadbudowy na temat ciał innych i własnego to jedno. To efekt wielu lektur, rozmów, przemyśleń, obserwacji i spostrzeżeń. To efekt jakichś moich ewolucji w światopoglądzie. A drugie to nawykowe, wyuczone przez lata życia w wychowaniu i systemie myślenie pełne opresywnych ocen, bardzo typowych w stylu „ale ma wielki ten brzuch, ale ma małego penisa, ale wielką mosznę, ale grube uda, ale nieproporcjonalną sylwetkę, ale mały biust, ale duży biust, ale cellulit, ale dużo znamion” i tak dalej. Widok tych ciał w większości budził moją odrazę. Ale z czasem, kiedy przyglądałam się ich palcom, ich kościom, pośladkom, sromom, odbytom, ramionom, nogom, plecom ta odraza kruszała. Ruch ciał tych ludzi nakierowywał uwagę na ich funkcjonowanie, na możliwości jakie daje ciało – zmierzania w prawo lub w lewo, kładzenia się na plecach lub boku, możliwości oddychania, pocenia się, biegnięcia, spoczynku. Po czasie przestały być dla mnie kategorią estetyczną. Zaczęły być dla mnie jedynymi narzędziami, jakie posiadali ci ludzie, aby iść, biec, oddychać, ruszać się, żyć.
Nie znajduję prawdy w powiedzeniu, że wszystkie kobiety są piękne, czy wszyscy ludzie są piękni. Nawet nie dlatego, że pętają mnie te okowy kulturowych normatywności, bo jak wiemy, jest to bull shit. Po prostu nie jest to dla mnie zagadnienie czy ktoś jest piękny czy nie. a przynajmniej nie chcę, aby było. Każdy jest jaki jest w stanie być i jeśli jego ciało funkcjonuje na jakichś płaszczyznach – to jest wystarczająco odpowiedni. Tak mówi mi moja nadbudowa. Tą myślą zaszczepiam się ostatnio again and again przeciw truciźnie wymogów systemu wtłaczającego nas w jakieś fit i beauty abstrakcje, aby móc zarabiać żerując na naszych lękach o to, czy wyglądamy wystarczająco dobrze, aby ten wygląd legitymizował nasze bycie w świecie.
Odebrałam spektakl Doris Uhlich jako moment mojej dużej prywatnej epifanii. Jej performance koncentrują się na weryfikacji standardowej percepcji obrazu ciała, poszukują wspólnotowości tych ciał, dzielą się energią i moje własne ciało i myśli wspaniale z tym rezonowały.
Adelina Cimochowicz, Alka Nauman – “Za tobą moja zimna ciotko”
Zaraz drugiego dnia poszłam na spektakl do Komuny Warszawa „Za tobą moja zimna ciotko” przygotowany przez Adelinę Cimochowicz i Alkę Nauman. Temat ciał wciąż był na scenie. Całość performansu skupiała się na identyfikacji z ciałami performerek, które uwięzione były w nylonie jak w symbolu naszej własnej skóry. Punktem odniesienia dla ciał była wielka kurtyna ze starych skrawków materiału, jak wielka granica, mur oddzielający coś co jest na zewnątrz od tego, co jest niby wewnątrz. Za kurtyną działy się SPRAWY: bulgotanie, ciamkanie, całowanie, plucie, prychanie, całe to misterium działania żywych organizmów plus chęć sforsowania tej granicy, ujarzmienia jej, zlikwidowania tak, aby pokazać, że w istocie ta granica nie istnieje. Cali jesteśmy spektaklem bulgotania, trawienia, ciamkania, gazów, przepływów, rodzenia się i umierania tkanek.
Koncepcja tego przedstawienia zrodziła się z praktyki pary psychoterapeutów zza niegdysiejszej żelaznej kurtyny tj. z Czechosłowacji -małżeństwa Knoblochów. Według nich żyjemy „w paradygmacie fałszywej dychotomii zakładającej istnienie podziału na doświadczenie wewnętrzne i to co inne, na zewnątrz. Wg nich granice naszej skóry nie są granicami naszego ciała.
Wracamy tu do kwestii rozmyślań nad narzucanymi przez system wizjami ludzkiej cielesności, kiedy to system – religie, rynek, systemy prawne, kulturowe dyktują co jest wstydliwe, co piękne, co obrzydliwe, co wolno a czego nie odnośnie naszej ekspresji. Diagnozy, etykiety, powinności. W to są ubrane nasze skóry, mięśnie, tkanki i kości.
“Łabędzi śpiew” Todd Stephens, Festiwal Filmów LGBT
W ten sam weekend przyszedł kolejny obraz będący idealnym podsumowaniem rozmyślań o cielesności. Tym razem mowa o kolejnym wypieranym aspekcie naszych ciał, tym mianowicie, że są one podatne na entropię i mają określony czas funkcjonowania w tej przestrzeni. To jest też kolejny aspekt, który system wypiera z narracji traktując kres ciał, śmierć jako efekt jakichś zaburzeń, które przytrafiają się jakimś innym, nie nam i tym czy temu co jest nam bliskie. I tak oto na otwarciu Festiwalu Filmów LGBT zobaczyłam „Łabędzi śpiew” Todda Stephensa z Udo Kierem.
Bohater mieszka w jakimś prowincjonalnym miasteczku w Utah, dokańcza swoją historię w domu opieki paląc po kryjomu niemodne papierosy, gdy ze świata żywych przychodzi propozycja, aby bohater- dawny fancy fryzjer uczesał swoją dawna klientkę do pochówku. bo to zmarła, a miała życzenie, by wyglądać pięknie w trumnie. Bohater ucieka więc z domu opieki, bez pieniędzy próbuje zdobyć środki na realizację życzenia zmarłej, a przy okazji odbywa podróż w przeszłość swojego życia, utraty partnera, majątku, przyjaciół itd. Ani razu nie traci jednak podczas tej wyprawy animuszu. Odzyskuje poczucie swojego bycia tym kim jest, przywdziewa różowy kapelusz ciotki Erny i szuka w tym zapyziałym mieście śladów tego, co minęło żegnając się z tym wszystkim czesząc klientkę na godną queerową ikonę i upijając się na ławce butelką kradzionej whisky. Film pokazuje jak system odziera starych ludzi z ich tożsamości, odbiera im ich ciała i godność, redukuje do roli zidiociałych, infantylnych starych dzieci. To jest moim zdaniem ostatni cios jaki kultura wbija w nasze ludzkie ciała.
Nie dajmy się temu.