• „Kalifat”- dlaczego to jest interesujące?

    Tak nie za bardzo miałam ochotę oglądać serial „Kalifat”, w końcu nie ma u nas żadnych bliskowschodnich uchodźców, więc problem zdawałoby się nas nie dotyczy, tak samo terroryzm, bo komu by się chciało podkładać bomby w warszawskiem metrze czy wprowadzać prawo szariatu do kraju, w którym podobne prawo już niemal obowiązuje. No wiem, nieśmieszne. Niemniej problem wydaje się być odległy, lecz okazuje się, że nie jest, że może być nam całkiem bliski i nie tylko ze względu na samą konieczność ustosunkowania się do współżycia z wyznawcami islamu. Obejrzenie serialu może być pożyteczne, bo pokazuje mechanizm rodzenia się ekstremizmu w niczym nie wyróżniających zdawałoby się członkach społeczeństwa.

    o czym to jest?

    Szwedzki serial „Kalifat” myślałam, że będzie raczej o strategiach emancypacyjnych kobiet, którym udało się zbiec z Syrii, ale wciąż uciśnionych przez ekstremistyczne islamskie zwyczaje nawet w praworządnej Szwecji. A tu się właśnie okazało, że nie tylko.

     Rzecz pokazuje losy kilku młodych kobiet, z których każda prowadzi jakąś tam własną krucjatę. Mamy tu grupę młodych Syryjek , licealistek mieszkających w Sztokholmie, młodą matkę i żonę, która wyjechała z kolei ze Szwecji do Rakki za mężem myśląc, że życie w szariacie zapewni im szczęcie i szwedzką tajną agentkę bośniackiego pochodzenia prowadzącą śledztwo w sprawie mającego nastąpić ataku terrorystycznego na ludność cywilną w Szwecji. Na początku trudno nieco zorientować się kto jest kim, ale w okolicy drugiego odcinka łapie się już szybko o co komu chodzi. Pewne działania pozostają do końca niespodzianką, ale nie będę spoilerować.

    Nie będę omawiać losów poszczególnych postaci, chociaż są one rozrysowane bardzo moim zdaniem interesująco, dynamicznie, uwiarygadniając pokazane akcje na tyle, że czasami można odnieść wrażenie, że ogląda się dokument a nie fabułę. Mocno można się wkręcić śledząc losy bohaterek będąc ciekawym czy jedne wyjadą do Rakki – swojej obietnicy życia z Allahem w serduszku, czy druga zdoła z kolei stamtąd się wyrwać i ocalić życie i czy trzecia da radę uratować świat przed zamachami. Tak więc zachęcam, ale nawet nie ze względu na dynamiczną fabułę.

    skąd się biorą fundamentaliści?

    Pomyli się ten, kto założy, że serial niesie prosty przekaz związany z potępieniem szariatu. Nie wdaje się w analizę niuansów wiary, tolerancji wobec odmienności i tym podobnych. Skupia się bardziej na wskazaniu mechanizmu rodzenia się ślepej wiary w zwykłych ludziach, pokazuje skąd biorą się dżihadyści, męczennicy Allaha. I tu taka niespodzianka, oni nie biorą się znikąd, nie są bożymi szaleńcami urodzonymi z jakąś misją, wywodzą się spośród nas, zwykłych ludzi. W serialu widzimy schemat przebiegu werbowania nowych ludzi w szeregi dżihadystów. To nie są działania nawiedzonych szaleńców głoszących prawdy boże na skwerach miast. To są szczegółowo przemyślane, długo i skrupulatnie przygotowywane akcje, w których biorą udział przeszkoleni, dobrze zakamuflowani działacze islamskich, ekstremistycznych ugrupowań. Dostajemy też odpowiedź na pytanie, dlaczego islamistom to się udaje, werbowanie coraz to nowych ludzi, dlaczego udaje im się ich nakłonić do brania udziału w atakach a nawet samowysadzania się czy wychodzenia za mąż w wieku lat 13.

    Otóż ten rodzaj zachowań jest odpowiedzią na nieprzychylny pewnym grupom świat zachodni, który nie ma za bardzo pomysłu na integrację arabskich uchodźców ze światem zachodnim. Państwa takie jak Szwecja dają tym ludziom spokój, ale poza tym są to grupy społeczne socjalnie dość słabo zagospodarowane. Zresztą nie tylko członkowie społeczności arabskich, biała biedota, trash people to także świetny nabytek dla ekstremistów. Świat fake newsów, ogólne zakłamanie mediów i dbałość elit o własne benefity odbija się szeroką niechęcią wśród zwłaszcza młodych ludzi.

    Można oglądając ten serial szybko skonstruować portret psychologiczny przyszłego ekstremisty, separatystycznego nacjonalisty wrogo nastawionego do zdobyczy zachodniej kultury, która za największe dobro uważa wolność jednostki. Dla nich bowiem ta wolność nic nie znaczy, to bycie pozostawionym samemu sobie w pustce duchowej a nierzadko też biedzie. Osoby podatne na każde sekciarskie wpływy to zawsze ludzie w jakimś sensie osamotnieni przez bliskich lub przez system, osoby często nie zanadto – mówiąc oględnie – wyrobione intelektualnie na tyle aby móc zrobić proste rozróżnienie dobra od zła.Często tak pomijane przez system, że widzące w tych werbownikach i polecanych przez nich systemach możliwość wykazania się, zaistnienia bez większej refleksji, jakie to będzie mieć konsekwencje. Takich wykluczonych i podatnych na indoktrynacje ludzi jest całe mnóstwo. Zrozumienie może być chociażby też kluczem do tego, żeby wiedzieć, dlaczego wybory w Polsce uparcie wygrywa władza mocno nawiązująca do praw szariatu. Pustka duchowa, ekonomiczne osamotnienie, coraz większe nierówności klasowe robią ludzi podatnymi na słuchanie tego, że dobre państwo to religijne państwo a Bóg jest jeden i wielki i każe on nieposłusznych. Ja nie widzę różnicy w fundamentalizmie chrześcijańskim a islamskim, może jeszcze u nas nie posuwają się do karania śmiercią za zdradę albo za homoseksualizm. Ale kto wie, jaki Gilead tu przyjdzie nawet bez arabskich uchodźców z ich islamem.

    laicyzacja a nowe krucjaty

    Osobiście uważam, że powstanie religii to efekt zamiaru podporządkowywania i trzymania w ryzach społeczności, to narzędzie władzy i narzędzie do wykorzystywania duchowych potrzeb i słabości ludzi do tego, aby w imię interesów jakiejś grupy patriarchów wiedzących lepiej zaprowadzać porządki za pomocą wbijania w poczucie winy oraz przemocy. Bo do tego prowadzi dowolna i podporządkowana tejże grupie interpretacja wartości typu nie zabijaj, nie zdradzaj, nie krzywdź.

    Paradoksalnie laicyzacja Europy i świata Zachodniego, jak również zmiany ekonomiczne zubażające cyklicznie klasę średnią i coraz większe grupy społeczne skazujące na funkcjonowanie na marginesie wszelkich dóbr, oraz ciągłe konflikty bliskowschodnie sprawiły, że czas mocno sprzyja nowym krucjatom. Według mnie te tendencje nie znikną a będą się zaostrzać.

    Jedna z bohaterek, muzułmanka która dobrowolnie wyjechała ze Szwecji do Syrii, aby żyć tam po bożemu, na własnej skórze szybko przekonała się, jak bardzo zły to był wybór i naiwna jej wiara. Oto ze świata, gdzie problemem dnia mogło być jaką aplikację mindfulnessową wybrać na wieczór albo jak sobie wyróżnić feed na instagramie trafiła do miejsca, w którym co dzień zastanawiała się czy przyjdą po nią czy nie, czy zabiją czy przetrwa ten dzień.

    Niestety, kiedy okazuje się, że organizowanie życia pod zasady religii, poddawanie się ścisłemu sterowaniu przez nie w każdej sferze życia to nie jest coś, co spełnia nasze potrzeby jako ludzi, może okazać się, że jest już za późno. Możemy nie zginąć od zamachu w metrze, ale wizja, kiedy niepostrzeżenie, ale konsekwentnie wejdą w nasze własne życie zasady służące garstce ludzi potrafiących zmanipulować nastroje społeczne i tym samym ścisnąć je za mordę – to też może nie być już czasu deliberacje, nawet jeśli uważamy się za uprzywilejowanych i niegłupich ludzi, których takie manipulacje mogą nie dotyczyć.

    O podobnym temacie, chociaż apropos filmu dokumentalnego o ISIS pisałam wcześniej. Nie jestem ekspertką od spraw bliskowschodnich, ale serio – to wszystko poraża. Nawet ten serial, że to tak właśnie dzieją się sprawy, że gdzieś tam obok nas coś stale drzemie, coś zagrażającego, niezrozumianego. Można podjąć chociaż próbę ogarnięcia tego rozumem.

  • Drenda i Halber, czyli miłość w czasach popkultury

    Zamysł napisania, wydania książki o miłości, tak jak zrobiły to Olga Drenda i Małgorzata Halber, wydał mi się zrazu zamysłem tyleż dziwnym co karkołomnym, bo czyż nie powiedziano o tej miłości już wszystkiego? Czy nie jest to zbyt banalne, żeby się tym zajmować? Niemniej jednak kupiłam tę „Książkę o miłości” ponieważ obie autorki bardzo cenię i poważam, za ich kunszt pisarski, słowne wolty, nieoczywiste frazy, celność uwag oraz za postawy, jakie prezentują wobec życia i jego zjawisk. Dlatego wyszłam z założenia, że to co powiedzą, napiszą może nie być głupie. 

    Trochę mi wstyd z tego powodu, ale często reprezentuję mało chwalebną postawę wobec rozmówców „powiedz mi coś, czego nie wiem”. Wiem, że brzmi to arogancko, ale naprawdę ilość powielanych frazesów i półprawd często mnie przygniata. I choć o tej miłości powiedziano już chyba wszystko ze względu na to, że jest to rodzaj przeżycia będącego doświadczeniem chyba każdego z ludzi, to udało się autorkom – jeśli nie dokonać spektakularnych odkryć w temacie, to z pewnością w ciekawy sposób uporządkować palące kwestie współczesnych miłosnych relacji.

    Ciekawym wg mnie rozwiązaniem, choć też przecież ryzykownym, było opowiedzenie o tych wszyskich kwestiach zakochań, związków i miłości na własnych przykładach i ludzi uczestniczących w ich osobistych doświadczeniach.

    Książka ta zrodziła się z bazy ich messengerowych wymian i dyskusji w tym temacie. Autorki uznały, że wypowiedziały tam tyle trafnych diagnoz, że postanowiły związać to w książkowe rozdziały. Ich rozmowa to taki dwugłos „serca i rozumu”, emocjonalny język Halber i precyzyjny, syntetyzujący język Drendy, takie ścieranie się poglądów wywiedzionych z emocji i doświadczeń uporządkowanych w sposób bardziej niejako racjonalny. Razem daje to fajny ogląd dwóch postaw współczesnych młodych kobiet, który śmiało można rozszerzyć na doświadczenie wielu osób z naszego kręgu kulturowego.

    Prócz tego, że podziwiam zamysł porządkowania tej niełatwej w sumie materii jaką jest miłość, to z jeszcze większym podziwem podchodzę do ich szczerości. Halber ma doświadczenie w publicznym przyznaniu się do osobistych słabości, wiemy o jej chorobie alkoholowej opisanej w „Najgorszym człowieku świata” i nierzadko też dowiadywaliśmy z postów na FB o jej związkowych porażkach. Drenda, mimo że bardzo aktywna w internecie, mniej bywa skłonna do osobistych wynurzeń, tu jednak szczerze opowiedziała o swoich własnych ograniczeniach względem związków, rozwodzie, porażkach, zranieniach. Zapewnie wiele osób pozna się w tych ich historiach i zapewne wiele z nich będzie miało może inne wspomnienia odnośnie ich relacji niż one, ale tak to właśnie jest. I o tym też obie wspominają w książce, że podstawową zasadą udanych relacji jest uwzględnienie faktu, że każdy człowiek inaczej odbiera świat, inaczej pamięta wydarzenia, stosuje inne do nich filtry wynikające z jego własnego doświadczenia i nie ma co liczyć na to, że zawsze z kimś będziemy w czymś jednomyślni. Ta pozornie oczywista prawda, doświadczona na samym sobie pełni rolę wyzwalającą.

    Zresztą opowiedzenie o tym, jaką pułapką jest przypisywanie komuś jakichś cech na bazie szczątkowych naszych interpretacji cudzych zachowań – jest punktem wyjścia rozważań o miłosnych związkach.

    W książce znajdziemy też omówienie roli seksu w związku, kwestii płci kulturowej, stawiania granic własnych i respektowania cudzych, obalenie mitu o tym, że związek dwojga ludzi to jedność i mariaż dwóch połówek pomarańczy, kontynuacja tego, o czym czytałam choćby u Alaina de Bottona, który winą za to, że ludziom związki się nie udają, obarczał mit miłości romantycznej, która pokutuje i kładzie się cieniem na relacjach ludzi od XIX wieku. Obie autorki zgodnie stwierdziły, że zakochanie i romantyczne uniesienia nie mają wiele wspólnego z miłością, bo ta jako taka przypomina dobrze prosperującą spółdzielnię pracy a nie trele pod drzewem w świetle księżyca. I nie chodzi też o to, żeby pojmować miłość jako ciężką pracę, to kolejny zgubny mit, ale jako o uczciwą wymianę między ludźmi, prawd o sobie, chęci działania, dobrej woli, chęci bycia dobrym dla siebie nawzajem.

    Fajnie też rozprawiają się z kolejnym, moim zdaniem, głupim mitem, że kochać może ten, kto „pokocha siebie”. Z tym jest trochę jak z coachingowymi amwayowskimi zawołaniami, że możesz wszystko. Jak słusznie zauważa Halber, nie można pokochać siebie nie będąc nigdy przez nikogo pokochanym, nie dostając nigdy pozytywnego feddbacku od kogokolwiek na naszej drodze rozwoju, aktywności i życia. To się po protu nie może udać to kochanie siebie bez żadnego backgroundu czy wsparcia naszego jestestwa.

    Bardzo podoba mi się podejście obu autorek do języka. Soczysta polszczyzna Halber pełna ciekawych językowych, kulturowych, memowych skojarzeń niejednokrotnie wywoływała u mnie big smile, uwielbiam taki język!I Z drugiej strony pełen lekturowych odniesień ścisły język Drendy niepozbawiony przy tym soczystości.

    Bardzo się ubawiłam, jak panie rozprawiały o banale, bo przecież nikt nie chce pisząc o miłości brzmieć jak prawdy z kalendarza z kwiatami albo skrzyżowanie lamy Ole z aplikacją mindfulnessową  – słowa Halber:) I dyskutują o tym, jak banał odnosi się do doświadczenia i jak dobrze czasem przyznać po prostu, że woda jest mokra (Drenda). Uwielbiam takie dywagacje, kiedy nikt nie sili się na ton ex catherda ani też przaśnie się z czytelnikiem nie fraternizuje pod kątem werbalnego przekazu. Lubię język skrzący się od czytelnych dla mnie porównań, pełen odniesień bliskich mi kulturowo a jednocześnie wprowadzający w dyskurs o danym temacie jakiś porządek, którego ja sama nie zaprowadziłam.

    Czy ja się wobec tego dowiedziałam czegoś czego nie wiedziałam? Nie, ale uporządkowałam kilka treści odnośnie niełatwego tematu relacji i dobrze się bawiłam czytając. Lubię coś czytać i się zgadzać z tym co czytam, to też jest miłe odczucie czytelnicze, nawet jeśli niespecjalnie odkrywcze. Myślę, że dla wielu – zwłaszcza młodszych ludzi to może być ciekawa i odkrywcza właśnie lektura na temat tego jak sobie radzić w bliskich relacjach, czego się spodziewać, czego unikać, jak być dobrym dla siebie i kogoś innego, jak patrzeć na drugiego człowieka nie jak na zbawcę albo kogoś zagrażającego naszej wolności.

    Tak, że mocne polecanko.

  • zjedz kanapkę