• Czego dowiedziałam się od Pauliny Młynarskiej?

    media a wiara w ich przekaz

    Nigdy dotąd nie kupiłam żadnej książki napisanej czy sygnowanej przez celebrytkę, czy osobę z telewizji, czy jakkolwiek pojętego mainstreamu. Szerokiem łukiem omijam też gwiazdy social mediów z nabitymi kontami, na których głoszą swoje prawdy objawione zyskując poklask, jakiego niejedna Kinga Rusin może pozazdrościć. Z kilku powodów tego nie robię.

    Jestem trochę wymagająca, jeśli chodzi o kontent, podchowana na Elizie Orzeszkowej (sic!) i Romanie Ingardenie oczekuję czegoś więcej od publikacji niż tylko komunały o tym, że możemy wszystko, jak tylko zechcemy albo o bieganiu boso po rosie, a następnie wtulaniu się w sernik i w swoje zmarszczki. Poza tym mam wdrukowaną nieufność do ludzi mediów. Media służą manipulacji, przekazywaniu pewnych tematów w sposób wygodny dla danych grup, służą interesom garstki ludzi, w tym tych, którzy te newsy przekazują. Więc nie mam żadnego powodu, żeby wywody tych ludzi uznawać za wiarygodne czy interesujące. Wprzęgnięci w medialne machiny twarze tychże machin z trudem odklejają ich własne prawdy od tych, które czytają z promterów na codzień, a jeśli już się porwą na jakieś wynurzenia robią to po prostu nieudolnie. Drogie ubrania, co chwila zmieniane fryzury i rozmiary ust, milionowe konta na instagramie, nie robią z nikogo wartościowych twórców ani tym bardziej pisarzy.

    a jednak któregoś dnia kupiłam książkę Pauliny Młynarskiej

    i ją przeczytałam, co więcej, teraz o niej piszę.

    Jeden mój znajomy z instagrama pytał mnie, że dlaczego o niej? że ja jestem bardziej autentyczna niż celebrytka grzejąca sobie dupę w Indiach i mówiąca kobitom jak mają żyć. I ja go rozumiem. Nie lubimy celebrytów. Media tradycyjne i społecznościowe koloryzują rzeczywistość, co nie jest tajemnicą. w TV i w socialach ludzie muszą być lepsi, skrojeni pod target i oglądalność i show, a nie pod prawdę do jakiej doszli, o ile w ogóle im się to udało. 

    A jednak jest klika rzeczy, które skłoniły mnie do zakupu książki „Jesteś spokojem”, do przeczytania jej i do powiedzenia czegoś na temat tego wyboru.

    Kim jest sama Paulina, chyba tłumaczyć nie trzeba, ludzie z grubsza to wiedzą. Młodsza córka Wojciecha Młynarskiego poety, tekściarza, kompozytora, wszechstronnego twórcy, który naznaczył siermiężną epokę socjalizmu jakimś błyskiem inteligentnego humoru. Siostra innej medialnej osoby  – Agaty. Przez wiele lat dziennikarka radiowa i telewizyjna, gospodyni talk show w liczbie dużo, w tym też niegłupich jak Miasto Kobiet, które robiła z Dorotą Wellman. Kiedyś adeptka aktorstwa, osoba zbiegła do Francji w poszukiwaniu lepszego startu w życie, następnie wracająca do obiecanej lepszej Polski  w celu odnalezienia się w dynamicznie zmieniającej się sytuacji, o której bez woalek pisze w tej książce, że srodze takich entuzjastów jak ona wyssała  i wydymała.

    Nie ukrywam, że zawsze mnie jakoś ta Paulina ciekawiła, z czysto plotkarskiego powodu, ta magia 4 mężów, domy w Kościelisku, perypetie, samotne macierzyństwo, ambicje, programy i czasami gdzieniegdzie docierał do mnie jej głos czy to z felietonów, jakie pisała dla onetu czy, coraz częściej, z postów na facebooku, głos zawsze strasznie zadziorny i pyskaty. Nigdy to, co pisała, nie było jakąś sophisticated literaturą czy akademickim esejem, nigdy nie było to też pańciowe pitu pitu jaki świat jest piękny i należy działać, być lepszą wersją siebie. Zawsze były to celne uwagi na temat zastanej rzeczywistości polityczno – społeczno – medialnej, bez tego nieznośnego mizdrzenia się, pisane często ze złością czy w gniewie, zaskakująco celnie punktujące omawiany temat. Oczywiście ostatnimi czasy dziennikarka mogła już sobie na to pozwolić, będąc niezależną twórczynią. Nic nie dzieje się ot tak, bez kozery przecież. To, że ma ten kapitał kulturowy większy niż niejeden z nas, czyni ten jej głos w mediach społecznościowych bardziej słyszalnym, mocniej docierającym i do większej ilości ludzi niż wywody przeciętnej Kowalskiej, czy nam się to podoba, czy nie.

    różne drogi do oświecenia, czyli ja vs Młynarska

    Inne powody, dla których wspominam to nazwisko są takie, że jesteśmy w tym samym wieku i doszłyśmy do pewnych podobnych przemyśleń, a nawet praktyk duchowych, choć kompletnie innymi drogami, i to mnie w jakiś sposób zafascynowało i zachciało mi się wiedzieć, jak tam, gdzie jest teraz, znalazła się Paulina Młynarska.

    W swojej książce jest akurat co do tej drogi bardzo szczera. Nie epatuje czytelnika detalami, szczegółami, pisze w sumie dość ogólnikowo, ale na tyle mocno, że te perypetie zapadają w pamięć. A więc droga dziewczynki z PRL -u, z czasów, kiedy dzieci i ryby nie miały głosu, kobiety były po to, żeby było miło, a nie sensownie, a rządził pan domu. Młynarska decyduje się na opowiedzenie historii dwubiegunowej choroby ojca i jak zmiażdżyła ona rodzinę i psychiki dzieci, mówi też o benefitach, jakie miała ta uprzywilejowana rodzina, o milczeniu na niewygodne tematy, o braku pomocy, samotności, lękach, o chorobliwym parciu na przód. Po latach zmagań z lękami, pracoholizmem, wielkim zmęczeniem na skutek udowadniania sobie, że jest świetna, z borykaniem się z kompleksami na punkcie braku wykształcenia, dociera w końcu do jakiegoś przesilenia, sprzedaje dom rodzinny w Kościelisku ( za co potępiły ją media i matka) i wyjeżdża do Azji praktykować jogę a potem jej uczyć.

    Ktoś powie – no i fajnie, też bym se tak chciała.

    I owszem, to nas zawsze będzie różnić, nas ludzi. Ten nasz kulturowy kapitał. Ten habitus. Pierre Bourdieu w swoich naukowych esejach udowadniał społeczne pochodzenie pól literackich. Pisał właśnie między innymi, że aby stać się artystą trzeba mieć na to środki, nie da rady tworzyć chodząc codziennie do pracy, trzeba być rentierem albo mieć jakiś spadek po krewnym. Nic, od czasów omawianej przez niego w “Regułach sztuki” epoki Flauberta we Francji, się nie zmieniło. Z pewnością zarobione w mediach pieniądze pozwoliły autorce na godne życie, ale to kapitał w postaci zabytkowego domu w modnej lokalizacji okazał się przepustką do zerwania się ze smyczy i dał możliwość wejścia na ścieżkę duchową, jaką ja nigdy nie podążę, i zrobienia z tego biznesu, jakiego ja nigdy nie zrobię.

    Oczywiście medytować i uprawiać jogę mogę sobie w domu, albo na Urysynowie, albo w jakichkolwiek okolicznościach, jak bystrze zauważa Paulina, ale już na jej  tygodniowe warsztaty na grecką wyspę, gdzie mieści się jej mały dom na odludziu mnie nie stać. Ktoś powie – oj tam, wczasy all inclusive też kosztują niemało i się jeździ, więc wiadomo tygodniowy pobyt  z wyżywieniem w Grecji w miłych okolicznościach mindfulnessu z zajęciami prowadzonymi przez autorkę musi kosztować. I ja temu nie przeczę, niemniej dostrzegam pewne bariery materialne w możliwości skorzystania z tej oferty.

    Cieszy mnie oczywiście, że jestem gdzieś w podobnym punkcie samoświadomości, przekonania, że da się osiąść w mądrości swojego umysłu i zdystansowania od tego co codziennie pożera niepotrzebnie terabajty naszej uwagi, emocji. Może doszłam do tego mając to, czego uczą na różnych zajęciach odzyskiwania kobiecości czy tam siebie, zupełnie organicznie. Mam mianowicie niebywałą wprost umiejętność odpuszczania sobie. Jest to chyba jakaś moja cecha wrodzona, nigdy się tego nie uczyłam, bo zawsze instynktownie wiedziałam, z czym się nie szarpać, ku czemu nie przeć i moja flegmatyczna natura zawsze wiedziała, gdzie jest hamulec, nawet nie musiała go mocno cisnąć.

    Nie wiem czy życie wygrywają wiecznie pędzący gdzieś ruchliwi ludzie szukający ciągle nowych challange, wyzwań i możliwości sprawdzania siebie czy ci, którzy kumulują energię i odpuszczają sobie z lubością pielęgnując zawsze swoje prawa do odpoczynku, popatrzenia w niebo, niemyślenia, pozwolenia sobie na bycie takim jakim się jest. I nigdy nie zostanie to rozstrzygnięte.

    Paulina Młynarska pisząc książkę “Jesteś spokojem”, chyba już coś tam ugrała. Podjęła decyzję o zmianie trybu życia, z biegu przeszła do medytacji, pisze, uczy jogi, zarabia, oddycha. Chyba jest spełniona. Dzieli się w tej książce, myślę uczciwie, tym, jaka była jej duchowa droga ku temu i jaki w rzeczywistości kapitał, nie udaje, że spadło jej to z niebo, bo se wizualizowała marzenie, nie robi z siebie guru duchowego ani mistrzyni. Otwarcie mówi o ciągle ponoszonych porażkach i o złości, o małych zwycięstwach, które składają się na duży spokój i miło się to czyta, miło jest mieć świadomość, że pewne praktyki przynoszą wymierne efekty w postaci głebokiej samoświadomości, większej odwagi w byciu tym kim się jest, jakiej płci, w jakim wieku, i niedawaniu innym ludziom prawa do tego, żeby mówili, jakie życie będzie dla nas dobre. Dobrze się czyta wypowiedzi o fałszu środowisk i o tym skąd bierze się fałszowanie własnej rzeczywistości. Czy do poznania tego wszystkiego niezbędna jest do tego książka Pauliny? Nie sądzę. Ale chyba z chęcią poczytam o jej doświadczeniach w samotnych podróżach, bo ja się tego boję na przykład i mnie ciekawi jakie drogi pokonują ludzie, żeby ten lęk przełamać. Sięgnę chyba też po książkę „Zmierzch obleśnego dziada”, bo wątek seksizmu w społeczeństwie i #MeToo jest szalenie nośny teraz i bardzo dobrze. Jest tyle rzeczy, w których żyłyśmy i żyjemy, i z których nie zdajemy sobie sprawy, więc chyba już pora. 

    Zatem przeczytam. Nie dla odkrycia czegoś, o czym bym nie wiedziała, ale dla doświadczenia jedności myśli.

    znowu ten habitus

    Natomiast mam z tyłu głowy coś takiego jak miał Didier Eribon pisząc swój „Powrót do Reims”, kiedy to przyznawał, że nie miał nigdy odwagi napisać książki, bo wydawało mu się, że chłopakowi z nizin społecznych nie wypada nawet o tym myśleć tak, jak kolegom z inteligenckich czy burżuazyjnych rodzin, dla których pewne zachowania propagujące ich myśli i wybory były oczywiste. Dla Pauliny nie posługującej się wcale wyrafinowanym literackim językiem nie ma tej bariery. Przełamuje swój kompleks braku wykształcenia i.. pisze, a różne periodyki to kupują i drukują. I z tym jest mi trochę źle, ale może niezazbytnio się staram, aby do takich mediów się przebić. Może tak być. A może z góry jestem skazana na klęskę w temacie bycia medialną ze swoimi poglądami. Może tak być.

    Niemniej wprawia mnie w rodzaj permanentnej melancholii fakt, że są pewne rzeczy, których nie  da się przeskoczyć i na pewno porównywanie losów swoich i innych jest w sumie bezcelowe, ponieważ nigdy nie osiągnie się absolutnego punktu styczności pewnych współrzędnych, które kiedy się przetną, to zaistnieje kulminacja spełnienia. I to jest też cenna myśl, jaką wyniosłam po lekturze tej książki i po myśleniu ogólnie nad tym wszystkim. Uważam ogólnie, że niegłupio spędziłam czas, nie tylko dzięki tej książce, ale głownie dzięki samej sobie, jako idealnemu medium do absorbcji tego typu zdarzeń, myśli i losów.

  • zjedz kanapkę