• Nick Cave w Warszawie, czyli po co słuchać muzyki?

    Sytuacja z Nickiem była taka, że w 2016 roku słuchałam na okrągło jednej piosenki – „We No Who U R”.

    Nie byłam jakoś nigdy fanką ani zapaloną słuchaczką śledzącą wydanie każdej płyty, ale pan zawsze mi się podobał, wysoki, szczupły, elektryzujące spojrzenie no i bujne włosy, a włosy, powiedzmy sobie szczerze, nie są bez znaczenia. Podobało mi się w nim nawet to, że miewał romanse, życiowe, muzyczne a to z Kylie Minoque, a to z PJ Harvey i zawsze to było takie, że laskom dodawał klasy niezależnie w jakim gatunku muzycznym robiły. Nie wiem, może to, że zawsze nosi białe koszule i garnitury, może to sprawia, że myśli się o nim w ten sposób. Nieważne. Klasa, garnitur, jakość, tak czy owak Nick Cave jest taki. Awangardowo klasyczny.

    Wracając do tego co odczuwałam względem niego, no to właśnie ta melodia pod koniec ubiegłego roku, ten leitmotiv. I potem Szyszka mówi, że hej, jest koncert, jest europejska trasa koncertowa. Pierwszy raz chyba wyruszył grać po osobistej tragedii jaką była śmierć jego syna. Może to nie ma znaczenia, ale dla mnie takie sprawy też tworzą jakiś specyficzny kontekst.
    Przejrzałyśmy więc miasta, w których miał zagrać w Europie.

    I tak! 24 października będzie w Warszawie, na Torwarze! Ale ta miejscówka wydała nam się trochę banalna, Oslo za drogie, więc padło na Glasgow.

    Glasgow było atrakcyjne z tej prostej przyczyny, że zawsze chciałam pojechać do Szkocji i szukałam pretekstu, zatem wybór był prosty. Zakupiłyśmy bilety jakoś w lutym i zapomniałyśmy o sprawie, a weszła ona w obieg ponownie, kiedy trzeba było zabukować bilety na samolot a Ryanair odwoływał loty. Na szczęście nasz oszczędził, więc 25 września szczęśliwie do tego Glasgow dotarłyśmy.

    Po drodze w uberze zgubiłam bilety sprawdzając jaką bramą mamy wejść, ale od czego są pomocne aplikacje, telefony i dobry angielski Szyszki. Bilety kierowca odwiózł, no to weszłyśmy na teren The SSE Hydro – trochę jak Torwar, ale ładniej. Miejsca zapełnione po brzegi.

    Czekam.

    Dawno nie byłam na żadnym koncercie, ale nie miałam jakichś wygórowanych wymagań. Znam 6 piosenek Nicka na krzyż, ale i tak wiedziałam, że ich nie zaśpiewa, więc czekałam po prostu na to, co się wydarzy, jak to będzie, czy umrę z nudów, czy coś innego.

    Początek. Artyst i jego zespół The Bad Seeds wychodzą na scenę. Siedzę jak na Warlikowskim w teatrze, z założonymi rękami, z miną „pokażcie co umiecie”, bo to trochę taki obciach, szeptać ze sceny albo stać na niej i śpiewać. Czujecie czasem absurd tej sytuacji?

    Więc ja sobie w tym momencie tak właśnie myślałam.

    Czy to w sumie nie jest głupie. Jest sobie człowiek, wychodzi na scenę, przed nim setki ludzi i co on wtedy sobie myśli? O czym? Że będzie śpiewał, a ludzie będą bić brawo? Czy ma lęki, że się nie spodoba i zebrani będą zniesmaczeni? Jak to jest być sobie takim kimś, patrzeć na tłum a potem śpiewać? Czy ma się pewność, że się uwiedzie ludzi? Czy się boi, że będą wychodzić?

    Ja bym miała opory.

    Nick najwyraźniej nie miał takich dylematów, albo nie dał po sobie tego poznać, bo wczuł się niesamowicie, i faktycznie, on nie tyle śpiewał, co opowiadał.

    nickcaveofficial_instagram

    Oczywiście, całe instrumentarium, nagłośnienie, dźwięki, słowa, melodie – bardzo wszystko na wysokim poziomie i wysokim C. Nie sprawdziła się stara zasada, że lubimy tylko te melodie, które już znamy. Może dlatego, że tu nie chodziło tylko o melodie, o melodyjność, tylko o tę jego opowieść.

    Nie znam jakoś super angielskiego, nie wszystkie słowa słyszałam, nie wszystkie kojarzyłam, ale suma tego jak na scenie zachowuje się Cave, jak toczy tę opowieść muzyką, śpiewaniem, graniem sprawiła, że głęboko osadziłam się w myśleniu o tym, po co ludziom sztuka.

    No więc właśnie chyba po to. żeby doznawać.

    Patrzeć, słuchać i uzyskiwać wrażenie, że nic z tego nie wynika konkretnego (???) na zasadzie, że o, napisałam 500 maili albo skończyłam projekt lub stworzyłam 10 slajdów w PPX, albo zrobiłam badania rynku, albo wypełniłam dokumenty albo cokolwiek. Nic konkretnego prócz takiej dziwnej ulotnej emocji, że się siedzi i jest super. Ktoś nam coś opowiada, a to do nas trafia. Bo do mnie w każdym razie trafiło. W muzyce fajne jest to, że nie znając kolejnych sekwencji melodycznych można z zasobu dźwięków, które do nas płyną wydobyć takie coś, co skoreluje się z tym, co w nas siedzi,  z jakąś zapomnianą emocją. Dlatego podczas tego koncertu uznałam za słuszne wzruszyć się ze dwa razy. No oczywiście żartuję, że to było efektem mojego racjonalnego postanowienia. Bo stało się to ot tak, po prostu. Coś brzmi, a ja siedzę i czuję, że to pazur, który drażni we mnie taką strunę odpowiadającą za dźwięki minorowe, stąd łezki. Bo Nick Cave raczej nie porywa do tańca, od razu uprzedzam. Nie, żeby było też jakoś mocno dołująco, ale to będzie skala emocji raczej bardziej do refleksji niż do robienia fali na sali.

    Więc tak, podziwiam ludzi, którzy umieją w pojedynkę, z małym towarzystwem, wziąć rząd dusz. Wychodzą i szamanią, kręcą naszymi odczuciami. Podziwiam i zazdroszczę. To jest prawdziwa sztuka. A Nick Cave z pewnością należy do nielicznego grona ludzi, którzy umieją to robić ludziom, takie coś fajne, że człowiek zaczyna myśleć o sobie w kategorii lirycznej, a nawet idzie dalej, myśli o sobie, że jest dobry, bo umie generować w sobie dobre emocje chociaż pozornie nic się nie dzieje, tylko ktoś gra i śpiewa i siedzi się na widowni.

    Po co się chodzi na koncerty, przedstawienia, filmy jak nie po to? To znaczy może się chodzi po coś innego też, ale ja chodzę po to, żeby ktoś pograł na moich strunach, żeby mnie poruszył, jak dobry trener na fitnesie moje ciało, tak to ma ruszać moje wnętrze, które choć bogate, to się czasem przecież kurzy a może nawet zanika!

    Dlatego, jak są jeszcze bilety, to sobie kupcie i idźcie. Nie tak wielu dziś poetów sceny, którzy nawet w obcym wam języku opowiedzą wam to co i wy byście chcieli wyrazić, ale nie umiecie.

    fot. za Aktivist.pl

  • zjedz kanapkę