Jak sobie obserwuję środowiska twórcze, zwłaszcza w Warszawie, mogę dostrzec pewne powtarzające się motywy narracyjne i domykający się obieg prezentowanych w galeriach tematów i nazwisk. Prace Tomka Partyki, o którym będzie tu trochę mowa, mam wrażenie są nieco inne. Pulsują jakimś rodzajem newralgiczności, złości, zdziwienia, obserwacji. Są abstrakcyjnymi kolażami, zlepkami wycinków postaci z gazet, starych książek, są budowane z pozoru nieistotnych szczegółów, przebrzmiałych haseł, którym poprzez układ wycinków, znaków artysta nadaje nowy kontekst. Jest tam przewrotna anegdota, ważniejsze przesłanie czy szybka kolażowa notatka z rzeczywistości na płótnach.
Partykę poznałam nieprzypadkowym przypadkiem w nieodżałowanym, rozwalonym już już pod patodeveloping, Perunie na Grochowie. Jakoś chwilę po wybuchu wojny na pełną skalę w Ukrainie. Robiliśmy Pawłowi Żukowskiemu pożegnanie przed wylotem na stypendium Tom of Finland w Kalifornii. Siedzieliśmy ciasno upakowani na kanapie, piliśmy piwo i zapewnialiśmy Pawła, że mu się ten wyjazd uda. Obok siedział facet z dresie i okularach i narzekał na mgłę covidową i niemoc twórczą.
Toteż, kiedy zaistniała idea zaproszenia do pracowni, jeszcze wtedy na 11 listopada, to skorzystałam. Granica Bródna i Pragi, dawny fort, koszary carskich kontyngentów, obecnie budynek przejęty przez kościelny Caritas, wtedy udostępniający pracownie artystom.
Weszłam tam i byłam absolutnie zachwycona. Przypomniały mi się jakieś dziadka strychy. Stare grube mury, drewniane podłogi, monumentalne ilości kurzu na wszystkim, zakamarki, zapomniane przez pająki zmumifikowane muchy w pajęczynach, zagadkowe instalacje z ptasich piór, pochowane prace z dawnych lat, mały zapaćkany stolik i dwa twarde krzesła. Wszystko wydało mi się wspaniałe. Mogłam sobie grzebać w rzeczach, a Partyka odkrywał chyba swoje historie na nowo, takie miałam wrażenie. Uwielbiam zaglądać do cudzych zakamarków, kocham, kiedy ktoś mi na to pozwala i jeszcze sam dołącza.
W tym imaginarium, swoistym był cały bestiariusz polski, zgromadzenie traum, kryzysów ontologicznych, historycznych, klimatycznych, robione techniką mieszaną, kolażową obrazy mało formatowe i wielkoformatowe z grami słownymi, konotacjami, komentarzami. To było wszystko takie oschłe, niewdzięczące się, chropowate, niewygodne. Lubię i tego typu techniki tworzenia, kompilacyjno kolażowe i lubię niewygodne przekazy, zwłaszcza, kiedy szybko mogę je zdekodować używając dostępnych mi narzędzi. Wtedy lubię sobie powiedzieć – aha! a więc w ten sposób.
Jednak tym, co wzbudziło mój zachwyt największy były Partyki rzeźby z …kurzu. Jedna była chyba czymś na kształt figury świętej noszonej na takich postumentach podczas procesji Bożego Ciała. Kurz jako tworzywo nie jest rzecz jasną oczywistym tworzywem w praktykach artystycznych. Ja kojarzę tylko jedną pracę z wykorzystaniem entropii kurzu spod łóżka Duchampa jaką sfotografował Man Ray. Zwykły kurz spod łóżka tworzy na tej fotografii nowe światy. Niesłusznie kurz jest traktowany jak intruz w polu ludzkiego życia. Cali jesteśmy zeskrobinami martwych tkanek, żyjemy w tym na codzień, nieustannie przeradzamy się w kurzawę, w materię niewidoczną a jednocześnie namacalną. To jedyne co z nas jest i co z nas będzie w jakiejś nieodgadnionej formie, dlatego kurz uważam za budulec bardzo szlachetny tylko po prostu wyparty przez współczesny system, który przewidział tu spory obszar do pomnażania kapitału na produkcji środków czystości oraz do pomnażania w ludziach poczucia winy, kiedy tego kurzu nie uprzątną.
Apropos tego kurzu wpada mi w ręce fragment z “Kuriera Polskiego” z 1956 r kiedy Tadeusz Kubiak w tekście “Poeta powienien być komentatorem” napisał: “Od kilku tygodni toczy się żarliwa dyskusja na temat tak zwanej nowoczesności w sztuce. Proponowano już domy z powietrza, pomniki z kurzu, twierdzono, że nie będziemy na obraz patrzeć, ale w obrazie mieszkać. Z przerażeniem spojrzałem na mój przestarzały warsztat – stół, krzesło, pióro i kałamarz. Na wszelki wypadek staram się częściej słuchać ludzi na przystankach tramwajowych, a rzadziej alchemików wyławiających kamień prawdy z tajemniczych głębin małej czarnej.”
Jak bardzo jednak mieli rację ci alchemicy wróżący z fusów, jak się poecie wydawało. Chociaż stoły, krzeszła i warsztaty pracy nadal trzymają się mocno.
Spędziliśmy jeszcze z Partyką w tej pracowni trochę czasu potem. Zwiększała się ilość opowieści. Był czas, kiedy jego umysłem rządziły potworce Francesco Goyi. Siedzieliśmy, piliśmy piwo, a Tomek lepił swoje potworki z modeliny. Zainspirowałam się tym, kupiłam sobie modelinę i ulepiłam w biurze penisa, waginę i wirusa. Postawiłam pod ekranem komputera i przylepiłam wiadomość dla serwisu sprzątającego „Proszę nie przestawiać moich rzeczy”, bo ciągle podczas sprzątania penisowi odpadał napletek albo wirus gubił swoje czułki. Ostatecznie stoją tam do dziś, zakurzone i nienaruszone.
No a potem caritasowo – kapitalistyczne porządki dosięgnęły artystę, na skutek czego musiał swoje imaginarium wynieść i szukać mu nowego miejsca. W tym czasie, kiedy nie wiedział jak będzie ani nie miał gdzie malować i konstruować – rzeźbił sobie we własnym ciele. Zapewne – regularne wprawianie konstrukcji mięśni w ruch nie pozwala osunąć się w poczucie beznadziei. Nie wiem, ja nie próbowałam. Tak tylko się domyślam. Po ostatnich szlifach na bicepsach nadszedł czas nagrody i Partyka znalazł nową pracownię w dawnych zakładach nie wiem czego na Ratuszowej.
Może to nie koszary pamiętające cara, ale też unikatowy obecnie relikt PRL-u. Nic tam się już nie produkuje, ale okazałe budynki stoją i jest nawet portiernia i panowie, którzy wszystkich wpuszczają bo ciągle ktoś tam się krząta i jest to m.in Tomek Partyka i jego goście. Kiedy pokona się jazdę rachityczną windą, korytarz z linoleum wchodzi się do sporego pomieszczania z fabrycznymi świetlówkami, które to pomieszczenie Partyka zaanektował już swoimi działaniami. Jest teraz inaczej, ale jnie wydaje mi się, że gorzej. Nie ma jeszcze much, ale jest dużo światła i linoleum jak w prlowskich podstawówkach.
Partyka bierze na warsztat nośne kulturowe hasła i rzeźbi z nich i swoje lęki i swoje nadzieje dając jednocześnie innym widzom przestrzeń do tego, żeby się w tym umościli ze swoimi emocjami.
Komiksowość praktyki twórczej Tomka Partyki to jest odwołanie do mojego entuzjazmu dla tego typu segmentacji rzeczywistości jeszcze z dzieciństwa. Chociaż jego twórczość jest chropowata, jak wspomniałam na początku, to ja lubię ten typ konwersji myśli na materię, jaką uprawia Partyka. Ja bym sobie jedną z prac powiesiła na ścianie i codziennie szukała tam czegoś, co wcześniej pominęłam w widzeniu. Tak postrzegam sensowność wszystkich zdarzeń pozornie oczywistych i sens sztuki także.