Nie wiem, czy dziś terapia uchodzi za coś wstydliwego.
Zaryzykuję stwierdzenie, że chyba nie, że to raczej przejaw dbania o siebie, o swoje psychiczne zdrowie, spójność, wzmocnienie w rozumieniu mechanizmów, prób przetarcia szlaków ku nowym, zdrowszym nawykom.
Chociaż zapewne wielu ludzi nie uważa za sensowne płacenia kasy komuś za to, że nas słucha i w najmniej odpowiednim momencie powie – nasz czas dobiegł końca, bo w sumie to frustrujące.
Pewnie wielu z nas uważa, że to na nic się nie zdaje, terapeuci to tacy sami ludzie jak my, wcale nie lepsi, zadają zawsze to samo pytanie „jak się pani z tym czuje” i nic z tego nie wynika, nic nie daje, żadnych konkretnych narzędzi do walki ze światem.
I oto znany dokumentalista, syn znanego dokumentalisty Marcela – Paweł Łoziński robi dokument. Temat – terapia. Pod tytułem “Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham”. Łoziński wpadł na pomysł karkołomny, pokazania takiej sesji, co się na niej dzieje tak „naprawdę”. Ponieważ sesje terapeutyczne, jak i wizyty u lekarza, są poufne, Łoziński zastosował sprytny zabieg, aby to jakoś obejść i udało mu się unaocznić widzowi skumulowany dramatyzm takich spotkań.
Film trwa 1,5 godziny, ma 3 bohaterów, matkę, córkę lat 25 i terapeutę – znanego w kręgach prof. Bogdana de Barbaro. Kamera jest skierowana tylko na twarze bohaterów, na tego, kto w danym momencie mówi. Widzimy te twarze w mocnym zbliżeniu. To nie jest przypadkowy zabieg.
Bohaterki przychodzą więc problemem i opowiadają o nim. W głowie może pojawić się pytanie – o co właściwie chodzi? Na świecie tyle biedy, ludzie co dzień giną nie wiadomo po co, uciekają ze swoich domów, tułają się po świecie, są zakładnikami jakichś dziwnych, niezrozumiałych dla nich idei, cierpią z powodu niedostatku, niedożywienia, ran i strat a tu skupiamy się na problemie „moja mama chodzi spięta, przez to moje życie jest do dupy”. Wydaje się to takie absurdalne, ta nasza skłonność do dramatyzowania rzeczywistości. Faktycznie, nie musimy szukać schronów i robić zapasów wody. Możemy uczłowieczać koty i karmić się pretensjami do rodziców, do swoich dzieci, do wszystkich na około. Mamy taki luksus.
Tylko dlaczego oglądając ten dokument, patrząc na zbliżenia twarzy tych ludzi, każde najmniejsze znamiona na ich skórze, przebarwienia, krostki, włosy w nosie, rozmazany tusz na rzęsach, potargane włosy, szklące się oczy, przebłyski intensywnego myślenia widoczne w oczach, ozdoby w uszach, malunki , elementy garderoby z kulkami bawełny po spraniu nagle czuje się, że jak zwykła mówić Nel do Stasia – pocą się nam oczy?
Matka i córka przyszły na terapię, ponieważ nie rozmawiały ze sobą o niczym istotnym, co bolało jedną jak i drugą, każdą z innego trochę powodu. Tematem ich spotkań był brak kontaktu oraz bezsilność, niemożność osiągnięcia jakiegokolwiek porozumienia. Źle im to robiło na dusze, więc postanowiły, że coś z ty może zrobią. I mamy przed oczami spektakl rozmijania się chęci, możności i oczekiwań, co w efekcie doprowadza do ich wyobcowania z układów rodzinnych, ale też i tych innych relacji oraz do tego najgorszego wirusa – nieusuwalnej, organicznej i dojmującej samotności. Takiej wobec wszystkiego i wszystkich.
Nie ma znaczenia, jakie one miały historie konkretnie, co się zdarzyło, kto przyszedł, kto wyszedł, kto co powiedział. Emocje, z których zdają relacje są uniwersalne i mogą dotyczyć każdego. Ich scenariusz niezrozumienia i wyobcowania ma zastosowanie u każdego z nas jak sądzę w takim czy innym stopniu.
W tym momencie trudno wyrokować, czy odczuwanie strachu przed unicestwieniem w kraju ogarniętym wojną ma większy kaliber negatywnych emocji niż poczucie osamotnienia w całym swoim życiu w kraju uchodzącym za stabilny.
Może to są emocje z innych nieco kategorii i półek, ale nie umiem rozstrzygnąć, które mają większy ciężar gatunkowy, a które podpadają pod kategorię „ w dupach im się poprzewracało”. Wiem tylko, że opowiadanie matki i córki o swoim życiu emocjonalnym, to jak widzi swoje życie córka a jak widzi je matka – pokazuje dramat każdego z nas niezależnie od sytuacji materialno – politycznej, w jakiej żyjemy. Widzimy dorosłe osoby, które „radzą sobie”, żyją, pracują, o coś tam zabiegają i dbają a jednocześnie są w środku tak strasznie niekompletne.
Mimo że nikt z broni palnej nie celował im w głowę, mają w niej milion jakichś niezabliźnionych ranek i ropnych wycieków, które sączą się nieustannie podczas podejmowania rozmaitych czynności życiowych i skutecznie uniemożliwiają życie tak zwanej pełnej kurwie.
Terapeuta postanowił coś z tym zrobić. I tu wyrażam ogromny wręcz podziw dla ludzi podejmujących się tego zawodu. Muszą umieć brać kloce emocji swoich pacjentów na siebie i jeszcze umieć zadawać odpowiednie pytania, w odpowiednim momencie, tak, żeby ten kto przyjdzie mógł wyciągnąć z każdej sesji jakiś sensowny wniosek, który da się zastosować potem w działaniu i myśleniu. Tak siedzieć i nie wywracać oczami słuchając tych oskarżeń, żalów, tylko wiedzieć, kiedy przerwać i trafić z odpowiednim pytaniem! Każdy kto wysłuchuje jak inni nawijają non stop o sobie przy okazji spotkań towarzyskich wie, jakie to trudne – skupić uwagę na tym, co ktoś do nas mówi o sobie, a nie o nas. Odruchowo chce się przerwać, machnąć ręką i powiedzieć – a tam, gadanie i wrócić do cozy myślenia o swoich własnych problemikach i schizkach. A tu proszę, siedzi ktoś i kombinuje trudne kejsy za nas, pokazuje , jak wybrnąć z ciemnego lasu, z czarnej dupy, zadaje trudne pytania, które skrzętnie sami przed sobą ukrywamy albo nie wiemy, że można je w ogóle zadać.
No trudna robota uważam. Tak się zemaptyzować z każdym smęcącym pacjentem i nie zwariować od tego. Jaką to trzeba mieć twardą dupę, jaką pewność siebie i stanowczość!
De Barbaro w ogóle wygląda trochę jak patriarcha, mędrzec, nawet jak nasze wyobrażenie Boga!. Siwy, dojrzały, ale nie stetryczały, mocny, twardy, ale ciepły. Wzbudza zaufanie, jest stanowczy, ale troskliwy. Połączenie cech idealne.
Troje ludzi. Dwie opowieści, matki i córki, próby objaśnienia o co chodzi i jak przeskoczyć próg niemożności, zwątpienia i żalu.
Takie mocne opowiadanie o każdym z nas.