• “Lukier” bez lukru, czyli kanapka dietetyczna

    Recenzowanie powieści „Lukier” Malwiny Pająk okazało się dla mnie niemałym wyzwaniem. Powód jest dość prosty. Nie czytam tego typu książek. Nie interesują mnie historie typu była sobie pani i pan, albo pani i pani, coś tam im wyszło, albo też nie wyszło. Nie mam czasu na czytanie historii, które w moje życie nic nie wnoszą. Literaturę postrzegam jako obszar kultury, który ma mnie porwać, albo sponiewierać, który ma mnie zmienić za pomocą formy, w jakiej opowiada się wciąż te same historie, czyli o miłości albo o niespełnieniu, za pomocą takich kombinacji słów, które znane zjawiska pokazują mi w nowym świetle. To trudne zadanie. Dla wybitnych. A przecież ludzie piszą i wydają mnóstwo książek i mnóstwo ludzi czyta niekoniecznie oczekując, że każda powieść w jego życiu będzie pomnikowym dziełem, dzięki któremu zmieni się jego życie. Ludzie sobie czytają dla samego czytania jakichś mniej lub bardziej wciągających historyjek i nie ma w tym w ogóle żadnej filozofii. Chcą wiedzieć „co dalej” i eksperymenty językowe, słowotwórcze innowacje i stylizowane wygibasy nie mają dla nich znaczenia. Czy powieść 30 – paroletniej blogerki spełnia takie wymagania?

    Otóż z pewnością może być rozrywką, pod jednym warunkiem, że nie ma się wobec literatury dużych oczekiwań.

    Początek

    Na początku czułam irytację. Zacznę od tego, że nie przepadam za stylem, w jakim Malwina Pe pisze swojego bloga. Styl ten nazwałabym napastliwym. Nie chodzi o używanie przekleństw, bo to akurat uważam zawsze dodaje stylowi pikanterii, pod warunkiem, że umiejętnie rozłoży się akcenty, z czym tu zresztą różnie bywa, ale nie w tym rzecz. W całym wywodzie twórczyni zawsze przebija agresywno – obronny ton w stylu „nie podoba się to won”.
    Z książki, jak już ktoś ją kupił, wygonić czytelnika nie może, toteż agresywnej postawy obronnej nie ma, ale sposób, w jaki prowadzona jest narracja też mnie irytował. Język jest taki niewyszukanie chropawy, zbitka językowych kalek, reklam z radia Eska i przebrzmiałego ulicznego slangu.

    Historia tyczy dwóch kobiet, studentki, która przyjechała z małego miasta do Warszawy i rzuciła studia, a dorabiała sobie jako barmanka i dilerka oraz korporacyjnej karierowiczki lat 36, też nabytku z małego miasta, nieszczęśliwej w małżeństwie i w pracy też tak sobie spełnionej. Ale o bohaterkach będzie w dalszej części traktującej o tym, co się z grubsza udało. Teraz chcę się jeszcze skupić na tym, co akurat moim zdaniem nie wyszło.

    Kiedy zaczęłam czytać poleconą mi przez wydawnictwo Znak Powieść Malwiny Pe złapał mnie dąs, musiałam sobie podać językową odtrutkę w postaci „Innych ludzi” Masłowskiej, w której 13 zgłoskowy rap o Kamilu i Anecie z Rossmana ma znamiona językowego geniuszu. Ale chciałam podjąć to wyzwanie i doczytać do końca coś, co ktoś napisał, zredagował i wydał. Zrobiłam to, przeczytałam do końca natykając się na niemało mielizn, które pokrótce wyliczę:

    • przede wszystkim jest to powieść moim zdaniem wtórna, mocno stylizowana na Żulczyka, zakładam dość świadomie, bo pada w tekście odwołanie do jego powieści „zrób mi jakąś krzywdę”, pada to konkretnie sformułowanie.
    • miejsce akcji – podgniła, zmęczona Warszawa i bohaterka handlująca kokainą, skąd my to znamy? hmm
    • nieporadności fabularne, na przykład panie w agencji przeżywają wielki stres, bo wysłały do klienta prezentację z propozycjami kampanii i ktoś wkleił złe zdjęcie, zamiast produktu wrzucił zdjęcie maści na hemoroidy, no i bardzo źle jest, panika, trwoga, wizja zwolnień.
      Rozumiem, że autorka zapewne pracowała kiedyś w jakiejś agencji i czerpała pomysły z tak zwanego życia, ale tak się składa, że mam do czynienia z podobnymi kliencko – agencyjnymi działaniami i ze swojego doświadczenia wiem, że pomyłki, źle zrobione prezentacje zdarzają się dość często i choć nikt za nie nikogo nie głaska po głowie i nie wystawia do nagród, to jednak są dość stałym elementem każdej pracy, w której w grę wchodzi tzw. czynnik ludzki. Histeria bohaterów, jaka została opleciona wokół wątku podmiany tego zdjęcia wydała mi się nieadekwatna i sztucznie wypompowana dramaturgicznie.
    • irytujące bywają też dialogi, bardzo wg mnie nienaturalne. Ja rozumiem oczywiście, że nie każdemu dany jest tak absolutny słuch językowy jaki ma Masłowska, ale moim zdaniem tak jak w „Lukrze”, ludzie jednak nie rozmawiają ze sobą, taki przykład: „Już cię nie wypuszczę. Jesteś moja.” Może jestem zdeprawowana inwersją w zdaniach, ale nie przepadam za poetyką harlekinów w dialogach.
    • irytujące sformułowania typu „gdyby nie trenował, nie miałby tych wszystkich mięśni, których tak bardzo mam teraz ochotę dotknąć”. 
    • irytujące tłumaczenia zjawisk typu – „Na początek odpalam LinkedIna, biznesowy portal społecznościowy, na którym można znaleźć oferty pracy i poznawać ludzi z podobnej branży”. Moim zdaniem można takie zjawiska inaczej tłumaczyć albo wcale tego nie robić po prostu.
    • irytujące komunały w stylu „bo seks i przemoc sprzedają się najlepiej”
    • irytujące kalki zachowań typu bogata, samotna babka z super chaty fantazjująca o seksie z dostawcą pizzy

    Brak językowego słuchu, może doświadczenia powodują, że wiele kwestii w książce brzmi jak suchary ze scenariusza „Trudne sprawy”.

    Co potem?

    No a potem

    zaczęłam kartkować szybciej, bo chciałam wiedzieć, jak potoczą się losy bohaterek Julki i Anki. Czyli przypisany rozrywce klasyk.
    Mimo tych wszystkich mielizn, jakie wyliczyłam, nie sposób odmówić autorce pewnej sprawności językowej, są slogany, banały, kalki, ale żongluje nimi dość sprawnie. Akcja posuwa się do przodu, nie siedzimy, nie zamulamy egzystencji w rytm inwersji lub w meandrycznych zdaniach zsyłających na nasze dusze jeszcze większy mrok niż mieliśmy go przed lekturą. Tu mamy konkret, konkretne osoby, obserwacje na ich temat i konkretne sytuacje oraz ich zachowania, żadnych analiz i prób pogłębienia ludzkich motywacji. Akcja reakcja.

    Bohaterki i ich losy zostały skonstruowane zapewne na bazie własnych doświadczeń życiowych autorki. Śmiem zaryzykować tezę, że młodsza Julka, która poszła na studia, ale z nich zrezygnowała, a potem zarabiała jako dilerka i barmanka, jest alter ego autorki. Przypuszczenie wysnułam na bazie znajomości osobowości internetowo blogowej Malwiny Pe, osoby pozycjonującej się jako pyskata, która dostała od życia po głowie, w związku z czym ma teraz twardą, a nie miękką dupę, osoby, która się nad sobą nie użala, ludzi traktuje nieufnie, ale jak ładny chłopak powie jej, że jest ładna, to jest skłonna nawet się zakochać, bo posiada pewne problemy z obrazem samej siebie. Pająk nie ukrywa też, że pochodzi z domu, w którym obcowała z alkoholizmem ojca i jakimiś formami przemocy. Jej bohaterka też została uposażona w taką trochę dysfunkcyjną, a trochę w normie polskiej, rodzinę.

    Ogólnie problemy, z jakimi borykają się obie bohaterki, choć charakterystyczne dla pewnych grup ludzi z dużych miast i specyficznych środowisk, mogą wydać się nie takie obce większej ilości osób, przynajmniej te emocjonalne, bo w końcu każdy chciałaby kochać i być kochanym a niekoniecznie większości z nas to się udaje. Zatem jest potencjał na poczucie więzi czytelnika z bohaterkami, co samo w sobie stanowi już jakiś atut tej powieści.

    Ja osobiście od książkowych bohaterów oczekuję pewnego rodzaju przeniesienia poza ogólnie mi dostępne rejony emocjonalne, oczekuję przekroczenia pewnych moich ograniczeń w odczuwaniu i myśleniu, tu tego zabrakło, ale wystarczyło, żeby doczytać do końca i tym czytaniem się bawić.

  • zjedz kanapkę