• “Moja walka” 2, czyli codzienność jako bohater

     

    Pojedyncze, 20.05.2015 o 20.21

    Na tę książkę nie mogłam się doczekać.

    2 tom Mojej walki miał ukazać się w marcu, a trafił do księgarń dopiero pod koniec maja.
    Przeczytałam to, a raczej połknęłam i pożarłam, w jakieś 3 doby i tak na końcu dawkując sobie tekst jak ostatnie odcinki Rodziny Soprano, żeby na „dłużej starczyło”, bo miałam przeczucie, że kiedy skończę, nic nie będzie już takie jak wcześniej.

    Tak jak z nadziejami na temat związków, które upadają.

    Po prostu, tak po katastrofie, której nic nie zapowiadało, tak po lekturze tej książki wiedziałam, że wszystko co nastąpi potem, wszystko cokolwiek przeczytam potem – to będą tylko popłuczyny, marna imitacja i świadomość, że nie, to nie to.
    Na szczęście tu wiemy, że kolejny tom już za kilka miesięcy.

    Myślałam o tym, czy ta książka podoba mi się tylko dlatego, że trafia dokładnie we wszystkie punkty i podpunkty moich własnych emocji, z którymi się mierzę. Czy to taki zbieg okoliczności po prostu, że jakiś przekaz wychodzi na przeciw naszym aktualnym odczuciom, czy coś więcej to jest.

    Uważam, że coś więcej niż zbieżność z moimi emocjami. Fenomen 6 – tomowej powieści Knausgårda wynika z tego, że facet zastosował się w 100% do złotej zasady dobrego pisarstwa, czyli „pisz o tym, co znasz najlepiej”.

    Zaprzestał wymyślania fabuł o aniołach, kreowania protagonistów i antagonistów a do tego struktury intrygi, żeby nie nudziła. Uznał, że najlepszym materiałem powieściowym jest on sam.

    Może wydawać się mega nudne i niepotrzebne to, że przez dziesiątki stron gość opisuje z detalami jakieś przyjęcie u znajomych czy kinderbal, raczy czytelnika szczegółami takimi jak: co podano do stołu, co robili poszczególni goście, jak się przemieszczali, co jedli, co mówili, jak zachowywały się dzieci w pokojach, jak był ubrany, jak ubrana była córka, jakiego koloru miał sznurowadła butów.

    Ale to ma swój sens. Taka apteczna drobiazgowość w relacjonowaniu przebiegu tego, co nam się przydarza w życiu niejako tę codzienność, zwykłość sakralizuje. Pokazuje, że moczenie torebki herbaty w kubku z wrzątkiem ma głębszy wymiar, ma znaczenie, jest ważne, zwłaszcza jak komuś o tym wszystkim opowiemy.

    Nie lubię wymysłów. Tego całego nadęcia związanego z wymyślaniem nie wiadomo czego, tej ekscytacji wielką przygodą, marzeń o zdobywaniu gór czy  marzeń o życiu jak w Jamesie Bondzie. Takie powieści jak ta pokazują, że największą przygodą jaka nam się przytrafia, jest samo życie, z jego nudą, rutyną, obmierzłością. Że codzienne wstawanie, mycie zębów, zmuszanie się do entuzjazmu w sprawach, które nam się opatrzyły, sterowanie swoimi emocjami, żeby nie wybuchnąć, nie wrzasnąć, bo mamy bliskich, znajomych i pracę, więc nie wypada – że to też jest bohaterstwo.

    Jesteśmy bohaterami naszej powszedniości.
    I Knausgård to pięknie pokazuje, dlatego te opowieści o przyjęciach, kinderbalach, dzieciach, rutynie, złości, wzniosłości czyta się lepiej jeszcze niż zawiłe acz spektakularne intrygi u Stiga Larsssona.

    2 tom Mojej walki jest bardzo różnorodny, a jednocześnie spójny. Nie ma tu chronologii zdarzeń, nie ma opisanych wydarzeń dzień po dniu, rok po roku, ale całość spaja wątek relacji pisarza z żoną oraz z trójką dzieci.

    Relacje damsko męskie, dzieci, rodzicielstwo, wiadomo większość z nas ma coś na ten temat do powiedzenia, a obserwacje i losy większości z nas w tej kwestii są bardzo podobne. Dlatego czytanie tego jest takie przejmujące. Ja miałam wrażenie, jakby ten facet pisał moje własne myśli.

    Niejeden z nas ma problem z tym, że zaczyna jakąś relację, związek i jest super fajnie, wysokie C emocji, szczęścia i tak dalej, a potem w tym związku już nic nie przypomina tego, co było na początku. Druga osoba zaczyna drażnić, jej zachowania, gesty, słowa stają się nie paliwem miłosnego uniesienia, tylko zwyczajnie wkurwiają, osłabiają. Knausgård  nie oszczędza nam żadnych szczegółów w tym temacie. Uczciwie bez ściemy pisze o kłótniach, o absurdach w relacjach, o zmęczeniu tym wszystkim, o przerastającej go liczbie kompromisów, na jakie musi iść, by relacja trwała.

    Potem dochodzą do tego dzieci i zmagania z ich chowaniem, pielęgnacją itd. To on usprawiedliwia wszystkich rodziców, którzy kochają swoje dzieci, ale często, nie czasem, często, mają tego wszystkiego co z nimi związane serdecznie dość.

    Już niemal na początku książki padają słowa, które były balsamem na moje wieczne życie w poczuciu winy:

    „Przebywając z innymi byłem z nimi związany, czułem z nimi niesłychaną bliskość, ogromnie się przejmowałem, do tego stopnia, że ich dobre samopoczucie było ważniejsze od mojego. Podporządkowywałam się niemal do granicy samounicestwienia. Ale w chwili, kiedy zostawałem sam, inni przestawali dla mnie cokolwiek znaczyć. (…)

    Codzienność z jej obowiązkami i rutynowymi czynnościami wytrzymywałem, lecz nie czerpałem z niej radości, nie przydawała ona sensu mojemu życiu ani mnie nie uszczęśliwiała. Nie chodziło o brak ochoty do umycia podłogi czy zmienienie dziecku pieluchy, tylko o coś bardziej zasadniczego, o to, że nie przeżywałem wartości codziennego życia, lecz chciałem się od niego oderwać; tak było zawsze. Życie, które wiodłem, nie było moim życiem. Starałem się uczynić je swoim, toczyłem ze sobą walkę o to, bo przecież chciałem tego, ale mi się nie udawało, tęsknota za czymś innym dziurawiła na wylot wszystko, co robiłem”.

    Genialny moim zdaniem opis poczucia nieadekwatności do tego, z kim, w czym żyjemy, który wcale nie wynika z prostego stwierdzenia – to egoista, myśli tylko o sobie, tylko z jakiegoś głębszego egzystencjalnego dysonansu w duszy, jaki nosi w sobie wielu z nas.

    W książce jest wiele, wiele kapitalnych scen. Knausgård  swobodnie przechodzi od szczegółowego opisu przyjęcia do wnikliwej obserwacji i refleksji na temat jakiegoś członka tegoż przyjęcia albo do refleksji nad jakąś lekturą, zjawiskiem społecznym, jakie zaobserwował.

    Ale jest też mistrzem opisu pojedynczych scen, z których każda nadawałby się na osobną filmową etiudę o ludziach.

    Np. scena porodu. Nie ma tam naturalistycznych opisów, ale jednocześnie jest to tak opisane, że i detale i emocje w niej przekazane poruszyły we mnie jakąś głęboko ukrytą, atawistyczną strunę odpowiedzialną za odczucia wspólnotowe – i się popłakałam, z żałości, że te instynkty objawiają się u mnie tak strasznie, ale to strasznie rzadko, a są one jeszcze fajniejsze niż zakochanie, bo zakochanie jest wsobne, a takie wspólnotowe emocje wybijają nas na mocniejszą pozycję naszego człowieczeństwa.

    Albo scena, kiedy pisarz zmuszony przez żonę idzie na gimnastykę dla niemowląt. Jest tam jedynym facetem, zajęcia prowadzi super babka, którą chciałby przelecieć, ale tymczasem musi śpiewać kosi kosi łapci i robić z siebie idiotę. Refleksje na temat tacierzyństwa, roli faceta w opiece nad swoim potomstwem – to są uwagi ponadczasowe.

    Sceny przyjęć ze znajomymi, przyjaciółmi, kiedy robią licytację – kto miał najgorsze dzieciństwo, albo kto w życiu poniósł najbardziej spektakularną porażkę.

    Uwielbiam.

    Albo konfrontacja z przyjacielem – przyjaciel mówi jak postrzega Knausgårda i myśli przyjaciela są totalnie odwrotne od tego, co pisarz sądzi sam na swój temat. To rozbicie opinii, naszych o sobie i tego, jak widzą nas inni. wow.

    W trakcie lektury ogarniała mnie też zazdrość i wściekłość, taka osobista. Strasznie wkurzającą osobą jest jego żona, albo tak ją pokazał. Histeryczna, labilna, nieprzewidywalna, zmemłana, smędząca, upierdliwa, wybuchowa, wyniosła, a jednak wciąż przy niej był i chyba nadal jest.

    Zastanawiałam się, co sprawia, że ludzie mimo wszystko pozostają ze sobą? Choć to męczące, destrukcyjne nierzadko, wcale nie takie, jak miało być. Ale nie znalazłam odpowiedzi.

    Bo moim zdaniem dobrze nie jest nigdy. Tylko jedni znoszą to lepiej, inni gorzej, a jeszcze inni – wcale.

  • Ten związek trwa już 13 lat

    Mój zachwyt nad  dziewczyną z zapyziałego miasteczka, niczym nie różniącego się od setek innych podobnych zapyziałych miast, z osiedlami z wielkiej płyty, supersamem na dole, w których dzieje się zawsze nic – tj. nad Dorotą Masłowską trwa nieprzerwanie od premiery „Wojny polsko ruskiej”, od pierwszych zdań tej książki napisanej w przerwie nauki do matury:” Najpierw ona mi powiedziała, że ma dwie wiadomości dobrą i złą. Przechylając się przez bar. To którą chcę najpierw.”

    Ten rodzaj konstrukcji zdań, narracji, wypowiedzi bohaterów zmienił moim zdaniem wszystko. To znaczy wszystko w moim sposobie myślenia o świecie za pomocą słów.

    Właściwie do dziś, w czymkolwiek co Masłowska napisze, taka właśnie jest – w tym świecie, który potrafi genialnie obserwować i pointować – z boku, z dystansu.  Pokazuje, że jej bycie w tym wszystkim jest nacechowane stosunkiem raczej prześmiewczym.

    I oto patrzę na nią na wieczorze autorskim lansującym wydanie jej felietonów parakulinarnych „Więcej niż możesz zjeść”, widzę 32 letnią kobietę, ale bardziej przypominającą dziewczynkę nudzącą się u cioci na imieninach. Widać, że obrządek rozumie, że musi zaliczyć i nie protestuje, ale otwarcie przyznaje się, że nie jest to jej ulubiona forma spędzania czasu.

    m1 m2 m3 m4

    Kobieta – dziecko, z dołeczkami w policzkach, sepleniąca okrutnie, w uroczych botkach kopytkach i dżinsowej kurteczce, rajstopkach we wzory, matka dziecku, osoba świadoma mająca moc nakłonienia do współpracy przy swoich projektach gwiazdy show biznesu np. Anję Rubik.

    Nie potrafię sobie jej wyobrazić, jak uwodzi faceta i tego, co może w niej tego faceta podniecić. Bo jest jak dziecko, genialne i kapryśnie dziecko, które robi to co chce. Pisze kiedy chce i co chce i nigdy nie odpowiada na oczekiwania publiki, dlatego wydaje cokolwiek w odstępach czasowych zbyt dużych, a jak napisze powieść pod presją, to okazuje się ona zła (“Kochanie, zabiłam nasze koty”).

    Tak czy owak prędzej wyobrażam ją sobie jako matkę „spokrewnionej z nią osoby” lat 9 niż kochankę czy femme fatale. Pewnie podczas jakiegoś aktu intymnego w jej głowie przemykają urywki z Dynastii, kiedy Fallon porywają kosmici, bo ma dość umizgów męża – Jeffa Colby. I chce jej się bardziej śmiać niż widzi siebie jako Anastasie z 50 twarzy Greya.

    A może całkiem się mylę, ale przywołuję te spekulacje, żeby pokazać, że je mam, a skoro je mam to znaczy ta osoba w jakiś tam sposób mnie fascynuje skoro rozmyślam nad takimi sprawami w życiu obcej mi osoby. Nie rozkminiam przecież życia erotycznego nie wiem… Kasi Skrzyneckiej czy Kasi Zielińskiej.  Ani Kingi Dunin, choć swego czasu dała znać, że mogłoby być ciekawie się dowiedzieć o tym co robi w łóżku.

    Patrząc na tę niepozorną osobę ulegam niepohamowej zazdrości tudzież fascynacji. że po prostu. Pojawia się ktoś, kto potrafi. I koniec.

    Nie ma przecież embijeja ani doktoratu z literatury, co dałoby jej podstawy do genialnego budowania fraz i fabuł.

    Nie sądzę też, aby czytała zawzięcie „Drogę artysty” Julii Cameron zastanawiając się, jak ma z siebie wyzwolić twórcę. Zapewne ma to w dupie i nie ma pojęcia o czymś takim, jak wyzwalanie z siebie artysty.

    Podejrzewam, że raczej  uważnie przemyka po rzeczywistości jak Lena Dunham, która bardzo się cieszyła, kiedy w życiu zdarzał jej się dramat jak np. ból ucha, bo to „przyda się do książki”.

    Nie wiem.

    wiem tylko, że wbija mnie w mój mentalny fotel jej sposób konstruowania zdań, łączenia pojęć – z tych górnych półek, z zestawów popkultury i wyświechtanych pop znaczeń.

    Jak choćby w tym fragmencie z felietonu o jedzeniu. Dwa zdania, a jaka nakładka epitetów i znaczeń kulturowych, które razem pokazują czytelnikowi, że halo, nie traktujmy tego wszystkiego aż tak zazbytnio serio.

    „Okolica była niepokojąco piękna. W białych domach z werandami mogli mieszkać zarówno Maryla i Mateusz Cuthbertowie, jak i seryjni mordercy – ludożercy, a do okien naszych pokoi, jak w czasopismach świadków Jehowy, zaglądały jelenie i wiewiórki”.

    W ogóle na fali naszego coraz bardziej chorego zainteresowania jedzeniem oraz tym, jak sobie radzić z jego wszechobecnością i nadmiarem, te felietony parakulinarne są jak najbardziej na czasie. Dużo tu zadziwienia, że można właśnie tak jeść, żreć i konsumować a nie inaczej, tak, żeby przeżyć w miarę miło, tylko tak, żeby się dobić i zniszczyć. No i tak pięknie z tego ona szydzi, z tego jak to wszystko łykamy, my wszyscy.

    Nie tknęło mnie żadne skrzydło anioła ani palec Boga, nie drzemie we mnie to co w Masłowskiej czy w Karl Ove Knausgaardzie.

    Ale mam to gdzieś:) Także to, że wszyscy dziś piszą, mają popularne blogi i kontrakty reklamowe, dzięki którym pojadą doświadczać na Zanzibar.

    To co w nas jest, wyjdzie i tak. Wiem to. I nie chodzi tylko o pisanie.

  • zjedz kanapkę