nisza i mainstream
Tak zwany szeroko pojęty mainstream nigdy mnie nie pociągał w takim sensie, że chciałam być jego częścią. Bycie on top jest męczącym powielaniem schematów zachowań i stylów, które schlebiają masie, dlatego nie wydaje mi się to atrakcyjne. Uczestniczę w korowodzie systemów, w jakie wrzucił mnie los i nieprzypadkowy przypadek, ale mam do nich sceptyczny stosunek i zawsze patrzę ukradkiem, gdzie jest dziura i gdzie jest w nim nisza, jakiś przyczółek wytchnienia. Na ogół łączy się to z jakimś rodzajem duchowego eskapizmu i dlatego od dawna pociągają mnie utwory właśnie o tym, o izolacji, ucieczce, ewakuacji, odmowie pewnego rodzaju współudziału połączone z analizą tego, co w danych czasach stwarza podstawę do ucieczki. A że każde czasy stwarzają takie powody, to temat jest w zasadzie zawsze aktualny.
Tyrmanda dowody na istnienie
Tak samo jest więc i teraz, kiedy izolacja to być może najczęściej pojawiające się słowo w systemowych wyszukiwarkach i w naszych własnych myślach oraz dosadnych doświadczeniach ostatnich dni. To jest też kanwa dwóch książek, które w tekście tym chcę ze sobą połączyć, bo choć pochodzą z różnych epok, to łączy je ściśle odczucie izolacji ich autorów. „Dziennik 1954” Tyrmanda i „Moja osoba” Łukasza Najdera to są właśnie zapiski twórców w czasach, które zagoniły ich na margines.
Tyrmand pisząc swój Dziennik chciał psychicznie przetrwać swój czas wykluczenia. Wróciwszy po wojnie do Polski zdążył nabrać przekonania, że socjalizm nie socjalizm, ale może się przydać w budowaniu jakichś przyczyłków kultury, małych wysp niezidiocenia opierających się komunistycznej propagandzie. Ale kiedy nastąpił dziejowy moment stalinowskiego podduszania i kiedy zlikwidowano praktycznie „Tygodnik Powszechny”, a Turowicza odsunięto od pracy, także i Tyrmand stracił i źródło dochodów i możliwości poczucia jakiekolwiek wpływu na swoje własne teksty i działania twórcze. Nie chcąc wejść w szeregi czynnych żołnierzy komunistycznego systemu odrzucał oferty prac w reżimowych periodykach i był skazany na rzadko wpływające prace dorywcze i tłumaczenia. Dlatego powziął zamiar pisania dziennika, żeby utrzymać psychikę w ryzach i nie popaść w przepaść totalnego zwątpienia. Pomagał sobie też trzymając sznurki życia – na przykład obsesyjnie utrzymując porządek w swoim małym lokum czy romansując z licealistką. Ale prócz tych dowodów na istnienie – spisywał co przydarzyło mu się każdego dnia, co sobie myślał pogrążając się naprzemiennie w myślach, że nikomu to do niczego niepotrzebne, żeby kiedy indziej dojść do wniosku, że to co pisze może mieć wartość nieprzemijającą, a nawet doniosłą. Borykał się, jak każdy twórca, z myślą, że jego praca jest pozbawiona sensu i nikogo nie będzie interesować, ale w tych przebłyskach mniemania, że robi coś ważnego – nie mylił się.
Pociągała go obłomowszczyzna, leżenie na wznak i gapienie się w sufit, załatwienie wszystkiego ze sobą gapiąc się w sufit i odmawiane udziału, ale na szczęście odstąpił od tego i pisał. Pisanie dziennika stało się sposobem na przetrwanie a jednocześnie jest super świadectwem na to, jak żyje się ludziom nie chcącym brać udziału w tym, co daje im i czego oczekuje od nich system. Oczywiście życie Tyrmanda wtedy to nie tylko emigracja wewnętrzna, to też totalna rządowa inwigilacja mniej lub bardziej dyskretnie przypominająca, jak nam dziś szczekaczki policyjne na ulicach, żeby wracać do domu i lepiej z niego nie wychodzić, bo zagrożenie czyha. On jako osoba uznana za zagrożenie dla systemu i system, który zagrażał jemu samemu. Podwójna pułapka, o której nie miał przecież pojęcia czy z niej kiedykolwiek wybrnie.
Jego hibernacja była też rodzajem oporu wobec rzeczywistości. My teraz nie możemy już tak spektakularnie się wyautować i uciec z biurowych wylęgarni i taśm produkcyjnych w mityczne Bieszczady, aby pasać kozy, bo okazało się, że okresowo nie możemy praktycznie nic, nawet siadać na ławce i jeszcze nie wiemy, czy to żart czy ponura przyszłość, wobec której za chwilę będziemy musieli zając swoje stanowisko. Ale podobnie – żyjemy w niewiedzy, w nieświadomości, bezradności i narastającym lęku, który uśmierzamy piekąc obsesyjnie bananowe chleby.
Mała Apokalipsa Łukasza Najdera
I teraz Najder, „Jego osoba” wydana w marcu, już kiedy wkraczała nasza apokalipsa. Jego profecje, analizy jego społecznego statusu okazały się podobnie – mocno na czasie, choć nie wiem, czy autor przewidział, pisząc swoje eseje, jak mocno niestety jest bliski absolutu w swoich porażkach w chęci sklejenia się rzeczywistością późnego kapitalizmu.
Najder nazywany niekiedy „piewcą przegrywów” (szkoda, że ten pokoleniowy moim zdaniem esej nie znalazł się w tym zbiorze) mierzy się ze współczesną potrzebą eskapizmu, ucieczki z życia i hibernacji wnioskując, że ciężko jest dziś podlegać nieustającemu naciskowi cyfrowego szumu, stałej konieczności selekcji treści, wypowiadania się, trawienia kontentu, a jednocześnie dokonać wylogowania skoro i tak zawsze ciągnie się za nami jakiś „cyfrowy śluz”.
W swoich esejach napisanych językiem żarzącym się od błyskotliwych fraz, porównań, skojarzeń wzbudzających moją nieustającą zazdrość, Najder rzuca światło swojej oskarżycielskiej śledczej lampy na rzeczywistość pojmowaną z perspektywy 40 – to paroletniego tak zwanego dojrzałego faceta, który PRL akurat pamiętał jako czasy kojącej ciszy na podwórkach i nieudanych ojców. Opisuje swoje dramatyczne zmagania związane z próbą wbicia się w oczekiwania, jakie niosły balcerowiczowskie czasy optymistycznego galopu ku kapitalizmowi, zmagania kończone zazwyczaj poczuciem klęski i atakami spektakularnej paniki oraz strachu, że będzie kimś w rodzaju nikogo. Nie waha się do tego przyznać, dlatego po drodze mu z wielbionym przeze mnie Knausgardem, którego 6 tomów zwierzeń zresztą wnikliwie analizuje i ostatecznie stwierdza, że Norweg „za bardzo się nad sobą użala”. Niemniej bliskość twórczych poczynań obu pisarzy widać gołym okiem, bo mało który męski twórca w ogóle przyznaje się, że po prostu często nie daje rady.
Najder punktuje obecną rzeczywistość patrząc na nią przez pryzmat wielbionej Ikei celnie wykazując ikeowość naszych czasów, co do których wmówiono nam, że są proste do złożenia, listuje korporacyjne oszustwa wmawiające nam, że potrzebujemy to, czego nie potrzebujemy.
Tu pojawia się pewna różnica między Tyrmandem a Najderem, a właściwie różnica w pewnym konsumpcyjnym postępie, który doprowadza nas właśnie na skraj NieWiadomoCzego. Otóż Tyrmand brak udogodnień uważał za upokarzające, pisał: „moje życie jest życiem bez komfortu. Mieszkam źle, organizowanie pożywienia na codzień urąga pojęciu cywilizacji, wystaję w kolejce za chlebem, sprzątam. Pozbawiony jestem wygód i ułatwień mężczyźnie w moim wieku i o moim potencjale zarobkowym w krajach demokratycznych”. Tyrmand jeszcze wierzył, że butelka mleka dostarczona co dzień pod jego drzwi i tak zwane udogodnienia uczynią jego życie lepszym.
Najder już wiedział, że te pragnienia nie tylko nie uczyniły nas lepszymi, ale doprowadziły na skraj przepaści. Najder pisze o tym tak: „Ale w późnym kapitalizmie nie ma niczego za darmo – każda przyjemność jest obarczona ekstrakosztem, każde udogodnienie czym prędzej zmieni się w udrękę lub wygeneruje szkodę (…) Możemy rzecz jasna demonstracyjnie boczyć się na rzeczywistość, obwiniając reklamę, globalizację o to, że wciskają nam większy telewizor, pojemniejszy samochód oraz odśnieżarkę, ale to nasz apetyt na nowe i fajne jest bezdenną, ssącą otchłanią. To my uznaliśmy wygodę za nadrzędne człowiecze prawo.”
I dlatego jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. Tyrmandowi udało się w końcu zbiec do tych demokracji, ale my nie mamy już dokąd uciec. Co wobec tego nam pozostaje? Czytanie? Z pewnością Tyrmanda, Najdera i wielu innych polecam, kliknijcie kategorię „zjedz to”, ale jak słusznie zauważył Najder właśnie samo czytanie to często pożywka dla ludzi zaliczających pozycje i „memlących banały” a do tego udowodniono, że czytanie jako praktyka kulturowa nie jest gwarantem żadnego sukcesu. Pozostaje więc tworzenie, czegokolwiek, byleby było aktem stworzenia czegoś, czego wcześniej nie było, czegoś co przyniesie pożytek innym, tylko please, nie róbcie z tego lajwa.