„Instrukcja dla pań sprzątających” Lucii Berlin to zbiór pośmiertnie wydanych opowiadań amerykańskiej autorki robiących w świecie ludzi zdolnych skupić się na dwóch akapitach bez robienia sobie przerw na robienie herbaty i scrolowania feedów swoich sociali oszałamiającą karierę. Tytuł jest chwytliwy i osoba autorki nie byle jaka. Lubi się też kariery pośmiertne. Bo zmarła w 2004 roku Lucia Berlin wielkiej sławy pisarskiej za życia nie zaznała, z różnych przyczyn, za to teraz mamy renesans jej twórczości. No i osoby. Moim zdaniem totalnie słuszny.
Ale ten, kto przyjmie, że parę opowiadanek łyknie bez problemu – potknie się na tej prozie. Na początku trudno jest przywyknąć. W tym świecie zamieszkuje wielu bohaterów, jest dużo imion, zdarzeń, czasoprzestrzeni poupychanych na dwóch, trzech stronach. Czytelnikowi zdeprawowanemu przez świat treści w pigułce postów na Facebooku trudno dociec, kto pyta, kto odpowiada, kto jest narratorem. Ale kiedy pokona się pierwszy odruch zniechęcenia podobny do tego, jaki miało się na matmie, gdy próbowano zachwycić nas równaniami z dwiema niewiadomymi, okazuje się, że jesteśmy jednak genialni – wchodzimy na level zrozumienia. I nagle dzieje się tak jak z muzyką streamowaną w telefonie słuchaną na słuchawkach – czujemy się nagle jak w jakimś teledysku. Nasze życie robi się słowami piosenki i rzewną lub skoczną melodią. Tak samo jest z tymi opowiadaniami. Berlin wciąga nas w swoje światy, a nam wydaje się, że nasze życie też jest opowiadaniem. Nagle każde zdarzenie, ruch, gest, słowo czy banalny gołąb na latarni stają się literaturą. Tyle że my nie będziemy umieli zrobić z własnego życia opowiadania. Ja wiem, że wielu ludziom tak się wydaje, że umieją i chętnie dzielą się spostrzeżeniami, że właśnie zjedli, a wczoraj wyszli i było wesoło, ale niestety, powiem serio teraz. To naprawdę nie wyjdzie. Nawet pośmiertnie.
Ogólnie nudzą mnie już zmyślone historie w książkach. Nie wiem, dlaczego. Po prostu wymysły i fikcja przestały mnie interesować. Berlin nie nudzi, pisze o sobie, chociaż robi w to nieoczywisty i wyszukany sposób. I w tym momencie nie można nie zadać sobie pytania, czy biografia autora ma znaczenie dla odbioru jego dzieła. Całe wieki temu pisałam z tego pracę magisterską nie rozumiejąc połowy z dzieł z teorii literatury, na jakich się opierałam, ale przeczucie mnie nie myliło! Bo życie autora ma wpływ na to, jak odbiera się jego twórczość. Przynajmniej do pewnego stopnia ma. Można te opowiadania czytać nie znając ani jednego faktu z życia Berlin, na pewno, ale można znać i móc zrozumieć pewne zjawiska tam przywołane szybciej i mocniej. Takie jest moje zdanie.
Lucia (czytaj: Lu – sia) Berlin miała życie, którym mogłaby obdzielić kilka osób.
Były tam i bogactwo i bieda, i szczęście na słonecznych farmach Teksasu czy w loftach Nowego Jorku, i upokorzenie, i rodzinna przemoc, i choroby stygmatyzujące dzieciństwo i młodość, alkoholizm, z którym pisarka zmagała się całe lata, trzy małżeństwa, czworo dzieci, papieros przypalany przez księcia Aly Khana kochanka Rity Hayworth. Były chwile wzlotów i udanego rodzinnego pożycia, ale zawsze zakłócane albo przez chorobę alkoholową albo przez narkomanię partnera. Po rozstaniu z jazzmanem Buddym Berlinem Lucia nie wyszła już za mąż i zajęła się nauczaniem i pisaniem. Na Uniwersytecie w Kolorado w obrzydliwie zamożnym i cukierkowym miejscu, gdzie każdy się uśmiechał i miał labradora, szczęśliwie i z sukcesami uczyła studentów pisania, podupadając jednocześnie na zdrowiu.
Ale siła jej opowiadań bierze się nie z egzotycznych wydarzeń, wartko postępujących zmian jej losu, popadania w życiu w skrajności, ale z umiejętności obserwowania zjawisk pozornie nieistotnych. Berlin umiała ponoć godzinami wpatrywać się w okno i esecjonalizować wszystko cokolwiek za nim zobaczyła.
Kanwą każdego jej opowiadania jest to, co zaobserwowała i przeżyła sama, ale w każdym z nich narratorka ma inne imię, jakieś zdarzenia są dopowiedziane do tych, jakie wydarzyły się naprawdę. Niechronologicznie opowiadania te kręcą się wokół miejsc, w których żyła i wydarzeń, jakie były jej udziałem, a więc:
- pobyty w Chile i Meksyku
- katolickie szkoły
- ona jako uczennica
- ona jako nauczycielka
- ona jako alkoholiczka
- ona jako matka 2 potem 4 dzieci
- ona jako partnerka, rozwódka, kobieta porzucana i porzucająca
- ona jako wnuczka dziadka alkoholika i demonicznego sławnego dentysty
- ona jako pomoc biurowa, pomoc biurowa
- ona jako osoba poszukująca swojego miejsca w świecie
- ona jako pomiatana i wyszydzana nastolatka
- ona jako zdeprawowana panna z bogatej rodziny wśród chilijskich slumsów
- ona jako córka nienawidząca matki, która z kolei nienawidziła swojego ojca
Za każdym razem była obserwatorką wszystkich i wszystkiego. Swoim studentom, adeptom literatury zawsze zaś radziła : „Pisz to, co widzisz, nie to co chcesz zobaczyć. Patrz, naprawdę patrz”.
Sama napisała tylko 77 opowiadań. Zapewne tę formę wymusił niejako tryb życia jaki prowadziła, brak czasu i zmaganie się z alkoholizmem. Ale robiła to, bo jak twierdziła „Mój pierwszy mąż mnie porzucił, tęskniłam za domem, rodzice się mnie wyrzekli, bo tak młodo wyszłam za mąż i się rozwiodłam. Pisałam, żeby wrócić do domu. Pisanie to było miejsce, w którym czułam się bezpiecznie. Pisałam, by naprawić rzeczywistość.” Uważała, że pisarze są ludźmi potrzebującymi afirmacji swojego życia, a pisanie to dostrzeganie piękna w zdarzeniach negatywnych, pisanie według niej nadawało zdarzeniom odpowiedni sens. Siłą tych opowiadań jest właśnie to: złe wydarzenia, zabite psy, przedwcześnie zmarłe dzieci, opuszczenie, samotność, niezrozumienie pokazane w taki sposób, jakby czytało się o słonecznym magicznym ogrodzie, w którym roi się od ładnych kwiatków i sennych pszczół.
Jak ona to robiła – nie wiem. Czy człowiek rodzi się z takim podejściem, czy to „czas nas uczy pogody” – też nie wiem. Jak oswoić własne życie pisząc o nim – też chyba nie wiem. A Berlin pisała te skrawki i oswoiła, zarówno swoje własne jak i tych, którzy czytają. Którzy dzięki tej prozie na bank wpadną na to, że nic nie jest bez znaczenia, nic nie jest po prostu złe czy dobre, że po prostu jest. I to w tym wszystkim jest najfajniejsze, mimo że nie każdy będzie umiał o tym napisać tak jak ona, albo w ogóle nie będzie umiał. Co wcale nie oznacza, że należy się zniechęcać.