Podoba mi się w życiu to, że kiedy wpadnie się na trop jakiegoś wątku w sobie, jaki uzna się za z jakiegoś powodu istotny, wszystkie sprawy zaczynają się nagle składać w pożądaną całość i wprawiać machinę zdarzeń w koincydentalny obrót. Mam tak z pozyskiwaniem szerszej perspektywy widzenia rzeczy, jaką implikuje wiek i co za tym idzie, dokonywaniem pewnych nie tyle rozrachunków z tym, co minęło, ile próbą złapania tej materii i zatrzymania jej na niepokojąco szybko przesuwającej się do kresu mojej osi czasu. Z poczuciem tym powiązało się zapotrzebowanie na specyficzną literaturę, którą krytyka nazywa „personal journalism”.
Zaczęło się w Wenecji. Apropos możliwości zwiedzenia wystawy Ewy Kuryluk towarzyszącej biennale, z kuratorskim oprowadzaniem: towarzyszki mojej podróży mówiły przy stole w restauracji nad gumowatą pizzą, że tragiczne życie ma za sobą Kuryluk, że się kochała ta rodzina, ale była tam choroba psychiczna i że ciężko. Wtedy myślałam, że aha, no tak ciężko, ale taka gówniana pizza kosztuje 13 euro i czy to aby nie przesada, każdy ma w sumie ciężko w jakiś tam sposób, np płacąc 13 euro za niedobrą pizzę. Tak wtedy myślałam. Ale kiedy już dobrnęłyśmy do Palazzo Querinii na wystawę, byłam przygotowana na coś niezwykłego i nie zawiodłam się. Na dwóch piętrach weneckiej kamienicy, na różnych planach rozłożone prace Kuryluk – obrazy, instalacje z płótna, zdjęcia, video przedstawiające studium jej samej, hiperrealizm, mnogość wątków, zapośredniczeń, no i opowiadanie Ani Muszyńskiej – kuratorującej wystawę, wszystko to sprawiło, że na dźwięk słowa „Frascati”, które usłyszałam pierwszy raz, wzrosła moja czujność, a następnie pewność, że książkę tę muszę przeczytać.
Części auto opowieści artystki o życiu swoim i swojej rodziny okazało się być 3. „Goldi”, „Frascati”, „Feluni”. Monika Weychert rzuciła wtedy przy stole pamiętam, że kiedy umarł ich chomik Goldi, posypała się cała rodzina. Co wydało mi się szczególnie intrygujące, bo czasem taką cezurą bywa życie psa. może nawet wyjątkowego kota, ale przecież rzadko chomika, krótko żyjącego mało istotnego w narracji antropocenu gryzonia. Fakt ten wyznaczał już intrygujący faktor tej rodziny – totalne pionierstwo w niezwykłym podejściu do anime, do świata, w którym ważny był każdy nawet z punktu widzenia człowieka upierdliwy owad czy drzewo lub krzew. W tamtych czasach, wojennych, powojennych, kiedy ludzkość doznała upodlenia na niespotykaną dotąd skalę taka postawa wobec świata natury była bardzo, bardzo rzadka.
W każdym razie zachowując porządek chronologiczny tych opowieści zaczęłam lekturę od „Goldiego”, czyli od chomika i na początku trochę się na tę książkę obraziłam. Po intrygującym wprowadzeniu moich koleżanek i Ani Muszyńskiej podczas oglądania wystawy – myślałam, że będą to miłe opowiasteczki o zwierzątkach i ich życiu w zwariowanej rodzince (celowo używam tych zdrobnień rzecz jasna infantylizując i ośmieszając fakt moich oczekiwanek). Ale nic z tego. Do języka Goldiego i kolejnych części trzeba było przywyknąć, trzeba było się go nauczyć. Na początku jest to kakofonia głosów, planów czasowych. Ciężko dociec kto co do kogo mówi i w jakim czasie to mówi. Kuryluk przywołuje, werbalizuje dźwięki swojego domu i swoich bliskich, przytacza dosłownie frazy, jakimi się posługiwali, słów jakich używali ojciec zwany Łapką, matka zwana przez ojca Mijaczkiem i brat Piotruś zwany Felunim. Wypowiedzi te są chaotyczne, czasem miękkie, czasem zgrzytliwe. Czytanie tego przypominało mi słuchanie koncertów na Warszawskiej Jesieni przez kogoś, kto nie zna się na muzyce. Niby słyszy się dźwięki, tak jak zna poszczególne słowa, ale nic nie lepi się w rozpoznawalną całość. Ja mam taki zwyczaj, że przed oglądem czy wystawy prac czy czytaniem książki – nie zapoznaję się dogłębnie z autorami, biografiami i opracowaniami. Pracuję na wiedzy z rzędu „mniej więcej”. Tu mniej więcej wiedziałam, że rzecz jest o rodzinie Kuryluków pisana z perspektywy artystki Ewy Kuryluk po śmierci ojca, brata i matki, przywołująca pamięć o jej niezwykłej rodzinie, losach tej rodziny i całej społeczności polsko-żydowsko-ukraińskiej, którą II wojna naznaczyła w sposób, jaki do ogarnięcia jest trudny. Niemniej jednostkowa perspektywa nieco to wszystko przybliża. Ogrom tego, co ma nas wpływ mimo że nie zdajemy sobie do końca sprawy jak wielki.
Tak więc, mimo że „Goldi” był niełatwy w lekturze, to stanowił wystarczające zadzierzgnięcie do tego, aby sięgnąć po kolejne części. Lektura całości przypominała dekodowanie enigmy, odszyfrowywanie losów rodziny, tak jak po śladach zdjęć matki znalezionych w butach szła Ewa Kuryluk odzyskując pamięć nie tylko po rodzicach, ale odkrywając sprawy swojego pochodzenia, o których nie miała pojęcia, ponieważ były przez rodziców starannie ukrywane i przemilczywane.
Kolejna część nosząca tytuł na cześć ulicy, przy jakiej w Warszawie mieszkali Kurylukowie, „małej Italii”, jak nazywała te okolice matka Ewy, a więc kolejna część jest dalszym odkrywaniem tej niezwykłej historii. Idziemy dalej przez rozedrgane opisy, wymieszane plany czasowe i wymieszane dialogi, przez swoisty strumień świadomości i tego, co zapamiętała Ewa. Siedzimy więc razem z Ewą i jej rodzicami w miłym mieszkaniu przy Frascati, za chwilę w mieszkaniu Anny Kowalskiej i Marii Dąbrowskiej we Wrocławiu, gdzie oddano Ewę na czas przyjścia na świat młodszego brata Piotrusia, widzimy chwile szaleństwa matki (chorowała na schizofrenię), zmęczenie ojca (był przez 2 lata ministrem kultury w rządzie Cyrankiewicza), geniusz małego Piotrusia Wunderkinda (umiał grać skomplikowane utwory na fortepian w wieku 3 lat) i jego szaleństwo po śmierci chomika a zaraz potem ojca, słyszymy rozmowy Ewy z matką, kiedy ta wracała ze Stanów, z Paryża, aby doglądać jak się miewa, cały czas utrzymując dom, matkę i chorego brata, który większość życia przesiedział gnębiony w zakładach psychiatrycznych nie wiadomo czy dziedzicząc po matce chorobę psychiczną czy świadomie wycofując się z życia ze strachu po śmierci ojca, że świat ten bezpowrotnie go zmiażdży, co w istocie faktycznie się stało.
W „Felunim”, czyli opowieści o Piotrusiu Wunderkindzie i jego psychiatrycznej gehennie, o uwikłaniu w konieczność bycia głową rodziny z psychiczną niepełnosprawnością jest też cały ten środkowo-wschodnio europejski tygiel historii. Wymiecenie ze wschodnich rubieży Polski, ukraińskich terenów, prześladowania, szmalcownictwo, obozy zagłady, ukrywanie się, przesiedlenia, egzekucje, dramaty ideologiczne po wojnie, komunistyczne apanaże, świadomość uprzywilejowania klasowego, bycia innym a jednak takim samym. Wszystko to jest w tych 2 częściach posklejanych niczym skandynawskie śledztwo mające wykazać dokładną żydowską tożsamość matki Ewy jak i kwestię tego, kto był jej biologicznym ojcem. Jednostkowy los rysuje dramat historii 3 narodów tak celnie, że kiedy to się czyta, napisane językiem członków rodziny, pamiętanymi dialogami, bez grama egzaltacji i patetycznego dramatyzmu – ogarnia człowieka czytelnika prawdziwa groza. Groza tego, że to wszystko jest takie namacalne, wciąż żywe. Takie doznanie czytelnicze z pewnością jest efektem niezwykłości tej prozy, jej wyjątkowości.
Książki te, jak przystało na te z kategorii „świetnie napisane”, nie są tylko powojennym freskiem środkowoeuropejskich narodów w wymiarze jednostkowym. Są silnym katalizatorem własnych czytelnika odczuć. Pobudzają czy podjudzają emocje w codzienności skrzętnie ukrywane, pieczołowicie zapominane.
Rozmawiałyśmy sobie o tym z Moniką Weychert, która pożyczyła mi te wszystkie 3 książki, kto nas najbardziej denerwował w tych opowieściach i co wzbudzało naszą zazdrość, jakie miałyśmy myśli o tym wszystkim co przytrafiło się Ewie Kuryluk, polskiej artystce tworzącej i mieszkającej za granicą obecnie, a wychowanej w trudnej rodzinie na Frascati. Mnie w trakcie lektury przyszło do głowy pytanie – jakiego nie lubię sobie zadawać, ale które powraca – kim bym była, gdybym miała takiego ojca jak Ewa. Faceta, który karmił chomika z czubka paznokcia i robił łódeczki z dłoni, żeby chomik mógł sobie na nie wleźć i polizać go w nos. Przy czym Karol Kuryluk nie był tylko typem, który uciekał przed grozą życia w miłość do zwierząt, był typem, którego cechowała niesłychana dobroć i szacunek dla wszystkich ludzi. Wspierający, pomocny, sprawczy odszedł w wieku 52 lat na zawał. Nie zdołał tego unieść: choroby żony, władzy, jej braku, codzienności. Czytając dialogi Ewy z ojcem, dialogi ojca z matką czułam zazdrość. Jaki jest los kogoś, do kogo zawsze mówi się z szacunkiem i uczuciem? Czy może więcej?czy unosi więcej jak Ewa czy załamuje się jak Piotruś, bo świat nie chciał przemawiać do niego głosem kochających rodziców.
W trakcie lektury czułam też ogromną niechęć do matki artystki, z domu Miriam Kohany. Niezwykle utalentowanej muzycznie, językowo, chorej na schizofrenię kobiety otoczonej niezwykłą wprost opieką i miłością męża, który zresztą z holocaustu ją uratował. Dlaczego tak się stało, że czułam do niej tę szczerą i naprawdę wielką niechęć to jest już temat na zupełnie inną, moją opowieść, która może kiedyś się zdarzy, w okolicznościach, które będą bardziej recenzją mojego własnego życia niż cudzych książek. Ale zanim to nastąpi, przeglądam się w lustrach innych żyć i o nich też będzie i to akurat wkrótce.