• Nie chcemy kanapek ze smarkiem, czyli tekst o jedzeniu

    Nie wiem, kiedy przychodzi ten czas, kiedy żarcie, nie żarcie staje się tematem rozmów, snów i obsesji.
    Tyle lat jadło się kanapki z powidłami i domowe frytki na starym oleju a w niedzielę rosół z kury i kotleta mielonego, tyle lat bezkarnie uchodziło pochłanianie paprykarza szczecińskiego, mielonki z puszki i snikersa na obiad. Aż tu wtem…

    Nagle okazuje się, że jest coś takiego jak jarmuż a jedzenie czegoś tam – szkodzi. I wtedy się zaczyna.
    Jedzenie staje się tematem rzeką, która niepokojąco wylewa.

    Programy o gotowaniu, blogi kulinarne, moda na zdrowe jedzenie, na żarcie eko, na komosę ryżową zamiast ryżu, wege nie mięso, pasta z buraczków nie podsmażany bekon, wieczne odchudzanie, liczenie kalorii i poczucie, że wiecznie jest się o parę kilogramów za starym.

    Obezwładniające poczucie, że jesteśmy zbyt grubi, zbyt starzy, zbyt niedoskonali, żebyśmy mieli prawo być.

    Każdy jest na diecie, albo chce być na diecie, większość przeklina to, ile waży i ile mierzy. Każdy się odchudza, do bikini, do wesela kuzynki, do  wyjazdu na wakacje, do spodni ze studiów, garnituru ze ślubu.

    Zawsze mnie śmieszyły akcje pt. zdrowe odżywianie. Te sekty w ogóle wegańskie, że jajek to nie, tego co koza dała też nie. Zawsze mi się wydawało, że jak ktoś nie żre na śniadanie chińskich  zupek z proszku i unika wspomagania się bezą po każdym posiłku, to odżywia się w miarę zdrowo. Ojej ale znowu – ziemniaki, ryż są spoko, mięso też, z Kogutka, nie z Auchan, naprawdę super jest świeże, pani kroi, mieli na moich oczach.

    Oczywiście, że zawsze uważałam, że jestem gruba.

    Nawet kiedy ważyłam 50 parę kg przy wzroście 170 cm i wystawały mi obojczyki i kości biodrowe, uważałam, że jestem spasiona.

    Waga 61 kg plasowała mnie według mnie na miejscu cioteczek Chrum Chrum, okrągłych i rumianych, jak również zażywnych.

    Waga 64 kg była degrengoladą. Nie mogłam nosić spódnic – bo odstaje brzuch i trzeba stosować dużo tricków, żeby wyglądać na szczuplejszą niż jest się w rzeczywistości. Przez lata całe to się udaje i panuje względny spokój w moim umyśle, aż tu nagle.

    Przyszła pora na leczenie się z nienawiści do brukselki i kalafiora.

    Zaczęło się od tego, że było mi aż nadto dobrze.

    Ten stan trwał krótko, ale wystarczająco długo, żeby stracić czujność i zacząć sobie folgować – mięsem z Auchan w formie steków podawanych jako afrodyzjak plus całe wiadra mozarelli z pomidorami plus hektolitry wina, dla upiększenia balkonowego lajfstajlu przy świetle zachodzącego słońca.

    Uśpiona czujność połączona z właściwą wiekowi spowolnioną przemianą materii poskutkowała 10 kilogramami na plus. Wiodłam życie osoby plus size, w H&M swoje kroki kierowałam do działu z ubraniami dla puszystych. Rozmiar 42 stawał się niepokojąco niewystarczający.

    I nastąpił moment kluczowy dla historii jedzeniowej w moim życiu, tj.

    było mi źle.

    Nie da się, moim zdaniem, zintegrować z tematem jedzenia brukselki z własnej woli urozmaicanej żarciem kalarepki zamiast michaszków, kiedy jest dobrze. tj. kiedy  dobrze się wygląda, dobrze czuje.

    Radykały następują dopiero wtedy, kiedy coś zabije na alarm.

    Przede wszystkim samopoczucie w sensie ogólnym.

    Życie musi wydawać się chujowe, sytuacje patowe, ciało musi przypominać wzdęty balon, który za chwilę eksploduje. Aktualny  chłopak ma się bez problemu zmieścić w nasze spodnie i lepiej jeszcze dopiąć w pasie niż my.

    Sytuacja musi być skrajna i graniczna. Wtedy już wiemy na pewno, że musimy za wszelką cenę się ratować z tonącego jachtu. Bo jest dziurawy i nie czeka nas na nim życie Rihanny.

    Oto kiedy kończy się etap bycia Rihanną, zaczyna się czas bycia Suzanne Boyle i trzeba jakoś dotrzeć do bycia sobą.

    Aby osiągnąć cel, wrócić do siebie i schudnąć, trzeba gdzieś wyjechać.

    Np. nad morze, jak ktoś lubi. Podjąć zmianę żywienia pod czyjąś kuratelą, w jakimś ośrodku dla grubasów lub ludzi z problemami przemijania,  gastrycznymi i z przemianą materii i potraktować żarcie marchewki, kapusty, selera, pora, brukselki jako formę medytacji i refleksji nad aktem trawienia rzeczy lekkostrawnych oraz wiary, że przez to bardziej lekkostrawne stanie się otoczenie, ba całe życie nawet:) nie bójmy się tak marzyć:)

    Nie jedziemy do takiego ośrodka po to, żeby bawić się gargantuicznie. Jeśli pokornie się to przyjmie, już po 3 dniach zwykłe jabłko smakuje jak kilogram cukru a na pewno jest zajebiście dobre.

    Medytacji pomaga fakt, że wszystkie posiłki podtykają nam pod nos a my możemy latać sobie po plaży lub uprawiać inne formy aktywności fizycznej takie jak ćwiczenia kręgosłupa na piłkach lekarskich z grubymi panami w skarpetkach we wzorki, którzy sapią przy skłonach.

    Kilka dni skupienia tylko na przeżuwaniu warzyw w formie gotowanej, płynnej i surowej, z deserem w postaci pieczonego jabłka. Kilka dni picia tylko ziołowych herbatek i kawy z cykorii. Kilka dni wyautowania z codzienności bez presji bycia opalonym po powrocie czy dostarczania kontentu na fejsbuka w postaci zajebistych zachodów księżyca. Działa cuda.

    Po powrocie zorganizowanie sobie podobnego jedzenia, systematyczne przyrządzanie go sobie i wkładanie do plastikowych, mało seksy pojemników, żywienie się zupami jarzynowymi bez mięsnej wkładki, rzucanie się na sałatkę podrasowaną 3 kroplami oleju lnianego, potem schodzenie z tej diety i absorbowanie komosy zamiast ryżu, koziego zamiast krowiego, selera zamiast kanapki z serem i szynką, ryby zamiast steka i tak dalej – powoduje, że oto staje się w lustrze i widzi:

    • że ma się żebra
    • że ma się talię
    • że nie jest się w 8 miesiącu a co najwyżej w drugimi

    I cała masa rzeczy, odczuć, których w lustrze nie widać, a które cieszą.

    Wraz ze spadkiem wagi, zmianą nawyków żywieniowych, odstawieniem tego byle czego, medytowaniem nad gotowaniem mamałygi na następny dzień do kalafiora na parze – skutkuje poczuciem, że ma się mniej lat, może się więcej i że choć jest chujowo, to ogólnie spoko.

    To poczucie sprawczości, lekkości bytu jest radością większą nawet  niż zbieranie w pasie portek, które kilka tygodni temu pękały w szwach na dupie i na udach.

    Nagle życie staje się znośne.

    Oto nie jestem grubasem, panuję nad sobą, trzymam gazy w ryzach i gram hormonom na nosie. Skoro mogę to, to mogę i inne.

    Ale.

    Do tego innego jeszcze nie doszłam:)

    Wszyscy biją autorowi brawo i trzymają za niego kciuki udając, że mu życzą dobrze:)

  • Ten związek trwa już 13 lat

    Mój zachwyt nad  dziewczyną z zapyziałego miasteczka, niczym nie różniącego się od setek innych podobnych zapyziałych miast, z osiedlami z wielkiej płyty, supersamem na dole, w których dzieje się zawsze nic – tj. nad Dorotą Masłowską trwa nieprzerwanie od premiery „Wojny polsko ruskiej”, od pierwszych zdań tej książki napisanej w przerwie nauki do matury:” Najpierw ona mi powiedziała, że ma dwie wiadomości dobrą i złą. Przechylając się przez bar. To którą chcę najpierw.”

    Ten rodzaj konstrukcji zdań, narracji, wypowiedzi bohaterów zmienił moim zdaniem wszystko. To znaczy wszystko w moim sposobie myślenia o świecie za pomocą słów.

    Właściwie do dziś, w czymkolwiek co Masłowska napisze, taka właśnie jest – w tym świecie, który potrafi genialnie obserwować i pointować – z boku, z dystansu.  Pokazuje, że jej bycie w tym wszystkim jest nacechowane stosunkiem raczej prześmiewczym.

    I oto patrzę na nią na wieczorze autorskim lansującym wydanie jej felietonów parakulinarnych „Więcej niż możesz zjeść”, widzę 32 letnią kobietę, ale bardziej przypominającą dziewczynkę nudzącą się u cioci na imieninach. Widać, że obrządek rozumie, że musi zaliczyć i nie protestuje, ale otwarcie przyznaje się, że nie jest to jej ulubiona forma spędzania czasu.

    m1 m2 m3 m4

    Kobieta – dziecko, z dołeczkami w policzkach, sepleniąca okrutnie, w uroczych botkach kopytkach i dżinsowej kurteczce, rajstopkach we wzory, matka dziecku, osoba świadoma mająca moc nakłonienia do współpracy przy swoich projektach gwiazdy show biznesu np. Anję Rubik.

    Nie potrafię sobie jej wyobrazić, jak uwodzi faceta i tego, co może w niej tego faceta podniecić. Bo jest jak dziecko, genialne i kapryśnie dziecko, które robi to co chce. Pisze kiedy chce i co chce i nigdy nie odpowiada na oczekiwania publiki, dlatego wydaje cokolwiek w odstępach czasowych zbyt dużych, a jak napisze powieść pod presją, to okazuje się ona zła (“Kochanie, zabiłam nasze koty”).

    Tak czy owak prędzej wyobrażam ją sobie jako matkę „spokrewnionej z nią osoby” lat 9 niż kochankę czy femme fatale. Pewnie podczas jakiegoś aktu intymnego w jej głowie przemykają urywki z Dynastii, kiedy Fallon porywają kosmici, bo ma dość umizgów męża – Jeffa Colby. I chce jej się bardziej śmiać niż widzi siebie jako Anastasie z 50 twarzy Greya.

    A może całkiem się mylę, ale przywołuję te spekulacje, żeby pokazać, że je mam, a skoro je mam to znaczy ta osoba w jakiś tam sposób mnie fascynuje skoro rozmyślam nad takimi sprawami w życiu obcej mi osoby. Nie rozkminiam przecież życia erotycznego nie wiem… Kasi Skrzyneckiej czy Kasi Zielińskiej.  Ani Kingi Dunin, choć swego czasu dała znać, że mogłoby być ciekawie się dowiedzieć o tym co robi w łóżku.

    Patrząc na tę niepozorną osobę ulegam niepohamowej zazdrości tudzież fascynacji. że po prostu. Pojawia się ktoś, kto potrafi. I koniec.

    Nie ma przecież embijeja ani doktoratu z literatury, co dałoby jej podstawy do genialnego budowania fraz i fabuł.

    Nie sądzę też, aby czytała zawzięcie „Drogę artysty” Julii Cameron zastanawiając się, jak ma z siebie wyzwolić twórcę. Zapewne ma to w dupie i nie ma pojęcia o czymś takim, jak wyzwalanie z siebie artysty.

    Podejrzewam, że raczej  uważnie przemyka po rzeczywistości jak Lena Dunham, która bardzo się cieszyła, kiedy w życiu zdarzał jej się dramat jak np. ból ucha, bo to „przyda się do książki”.

    Nie wiem.

    wiem tylko, że wbija mnie w mój mentalny fotel jej sposób konstruowania zdań, łączenia pojęć – z tych górnych półek, z zestawów popkultury i wyświechtanych pop znaczeń.

    Jak choćby w tym fragmencie z felietonu o jedzeniu. Dwa zdania, a jaka nakładka epitetów i znaczeń kulturowych, które razem pokazują czytelnikowi, że halo, nie traktujmy tego wszystkiego aż tak zazbytnio serio.

    „Okolica była niepokojąco piękna. W białych domach z werandami mogli mieszkać zarówno Maryla i Mateusz Cuthbertowie, jak i seryjni mordercy – ludożercy, a do okien naszych pokoi, jak w czasopismach świadków Jehowy, zaglądały jelenie i wiewiórki”.

    W ogóle na fali naszego coraz bardziej chorego zainteresowania jedzeniem oraz tym, jak sobie radzić z jego wszechobecnością i nadmiarem, te felietony parakulinarne są jak najbardziej na czasie. Dużo tu zadziwienia, że można właśnie tak jeść, żreć i konsumować a nie inaczej, tak, żeby przeżyć w miarę miło, tylko tak, żeby się dobić i zniszczyć. No i tak pięknie z tego ona szydzi, z tego jak to wszystko łykamy, my wszyscy.

    Nie tknęło mnie żadne skrzydło anioła ani palec Boga, nie drzemie we mnie to co w Masłowskiej czy w Karl Ove Knausgaardzie.

    Ale mam to gdzieś:) Także to, że wszyscy dziś piszą, mają popularne blogi i kontrakty reklamowe, dzięki którym pojadą doświadczać na Zanzibar.

    To co w nas jest, wyjdzie i tak. Wiem to. I nie chodzi tylko o pisanie.

  • zjedz kanapkę