Wielu dzisiaj ubolewa nad spadkiem poziomu czytelnictwa w Polsce. Że niby statystyczny Polak czyta jedną książkę w roku.
Ja się w sumie naprawdę nie dziwię. uważam albowiem, iż:
- książki u nas są nieprzyzwoicie drogie; chociaż w sumie u nas wszystko jest drogie
- czytanie to luksus dla dobrze sytuowanych pańć; w końcu to pochłania kupę czasu. Czyta ten, kogo stać, kto nie musi dzień i noc myśleć o pomnażaniu dochodów albo zapewnieniu sobie szczypiorku do pomidora.. Argument, że można wykorzystać czas w poczekalni u lekarza albo jadąc autobusem do pracy, jest słaby, bo ktoś kto musi nadrobić kasę, raczej nie bywa w tych krótkich wolnych chwilach zazbytnio uduchowiony i ma w dupie to, że Huellebecq w ostatniej powieści przewidział, że pochłonie nas islam.
- to ostatnia deska ratunku dla bab, których nikt nie chce i których nic w życiu nie czeka, bo co im pozostało; dlatego czytają, ale się nie przyznają do czytania, jak do tego, że chciałyby mieć/mają koty, najlepiej w stadzie.
- no i cóż, bywają też książki mocno rozczarowujące, za bardzo przeintelektualizowane, za durne, za infantylne, za proste, za skomplikowane, więc się ich nie czyta, proste.
O tym ostatnim przypadku chcę opowiedzieć, chociaż podbijam statystyki czytelnictwa, bo te książki kupiłam. Ale ich nie doczytałam.
Po prostu – lubię kupować książki, ale nie wszystkie nadają się do przeczytania. Mam taki zwyczaj – kupuję, bo książka ma dla mnie trochę cechy ludzkie. Jest jakimś tam światem i uważam, że pożyczanie od kogoś albo pożyczanie komuś to tak jak pożyczanie żony czy dziecka, męża albo babci, trochę bez sensu. Mam też inny zwyczaj; nie jestem tzw. pożeraczem. Jak mi się dzieło nie podoba, to odkładam na półkę, no przynajmniej będzie ładnie wyglądać! Ale nie męczę się z czytaniem. Szkoda mi po prostu czasu. Czy taką odrzuconą książkę bym pożyczyła? Hmm, taaak, ale z ociąganiem, niechętnie, bo nielubiane dzieci czy wkurzający mężowie to też w sumie rodzina, co nie?
Krótka historia niedoczytanych książek
Opowiem o tym, bo czasami bywa tak, że zniechęcenie działa jak zachęcenie. Ktoś pisze – ale dno, ale głupota i ja jestem zaraz ciekawa, o co chodzi. Nierzadko peany na jakąś cześć generują u mnie daleko posunięty sceptycyzm. Zatem who knows.
- Krzysztof Varga – „Masakra”
fot. moje
Wielkie moje rozczarowanie. Ileś tam lat temu pan w moim wieku wydał książkę „Nagrobek z lastryko” i była ona strasznie nudna. Ale 2 lata temu kupiłam sobie kolejną powieść „Trociny”. I to było objawienie.
Rzecz jest o gościu, w sile wieku, koło 40-tki, który wspomina swoje przeciętne życie w PRL, rosoły, schabowe i wyjazdy na działkę, potem nudną pracę w korpo, koszmar małżeństwa z jakąś pindą, która tradycyjnie traktowała go jako finansowe zabezpieczenie i skarbonkę, zawsze sfochowana, zawsze niezadowolona, zawsze chcąca pana zmieniać. Czytałam tę książkę na słonecznej plaży i tylko dlatego, że byłam w jakimś totalnie a niespodziewanie zwyżkowym okresie swojego życia – nie poległam zalana żółcią goryczy wylewającej się z tej książki. To był mocny, dogłębny i trafny cios. Odnalazłam się w tym bohaterze i zapamiętałam, że tak samo jak on jestem niezadowolona przeważnie ze wszystkiego. Co za ulga. że inni mają podobnie!No i teraz „Masakra”. Oczekiwania duże. Znowu dojrzały bohater, taki mocno po 40-tce. Rockman, niegdysiejszy gwiazdor, przychodzi na myśl Muniek albo Kazik; ma młodą żonę, małe dzieci, trendy chatę na Saskiej i fajny wóz, ale lubi chlać i się stacza. Zamysł był taki, że w stanie totalnego delirium spotyka na ulicach miasta Warszawy jakichś ziomków i snuje refleksje o życiu. Nie przemówiło to do mnie. Za dużo klisz, za dużo tej trendy Warszawy, tych hipsterów, tych ogranych motywów i jego spostrzeżenia co do dzisiejszego życia – banalne i nieodkrywcze. Zresztą alkoholicy jako temat znudzili mi się. Nic w tym ani ciekawego ani wyjątkowego.
Porzuciłam pana. Nie zidentyfikowałam się. - Umberto Eco – „Temat na pierwszą stronę”.fot. moje
Mam dużo jego książek, ale w całości przeczytałam tylko „Imię róży”, pozostałe kupuję, bo chcę uchodzić za osobę z zacięciem na intelektualistkę. Nic nie rozumiem, ale udaję, że rozumiem i to mnie ubogaca.
To jest w ogóle niesamowite, że facet nawymyślał sporo fajnych tematów, ale wszystkie zapodaje w takiej formie, jakbyśmy słuchali wykładu o semantyce na Sorbonie czy gdzieś tam, gdzie wykłada. Ja się gubię w zawiłościach jego rozumowania, w tych przemądrych dysputach narratora, nie łapię wątku i po jakimś czasie zawsze dzielnej walki – odkładam.
Teraz też wziął mnie temat. Akcja jest o tym, jak media tworzą sobie newsy czy zdarzenia z dupy, opisują coś, co nie istnieje, a głupi ludzie robią na temat wczuw na forach, w gazetach, w internetach, mediach, gdzie się da. Skąd inąd wiadomo, że większośś, jeśli nie wszystkie wydarzenia czy to z kraju czy to ze świata są rozdmuchiwane tak, że wszystko urasta do rangi Wielkiej Sprawy, jak choćby losy tych paru tysięcy uchodźców. Skąd wiemy, że nie jesteśmy manipulowani przez media w kwestii tego tematu na przykład? Że gazety, tv nie kierują przekazem tak, żeby wzbudzić pożądane reakcje – np. komuś zależy, żeby to była nienawiść, a biedne pańcie na Feju wypisują posty z wczuwam nastawionym na maksa pt. ach jak można takim być rasistą. Serio? Naprawdę w to wszystko wierzymy?
Ale więcej o tym, jak manipuluje się opinią publiczną, jak drenuje nam się mózgi i wmawia, że coś jest dobre a coś nie – dowiedziałam się ze skromnej książki „Nowa Rosja” – zbioru reportaży telewizyjnego reportażysty z Anglii, który współpracował z TV Ostankino i ładnie pokazał, jak się pichci w zaciszach partyjnych gabinetów a potem gabinetu prezesa TV newsy. I od razu wiadomo, dlaczego oni kochają Putina i uważają, że anschluss Krymu to zajebista sprawa.
Natomiast z książki Eco nie dowiedziałam się takich rzeczy. Zgubiłam się w zawiłościach umysłu światowej sławy erudyty.
Ale urzekł mnie m.in ten cytat. Uważam, że w punkt. Dlatego kupiłam.fot. moje - Marcin Kołodziejczyk – „Dysforia – przypadki mieszczan polskich”fot. moje
Gdzieś tam o tym przeczytałam, że spoko reportaże o współczesnych Polakach, a ja lubię rzeczywistość, zwłaszcza w krzywym zwierciadle i jak można się ponabijąć, to on Janusz, ona Grażyna, ja mieszkam na Kabatach, mam kredyt i jestem fajna.
I pierwsza opowieść o kredytowcu z Tarchomina i jego smętnych sąsiadach, o naszym pragnieniu mieszkania z ochroniarzem na osiedlu, w strefie bezpieczeństwa i tylko 40 minut do centrum – spoko.
Ale później niestety czułam się zażenowana, że autor tak pojechał w tym obśmiewaniu Grażyn i Januszów. Końcówka książki – „Bierhalle w Warszawie, siedzą Józefy skrzyknięte przez Facebooka”. Serio? Taki rodzaj wytykania oczywistości, bo już wszyscy naobśmiewali to Bierhalle jako przyczółek naszych pro zachodnich gustów na początku lat 2000, trąci żenadą, tak jak mówienie przez ludzi, którzy mają inny telefon na iPhona – srajfon. To jest takie poślednie i kojarzy mi się z marudzeniem podstarzałego pana, który jest źle ubrany, ale chciałby wcisnąć się w rurki.
Naszą ludzką i polską nędzę potrafi w sposób karykaturalny, ale jednocześnie śmieszny ująć tylko Masłowska. Jej felietony, jej bohaterowie są pokazani krzywo, karykaturalnie, ale lubi się ich, identyfikuje się z tym, jak Masłowska nas portretuje, wywołuje to we mnie jakiś rodzaj melancholii z powodu takiego, że jesteśmy tacy trochę żałośni w tych swoich modach i tych minach.
No ale to jest kwestia talentu po prostu. Wybaczamy panu Kołodziejczykowi, że ma go trochę mało i idziemy dalej. - Lars Christensen – „Półbrat”fot. moje
Cóż. Kupiłam, bo byłam po 1 tomie „Mojej walki” Knausgaarda i nie miałam co czytać. Ale sprawa jest tego typu, że nie każda książka napisana przez Skandynawa i nie każda opasły tom – jest dziełem na miarę Mojej walki. Przeważnie przecież nie jest, nie wiem, dlaczego założyłam, że ta będzie.
Milion stron tej powieści to konstrukcje w stylu – on powiedział, ona odpowiedziała, że on pomyślał. Język taki jak z opowiadań świątecznych dołączanych do gazety Olivia lub Poradnik domowy. Nuda. Szkoda mi czasu było na śledzenie losów ludzi, którzy mnie nie obchodzą, bo są opisani językiem, który nie jest objawieniem talentu.
To teraz ładnie wygląda na półce. - Herbjorg Wasmo – „Te chwile”fot. moje
Aby zakupić tę książkę skłoniło mnie to, że ok 70 letnia pisarka wyglądała dobrze na zdjęciach, dobrze ubrana, przecząca temu, że w tym wieku można być tylko starą babą. Typ prof. Staniszkis. Fajna. W dzieciństwie molestowana przez ojca, nie użala się nad sobą, tylko pisze książki, które są mroczne, o kobietach, że są silne i ogólnie fajniejsze niż faceci. Spoko, ale.
Zaczęłam czytać i stwierdziłam, że nie jestem w jakimś super zajebistym nastroju, żeby się dołować niedolą skandynawskich dziewczynek z początku wieku.
Poza tym nie mogłam lubić babki, która w wywiadach opowiada, że Knausgaard to wcale nie taki dobry pisarz, bo pisać o sobie to jest najprościej i dlatego on w 2 lata napisał 6 tomów o sobie a ona nad jedną książką ślęczy 4 lata.
Tej zniewagi nie mogłam przełknąć, bo zazdrości baba i tyle i odłożyłam książkę na półkę, żeby sobie wyglądała. - Agnieszka Kosińska – „Miłosz w Krakowie”To jest mój hit.Tak jak w przypadku wyżej wymienionych książek wiedziałam czym był podyktowany zakup, tak w przypadku tej – nie jestem w stanie wytłumaczyć fenomenu wydania na nią 60 zł. !!! Nie umiem powiedzieć, co mną kierowało, żeby tyle kasy wydać na opowieść asystentki Miłosza relacjonującej ostatni dni naszego Wielkiego Poety. Ani się nim nie fascynuję, ani nie prowadzę badań, więc nie wiem, co w moim życiu zmienią zapiski, że pan Czesław w piątek napisał do urzędu, w poniedziałek pani list nadała a w sobotę jeszcze poeta polizał znaczek. Na setkach stron, dzień po dniu wypisane są takie facynacje i jeśli ktoś życzy wiedzieć, że pani Agnieszka w dniu 27 czerwca 2007 we wtorek wysłała do wydawców informację podatkową, to welcome. Mogę pożyczyć nawet.
To już moje poranne strony z moleskina, w którym każdego ranka po wstaniu i zrobieniu sobie kawy opisuję co mi się śniło (wow) i jak zajebiście spędzę dzień a wieczorem – dlaczego mi nie wyszło, są ciekawsze niż to monumentalne dzieło. Ale co tam – Miłosz, też dobrze wygląda na półce i też kilka książek (przeczytanych!) jego mam.
A i tak, przy kolejnej wyprowadzce będę ciągnąć te wagony książek, te kochane i te wzgardzone, jak grupę dzieci, z których jedne się lubi a drugie wcale nie, ale z odpowiedzialności zapewnia im się wikt i opierunek na stosownych półkach wykonywanych za niemałe pieniądze, za które można by sobie kupić zgoła coś bardziej przydatnego:)
Ja lubię przydatność nieprzydatności.