Jedyna historia
Książki o miłości. To jest taka kategoria, której nie tykam, bo co można powiedzieć ciekawego o tym ponad to, co napisano, pokazano, opowiedziano a co już czytałam i widziałam. Jakkolwiek zblazowanie to brzmi, to tak właśnie jest. Ale rekomendacja z „Polityki” i pikantna historia wystarczyły, żebym na „Jedyną historię” Juliana Barnesa odżałowała.
Nie znałam wcześniej Juliana Barnesa, a nagradzany ponoć i ceniony brytyjski pisarz, którego sława jednak jakoś mnie ominęła. Nie wiem, czy organicznie mnie omijają „światowej sławy pisarze”, może z defaultu nie ufam lekturom, które podobają się wszystkim, tym bardziej takim o miłości, bo przecież na tej miłości znają się wszyscy, nie jest to jazz czy historia sztuki, i każdy jakieś tam pojęcie o tym ma. Zna się i wypowie. Toteż ja podeszłam sceptycznie, ale jako urodzoną plotkarę zaintrygował mnie wątek mezaliansu z kategorii wiek opisywanego w tej książce.
Nietypowa historia miłosna
Zacznę więc od sensacyjki. Bo nie ukrywajmy, jeszcze dziś związek młodego faceta ze starszą od niego o 30 lat kobietą mógłby być uznawany za nietypowy, niespotykany i sensacyjny, a co dopiero w latach 60 – tych XX wieku, kiedy akcja się dzieje! Jak to możliwe? że romans znudzonego młodzieńca z poznaną w klubie tenisowym stateczną mężatką i matką dwóch starszych od niego córek nie okazał się tylko wakacyjnym romansem?
No nie okazał się. Ale ciekawsze jest: dlaczego był tą „jedyną historią”, jaką bohater miał do opowiedzenia w życiu, dlaczego przetrwał tylko? aż? 12 lat, dlaczego się skończył, jaka była historia jego upadku?
Tak, upadek to jest coś działa na mnie kojąco. Sukcesy w dziedzinie miłości sprawiają, że przestaję czuć się bezpiecznie.
Tworzyć powieści czy filmy o miłości, moim zdaniem, nie jest łatwo. Z prostej przyczyny. Ponieważ miłość jest doświadczeniem każdemu bliskim, łatwo można popaść się w banał, w ckliwość, manieryzm, irytującą egzaltację. O miłości wiadomo już chyba wszystko, ale nadal sposób, w jaki twórca ułoży daną opowieść, może sprawić, że czytelnikowi czy widzowi uda się podsunąć znaną prawdę w nowym świetle, podrzucić jakiś nowy trop w śledztwie pt. dlaczego nie mam szczęścia w miłości, dlaczego mi się nie udaje i czy jestem wobec tego normalny.
Jak dobrze opowiedzieć jedyną historię
Julianowi Barnesowi udało się taki sposób znaleźć. Prócz rzadko spotykanej konfiguracji wiekowej partnerów w tej akurat historii, zastosował też inny dobry chwyt, mianowicie nielinearność zdarzeń. Podobnie jak Knausgard odwołał się do niezbadanej istoty naszej pamięci, którą jest zapamiętywanie zdarzeń nie po kolei, ale w taki sposób, który pozwala nam przetrwać. Ten z premedytacją stosowany subiektywizm i niesilenie się na jakieś wiekopomne prawdy sprawia, że opowiedziana historia staje się tyleż wciągająca co przekonująca. Nikt nie wciska nam kitu, że wie, nie wmawia „że tak jest zawsze”, nie tworzy 10 nowych przykazań na bazie własnego przypadku. Wręcz przeciwnie, dostajemy szczerze opowiedziane studium przypadku, wielkiego uczucia, jego wybuchu i jego upadku, bez prób usprawiedliwiania się czy tworzenia irytujących aforyzmów na ten temat mających nas rzekomo uratować przed popełnieniem podobnych zaniechań.
Narrator przywołuje różne wątki, wskrzesza różne wrażenia z tamtego okresu, idzie śladami zawodnej pamięci i przypomina sobie doskonale np. kształt uszu kochanki, a nie pamięta zupełnie jak wyglądały jej piersi czy nogi, poddaje głębokiej analizie porównanie domu jego rodziców i domu jego ukochanej, a nie dowiadujemy się za wiele o tym, jak to było na początku tej całej zażyłości, nie wiemy tak naprawdę dlaczego, właśnie – dlaczego – się w sobie zakochali. A nie dowiadujemy się tego, bo takiej odpowiedzi po prostu nie ma. Nigdy nie wiadomo, dlaczego człowiek się zakochuje, dlaczego potem kocha. Nigdy. Trochę więcej za to wiadomo, dlaczego mimo ognistego startu i szczerego mocnego zaangażowania jakieś historie się nie udają, dlaczego nie dochodzi w nich do happy endu.
Narrator mocno kluczy w tym szperaniu w swojej pamięci, zmienia perspektywy narracyjne, raz opowiada we własnym imieniu, a raz mówi o sobie w drugiej osobie, czyli per „ty”. Taki zabieg jest moim zdaniem dość intrygujący, pozwala spojrzeć na samego siebie jak na inną osobę, stanąć z boku i spojrzeć na siebie, swoje działania i myśli z innego kąta.
Czas na aforyzmy
Czasem jednak narrator zdobywa się na aforystykę i zakłada w powieści tezę o tej jednej historii właśnie. Jeśli się nad tym zastanowić, to chociaż lubimy sobie wyobrażać, że przed nami jest bezkres czasu, zdarzeń i bezmiar ludzi, to obawiam się, że ten autor może mieć tu rację. Teza ta brzmi tak:
„Większość z nas ma do opowiedzenia tylko jedną historię. Nie chcę przez to powiedzieć, że w życiu przydarza nam się tylko jedna rzecz: jest niezliczenie wiele wydarzeń, które obracamy w niezliczenie wiele historii. ale tylko jedna się liczy, tylko jedną warto opowiadać (…)
Pierwsza miłość układa życie na zawsze: tyle odkryłem przez lata. Może nie mieć większego znaczenia niż kolejne, ale jej istnienie zawsze będzie na życie wpływać. Może służyć za model albo za kontrprzykład. Może przyćmiewać kolejne miłości; z drugiej strony może czynić je łatwiejszymi, lepszymi. Choć czasem pierwsza miłość wypala serce i jakiś przyszły poszukiwacz znajdzie tylko tkankę bliznowatą”.
Sama myślałam o tym niezliczoną ilość razy, bo przecież niczego innego nie lubimy analizować tak, jak własnych sercowych przygód, na końcu których nigdy nie dokopywaliśmy się żadnych skarbów. Bo jak to jest? Jaki jest algorytm? jakimi regułami rządzą się powtarzane przez nas błędy w relacjach? Barnes oczywiście nie daje na to odpowiedzi, ale rzuca trop i można idąc nim, wysnuć swoją własną historię i odpowiedzieć sobie na niezliczoną ilośc razy zadawane pytanie – dlaczego?
Dlaczego mi się nie udało?
Jedyna historia Barnesa też ma taką samą dynamikę jak wszystkie historie miłosne bez happy endu. Zauroczenie, fascynacja, wszystko staje się możliwe, pokonujemy wszystkie bariery, a kiedy już zostają one pokonane pojawiają się te o istnieniu których nie miało się na wcześniejszych etapach zielonego pojęcia.
Jest to tak zwany „bagaż”, a potem to, że współpartner nie umie pomóc kochanej osobie w jego noszeniu. Nie dlatego, że nie chce, tylko długo nie ma świadomości jego istnienia, a potem nie ma narzędzi do tego, aby ten bagaż zdetonować i się go pozbyć.
Oczywiście nie przedstawię jaki bagaż miała 48 letnia bohaterka tej historii Susan, wystarczy przywołać taki fragment, żeby wiedzieć o co chodzi i móc też swobodnie odnieść to do swoich własnych historii:
„Nie zdawałem sobie sprawy, że nosi w sobie panikę. Jak mogłem się domyślić? Myślałem, że tylko ja ją w sobie noszę. Teraz, dość późno, zdaję sobie sprawę, że wszyscy ją w sobie nosimy. (…) ta panika jest w nas wszystkich, nawet najbardziej zrównoważonych i racjonalnych. Niech tylko zaistnieją odpowiednie okoliczności, a z pewnością się objawi. I będziesz zdany na własną łaskę. Ta panika jednych doprowadza do Boga, innych do rozpaczy, jedni zwracają się ku działaności charytatywnej, inni sięgają po alkohol, jedni popadają w stan emocjonalnej nieświadomości, inni żyją dalej, żywiąc nadzieję, że już nigdy nie przydarzy im się nic poważnego.”
To, jak ludzie chcą kochać, jest zawsze poruszające, to, jak bardzo jest im trudno to robić, porusza jeszcze bardziej, a opowiedzenie tego w dobry sposób – to jedyne pokrzepienie.