Obejrzałam kiedyś dokument na Netflixie o Joan Didion i pomyślałam, co takiego było w kobiecie, która pisała reportaże. Przecież dużo osób pisze i z pewnością jakąś liczbę piszących spotkały osobiste tragedie, jak Didion, której adoptowana córka zmarła w sposób nieoczekiwany i nagły, choć przecież miała zapewnione idealne życie. Czy pisanie i strata czynią nas wyjątkowymi? Co ludzi takimi czyni, co sprawia, że streamingowy gigant kręci o kimś dokument?
Aż Wydawnictwo Cyranka przypomniało reportaże i felietony Didion z lat 60-tych pt. „Dryfując do Betlejem”. Natknęłam się na wiele deklaracji przeczytania tego zbioru i na wiele słów zachwytu, ale przyczyna tego wciąż była dla mnie tajemnicą. Jedna moja znajoma przeczytawszy kilka z tych reportaży stwierdziła, że faktycznie, Didion pisze świetnie, ale ona nie potrafi się przejąć sprawami, które reporterka opisywała, sprawami datowanymi na lata 65-67 sugerującw rozmowie, że jest to już ramota.
A ja się się z tym nie zgadzam. Wpisałam się do team zachwyt, team zrozumienie, dlaczego tę twórczość warto po latach odkurzać i przypominać, mimo że przecież mamy tyle współczesnych problemów i ludzi potrafiących pisać (choć co do tego ostatniego to już nie jestem taka pewna, że aż tyle).
Zbiór otwiera reportaż z 67 roku o pewnej kobiecie, która przybyła do Kalifornii jako do krainy szczęścia szukać sobie męża a jej marzenia miały – jak pisze Didion – formę pokrowców na fotele, wizji życia w miłych okolicznościach i która to kobieta została skazana za zabicie swojego męża, czego nigdy jej nie dowiedziono zresztą. Z jakiegoś powodu, w sumie nie wiadomo dlaczego, skoro w Stanach takich spraw jest co chwila tak wiele, sprawa była bardzo głośna. Ale zapyta ktoś, cóż mnie dziś to obchodzi? Według mnie jest tak jak pisze w tym reportażu Didion „To mogło przydarzyć się każdemu – podobnie złe lato, podobny napad gorąca i nerwów, migreny i obaw o finanse”.
To jedna sprawa. Ta, że Didion prowadzi swoje narracje w taki sposób, że niezależnie od przedmiotu oglądu – wydźwięk poszczególnych historii zdaje się być uniwersalny. Teksty w tym zbiorze poruszają w większości kwestię ogólnego rozpadu, rozsypywania się świata, co wskazuje wg mnie, że świat właściwie rozsypuje się stale, że kolejne pokolenia są nieustannie w procesie rozpadu. Umiejętność uchwycenia tego zawsze czyni twórczość danego twórcy ponadczasową – niezależnie od czasów, do jakich się odnosi.
Tak zaczyna się jej tytułowy felieton: „Wszystko było w rozpadzie. Wokół roztaczał się kraj zawiadomień o upadłości, ogłoszeń o licytacjach, zaginięć osób (…) To nie kraj ogarnięty jakąś rewolucją, tylko USA chłodną późną wiosną 1967, gdy rynek był stabilny a PKB wysokie, a rzesza elokwentnych osób sprawiała wrażenie zaangażowanych w realizację społecznie wzniosłych celów”.
Czy to brzmi znajomo?
Są też reportaże dotyczące osób, zjawisk z tamtych lat, które mogłyby być komentarzem do obecnych wydarzeń. Np. tekst o Joan Baez, o której Didion pisze, że „została osobistością zanim w pełni stała się osobą. I jak każdy, komu się to przydarza, jest w pewnym sensie nieszczęsną ofiarą tego wszystkiego co inni w niej dostrzegli, co o niej napisali, co chcieli by uosabiała bądź nie”. Opis fenomenu Joan Baez przypomina mi przypadek pogubionej Britney Spears czy Justina Biebera, który też swego czasu mocno mierzył się z tym poślizgiem w życiu jaki nałożyła na niego wielka sława, tak idealizowana i fetyszyzowana w każdych czasach.
Podobał mi się też reportaż o młodym radykalnym komuniście Michaelu Laskim. Didion wysłuchawszy jego utopijnych deklaracji politycznych oraz niezadowolenia z przychodu ze sprzedaży propagandowych ulotek podsumowała bystrze : „Rozumiecie, czym jest świat Michaela Laskiego: to drobny, aczkolwiek ryzykowny tryumf bytu nad nicością”. Tym krótkim i celnym zdaniem podsumowała właściwie większość, jeśli nie wszystkie, wysiłki ludzi propagujących idee i to, do czego te idee się sprowadzają.
Jest też w zbiorze reportaż o działaności pewnego coachingowego Centrum, który to opis dowodzi, że wykorzystywanie przez jednych naiwności innych nie jest znakiem ery internetu czy falangi neoliberalnych zakusów. Fenomen tego Centrum Didion podsumowuje tak: „retoryka Centrum charakteryzuje się ektoplazmatyczną ogólnością, która zawsze upewnia mnie, że jestem na tropie nie lada gratki, autentycznego amerykańskiego kiczu”. Twórcy Centrum z Santa Barbara toczą oczywiście „poważne” debaty na tym samym poziomie ogólności na temat rozwiązywania problemów naszego hipernowoczesnego świata, następnie kolportują i sprzedają gazety, kasety z nagraniami tych banałów, które wyznawcy z lubością kupują jako prawdy objawione.
Czy to nie brzmi znajomo?
Pisząc o Hawajach Didion zadaje kolejne brzmiące współcześnie pytanie „czy postęp należy w ogóle uważać za cnotę?” albo o opuszczonym więzieniu Alcatraz, gdzie trafnie podsumowuje na czym polega urok opuszczonych miejsc, na tym mianowicie, że są „opróżnione z ludzkiej pychy, wolne od ludzkich złudzeń, odzyskane przez żywioły”.
Pomimo łatwo dostrzegalnej trafności obserwacji Didion w omówionych przykładach, to najbardziej przemówiły do mnie jej bardziej osobiste dywagacje, bardzo tematycznie zbliżone do tych, które i mnie zajmują dość często.
Jak choćby ten o szacunku do siebie samej.
Didion uważała, że ludzie mylą szacunek do siebie z aprobatą nas uzyskiwaną od innych, a innych łatwo przecież zwodzić, więc ta aprobata z zewnątrz kompletnie na szacunek do samego siebie się nie przekłada. Pisarka przedstawia więc ciekawe spostrzeżenie na temat poczucia własnej wartości, uważa, że „posiadać poczucie własnej wartości to mieć wszystko – zdolność do dokonywania rozróżnień, kochania i pozostawania obojętnym, a być go pozbawionym to paradoksalnie niezdolność i do miłości i do obojętności”. Wiele mądrych ksiąg na temat miłości własnej i samoakceptacji przeczytałam w ciągu życia, ale nigdzie nie zetknęłam się z tak lapidarną i trafną diagnozą tego stanu. Tak często myli się przecież rozpacz po nieudanych związkach z rzekomą miłością do kogoś, brak obojętności z zaangażowaniem i wrażliwością, a jest to po prostu tylko i wyłącznie brak skomunikowania z samym sobą i brak szacunku do samego siebie, który nie pozwala kochać kogoś naprawdę. Niby proste a tak trudne do pojęcia.
Tym jednak, co najbardziej urzekło mnie w reportażach, felietonach Didion to jej uwikłanie w fenomen przemijania. Jest o tyle ciekawe, że tworząc ten zbiór tekstów miała około 30 lat. Według mojej prywatnej teorii tak wczesna umiejętność dostrzeżenia przemijalności wszystkiego, to oznaka rzadko spotykanej świadomości i inteligencji. Fenomen tych spostrzeżeń zawiera się w krótkim, zdawałoby się banalnym, choć wcale tak nie jest, kiedy się zastanowić, zdaniu „Mijają dni”.W felietonie „O powrotach do domu” opowiada o swoich wrażeniach z domu rodzinnego w Sacramento, że była „sparaliżowana neurotycznym odrętwieniem zrodzonym ze spotkania z własną przeszłością”, jedyną stałą w Kalifornii swojego dzieciństwa widziała w tempie w jakim ta Kalifornia znikała, zaś „snucie wspomnień” opisuje jako jedyny preferowany tam tryb rozmowy. Tak więc miała trochę jak ja, kiedy widzę w lipcu pierwszy uschnięty liść, przeczuwam już nadchodzącą jesień, tak ona będąc u szczytu swoich życiowych możliwości odczuwała miejsce swojego dzieciństwa, jako symbol nieuchronnej przemijalności.
Didion nie opowiada tu o Sacramento, ale o rzeczach, które się traci i o obietnicach, które się łamie w miarę, jak przybywa nam lat, o „życiu, które jest własną żałobą” jak w wierszu Hopkinsa.
Świetnym esejem jest ten o Nowym Jorku, mitycznym mieście, do którego wyjechała mając 20 lat, w którym miała zostać 3 miesiące a została 8 lat. Pobyt tam i ewolucję jej stosunku do miasta przełożyła na etapy dorastania. Młodość definiowała więc jako stan, kiedy „nic nie było nieodwracalne”, kiedy można było składać obietnice ludziom w przekonaniu, że będzie mnóstwo czasu, aby ich dotrzymać, kiedy można było spać do późna i popełniać błędy a nic z tego nie miało znaczenia.
Dojrzewanie zaczyna się wtedy, kiedy człowiek zaczyna zyskiwać świadomość, że nie wszystkie obietnice zostaną dotrzymane, że niektóre rzeczy są nieodwołalne, a każde słowo, pomyłka, wszystko – ma znaczenie. Dorosłość jest zaś wtedy, kiedy wszystko zaczyna brzmieć tak, jakby wielokrotnie się to już słyszało.
Życie jako takie podsumowuje trafnym stwierdzeniem „Przecież o to w tym chodziło, o obietnice”.
Wartość tego typu pisarstwa nie sprowadza się do konkretnych tematów, których siła rażenia wiadomo – z czasem słabnie, nawet nie do skąd inąd perfekcyjnego języka, lapidarnego, celnie puentującego i poruszającego. Transformacyjna moc twórczości Didion polega na unikanej na ogół w życiu konfrontacji z tym, co nieuniknione, na uspokojeniu związanym z poczuciem, że nasze lęki, emocje nie są wcale wyjątkowe a tym samym dewastujące i skazujące nas na samotność. To właśnie głównie po to czyta się przecież książki, żeby złapać conect w ogólnoludzką świadomością, która jest też nasza w tym akurat czasie i w tej akurat kondycji, w jakiej się znajdujemy.