Są takie rzeczy dotyczące mnie, o których nie wie prawie nikt, albo nieliczni. Do tej kategorii należy fakt, że jestem entuzjastką, od dawna zresztą, gatunku kina czy seriali „american high school”. Nie wiem dlaczego właściwie. Może dlatego, że zawsze byłam dziwna i lubiłam chodzić do szkoły? A może dlatego, że w szkolnych społecznościach, jak w soczewce, skupiają się wszystkie bolączki, schematy zachowań i problemy danych społeczeństw, są tam tworzone hierarchie i byty społeczne powielane na różne sposoby w dorosłym życiu, albo inaczej – byty społeczne odwzorowane z tych zachowań niby z dorosłego życia danego społeczeństwa. Tak czy inaczej, wg mnie jest to dobry obiekt badawczy, nie pomijając oczywiście aspektu rozrywkowego jakiegoś filmu o szkole średniej, ale to nie jest corem tych wyborów dla mnie.
Jakimś trafem filmy tego gatunku przeważnie były i pozostają amerykańskie. Amerykańska kultura stworzyła szkolne modele znane chyba ludziom na całym świecie, rzędy szkolnych blaszanych szafeczek, drużyny futbolowe, męskie bożyszcza i wiodące cziliderki, potem za nimi idą geeki, lamusy, outiderzy, otyli, za chudzi, inni, dyskryminowani i dyskryminujący, ci cool i ci gorsi, te sprawy, znane każdemu kto to oglądał choć raz.
Przynależność bohaterów do grup nie bierze się jednak z ich specjalnych osiągnięć. Raczej uczniowie wchodzą w daną społeczność ze stygmatem swojego pochodzenia i wyglądu, na co nie mieli większego wpływu. I w tej oto szkole średniej uczą się, jak pływać w bagienku, jak wdzierać się na społeczne szczeble wyżej, jak godzić się ze swoją pozycją wyznaczoną przez status rodziców albo jak walczyć ze swoim habitusem albo z ograniczeniami narzucanymi przez wygląd, który w kulturze amerykańskiej zawsze miał pierwszorzędne znaczenie i który determinował los każdej jednostki w sposób zdecydowany. I tak przykładowo ładna dziewucha wzbudzała podejrzenia, że była zdzirą, przystojny chłopak budził przekonanie, że jest dobry w seksie i wie czego chce, niepozorna osoba zawsze była skutecznie niewidzialna, grubas, żeby zaistnieć mógł ewentualnie służyć jako etatowy rozbawiacz i wierny followers szczuplejszych i ładniejszych. Tak to z grubsza wygląda w każdym filmie czy serialu z tego gatunku.
Moja fascynacja tym środowiskiem zaczęła się od filmu „Grease” z lat 70 – tych z Olivią Newton John i Johnem Travoltą i to jest tak stare, że nie wiem czy to ktoś jeszcze pamięta a szkoda by było nie, bo te outfity, fryzury, tańce i muzyka moim zdaniem nie odejdą nigdy z popkulturowej świadomości.
Potem był długi czas kultowego serialu „Beverly Hills 90210” mojej największej serialowej fascynacji ever, do której potem dobił może „Seks w w wielkim mieście”. Potem był kolejny ikoniczny „High school musical”, który wybił na orbitę gwiazd Zaca Efrona i Vanessę Hudgens, ale to już nie był mój czas na te fascynacje, bo akurat zajęta byłam wchodzeniem w dorosłość i bolesnymi zderzeniami z nią. Ale przywołuję ten tytuł z początku lat 2000 też, żeby unaocznić pewną cezurę. Bowiem każde kolejne seriale tego gatunku powstałe po „High school musical”pokazują, że straciliśmy niewinność jako społeczeństwa. My, jako społeczeństwo silnie powiązane z amerykańską kulturą – także. Seriale czy filmy te są lustrem, w którym to wszystko co było ważne odbiło się, w lukrowanej co prawda formie, ale pod tą warstwą można było doszukać się jakiegoś przekazu na temat stanu ducha liberalnych społeczeństw.
Perypetie bohaterów Grease czy Beverly Hills z dzisiejszej perspektywy wydają się być niewinne i naiwne. Ktoś tam się upił na szkolnej imprezie, ktoś tam otarł się o narkotyki, ktoś napyskował mamie, ktoś zaczął życie seksualne w maturalnej klasie, ktoś tam był bad boyem, który nie umiał sobie znaleźć miejsca, więc popijał alko po szkole, ale ogólnie wydźwięk tych filmów był taki, że wszystko da się naprawić, że będzie dobrze. Ludzie wracali po rozum do głowy i mimo kłopotów w domu, szkolnych dyskryminacji czy towarzyskich porażek – wychodzili na prostą, życie znowu było wiatrem we włosach kalifornijskiej piękności Kelly Taylor i błyskiem w oku przystojnego Dylana czy nadzieją w sercu poczciwego Brandona Walsha.
A potem nagle wszystko się zmieniło.
Przyszedł rok 2008 i przestaliśmy być niewinni.
Nagle okazało się, że Gordonem Gekko nie będzie sam Gordon Gekko, my też nie będziemy Carrie Bradshaw ani Samantami, nie będziemy sobie żyli elegancko, bez stresu z milionem butów od Manolo Blahnika. Nagle okazało się, że ktoś solidnie nas wydymał, zwłaszcza z marzeń o wielkości, o byciu tym kimkolwiek chcieliśmy być. Okazało się, że nie dość, że zostaniemy tam, gdzie byliśmy, to nie wejdziemy nigdzie więcej wyżej, bo mrzonki o lepszym życiu i spełnianiu marzeń odeszły wraz krachem pirackich funduszy hedgingowych i banksterskich piramid finansowych, które zbudowały nasze życie na pożyczkach i nierealnych oczekiwaniach. Tak więc i w niewinne seriale o szkole zaczął wkradać się niepokój i strach.
Najpierw przyszło „Riverdale”, które przeniosło całą tę paradę szkolnych stereotypów i wniosło niepokojący klimat Miasteczka Twin Peaks. Tam już za fasadami pastelowych przybytków z mlecznymi szejkami czaiło się zło, o którym ładniutkim uczniom high school się nie śniło. Mierzyli się z różnymi historiami na różne sposoby, ale wciąż jeszcze w umownym, baśniowym trochę anturage powieści wampirycznych czy kryminałów noir.
I przyszła kolejna seria, tym razem na HBO, która już widza nie oszczędza ani trochę, nie trzyma za włosy naiwnych wyobrażeń o świecie nawet na milimetr. Mowa jest o „Euforii”.
W tej najnowszej produkcji nie ma już słodkiego owijanka w bawełnę, że ktoś tam miał wpadkę i wypił za dużo ponczu na szkolnym balu. Tu te nastolatki jadą praktycznie na strzałach albo oparach twardych narkotyków czy alkoholu właściwie non stop. Nawet nie zadają sobie trudu z czekaniem na kolejne imprezy, na które zresztą ich rodzice skwapliwie i zawsze pozwalają im chodzić.
Bohaterką jest 17 -letnia Rue, osierocona przez kochającego ojca, żyjąca z matką i siostrą w pozornej symbiozie, ale skupiająca w sobie wszystkie współczesne lęki a zatem dotknięta narkomanią, depresją i czym tym jeszcze, deklarująca, że lubi szpitale, bo wszystko tam robią za nią i nie musi się niczym przejmować ani za nic być odpowiedzialna. Takie z grubsza są zresztą marzenia wszystkich jej kumpli czy kumpelek – zapomnieć, nie być, nie widzieć. Świat małego miasteczka, w którym żyją jest przygniatający. Twin Peaks w porównaniu z tym był turystyczną oazą neonów i złocistych fajerwerków. Tam czasem mityczny Bob wyłaził z lasu i uzmysławiał nam zło tkwiące w ludzkiej naturze. Tu już nie ma zabawy w takie subtelności. Tu wszystko jest złe. W miasteczku jest ciągły przygnębiający szary wieczór czasem rozświetlony agresywnymi światłami jarzeniówek, świat ten kryje się pod brudną kołdrą Rue i ogląda wraz z nią ogłupiające reality show, a na pytanie – co byś w życiu chciała – odpowiada – i don’t give a shit.
Niepokój widza podbijają też zastosowane zabiegi formalne. Narratorka Rue, w każdym odcinku relacjonuje losy jednego z jej kolegów lub koleżanek, ale akcja przebiega nielinearnie, nie ma porządku czasowego co sprawia, że zaczynamy gubić się w domysłach, szukać prawdy i rozwiązań, które wraz z rozwojem niby akcji wcale nie przychodzą, wręcz przeciwnie – bohaterowie z odcinka na odcinek zdają się zmierzać ku nieuchronnej katastrofie, los każdego z nich – czy szkolnej piękności, czy geeka, czy otyłej dyskryminowanej dziewczyny, czy szkolnego futbolowego adonisa, czy zjawiskowo dziwnej efemerycznej outsiderki – zaczyna podążać w tym samym kierunku – totalnego krachu.
Ci pogrążeni w wiecznym stanie odurzenia młodzi ludzie przeżywający swoje wczesne klęski, rzekomo czasem ładni czy zamożni okazują się skazani na życie w dysfunkcyjnych, pełnych hipokryzji i przemocy rodzinach, a przenosząc potem te wzorce na szkolny parkiet pogrążają już siebie i całą resztę w totalnym poczuciu braku wyjścia z tej pułapki.
Ja traktuję ten serial, jak i poprzednie, jako lustro społecznych nastrojów. Tak teraz to wygląda moim zdaniem jak w „Euforii” – jest stan beznadziei, niewiary i upojenia dostępnymi środkami odurzającymi, jest stanie na krawędzi przydomowego basenu z zimną wodą, jest leżenie pod kołdrą i niechęć do wyjścia, jest też naiwna chęć ucieczki z tego miejsca, z którego ucieczki już nie ma.
Tak wygląda Beverly Hills 90210 20 lat później, nie ma już nadziei na to, że zadowoli nas wycieczka do Palm Springs w długi weekend, nowe porsche albo dobre oceny na koniec szkoły. Wszystko zdaje się nie mieć znaczenia i nie czarujmy się – ale tak właśnie jest. Buksujemy życiowo jak koła luksusowych samochodów zanurzonych w resztce piaskowego mułu rozkradanego zresztą na budowę milionów klatek dla ludzkich kur w Chinach albo pomników beznadziejnej pychy na sztucznych wyspach arabskich szejków. Właściwie nic już tu nie jest dla nas i o nas. I o tym według mnie jest ten serial.