• Buddyzm i ja

    Tytuł, jaki przewrotnie dałam, nie jest zbyt poprawny. Bo po pierwsze wskazuje na pewną moją odrębność od zjawiska, czy pozycjonowanie się z boku, bo w rzeczy samej zaczynając proces wchodzenia w to kilka miesięcy temu, nie czuję się dogłębnie w nim, ale też już nie poza nim, stąd jednak spójnik „i”, który wyciąga poza nawias, ale nie dyskredytuje bycia obecnym .Po drugie istotą buddyjskiej myśli jest wyrzeczenie się myślenia z perspektywy własnego „ja”, zatem kiedy dodaję ten silny zaimek osobowy pozycjonuję się jako ktoś odrębny od zjawiska, ale mimo to będący gdzieś w pobliżu.

    I tak jest w istocie. Ale chcę zacząć od początku i o tym opowiedzieć, o co w ogóle chodzi.

    Otóż jakiś czas temu, gdyby ktoś mi powiedział, że będę co tydzień 3 godziny przemieszczać się w dwie strony do odległej dzielnicy, żeby kilka chwil posiedzieć w gompie i pomilczeć w grupie medytujących i mantrujących ludzi, albo, że będę siedzieć w Gdańsku w uniwersyteckiej auli i na ogólnopolskim zjeździe buddyjskim słuchać wykładu, 2 godziny bez przerwy, w stałym utrzymaniu uwagi i koncentracji, mało tego, w zachwycie! to bym kazała się tej osobie puknąć w głowę. Takie rzeczy to nie dla mnie. Ja wiem lepiej. Proste.

    Ale przyszedł taki czas odczucia pewnego rodzaju nicości, nie powiem pustki, bo pustka w znaczeniu buddyjskiem ma zupełnie inne znaczenie niż powszechnie się uważa, a nie chcę mylić pojęć. W każdym razie na pewno każdy zna takie uczucie, kiedy jego głowa, serce są puste. Nie ma tam nic prócz może pretensji do świata, że nie działa tak, jak sobie wyobrażamy. że przecież nie tak miało być!

    Kościół wiadomo, jest instytucją skompromitowaną i nie ma co się tu nad tym rozwodzić, to nie jest już wskaźnik niczego w dzisiejszym świecie. Jeśli ktoś głęboko odczuwa swoją wiarę – to szanuję to, ale ja miałam dość tego, że ten Bóg tak ciągle się na mnie o coś gniewał, a ja ciągle czułam się winna i nic z tego nie wynikało prócz gorszego samopoczucia. Nie ma tam wielu narzędzi do samodoskonalenia się, a może ja nie umiałam ich dostrzec.
    Ludzie też nie stanowią dla mnie źródła duchowych inspiracji, raczej rozczarowań, a więc źle, wszystko źle, co robić?

    Jednym z pierwszych kroków mających na celu podjęcie przełamania swoich nawyków myślowych było pójście na GaGa dance, o czym pisałam tutaj. Przełamanie się polegało w skrócie ujmując na tym, że wykonywałam tam ruchy, które uznałam na wstępie za dziwaczne. Pokonałam nawyk oceniania ruchu w tych kategoriach i po prostu je robiłam ku pożytkowi dla swojego ciała i ducha zresztą też. Jedna z malutkich zapadek w moich umyśle puściła.

    I wtedy mniej więcej poznałam Magdę.

    Spotkanie to było splotem przedziwnych wirtualnych powiązań i instagramowych linków. Ja się jej przyglądałam, a ona potem przyjrzała mnie. Obie uznałyśmy, że jest w tych naszych instagramowych bytach coś na tyle interesującego, że można by się skonfrontować z tym realnie. No i skonfrontowałyśmy. I na pierwszym już spotkaniu, na którym gadałyśmy jakbyśmy się znały od dawna wyszło, że ja sobie tą GaGą robię taką właśnie robotę, a ona mi na to, że od roku chodzi do ośrodka buddyjskiego, a ja jej mówię, że niee, pewnie jakieś nawiedzone akcje, to nie dla mnie, bo ja jestem sceptyk i czarnowidz, na co ona, że nie właśnie, że można sobie po prostu przyjść i po prostu być. Informacja o tym, że przychodzący tam nic nie musi robić, jeśli nie chce, była dla mnie kluczowa w podjęciu decyzji o udaniu się tam i zdobyciu własnego doświadczenia. Albowiem niczego bardziej nie znoszę w życiu jak tego, kiedy ktoś mi mówi co mam robić, że narzuca mi reguły funkcjonowania. Dlatego nie pociąga mnie taniec towarzyski a GaGa tak. Dlatego, że pół życia mówili mi co mam robić w szkole, a drugie pół mówią co mam robić, kiedy jestem w pracy. I ok, reguły życia społecznego są takie, że musimy się stosować, a przechodzenie na czerwonym świetle jest karalne, bo wbrew ustalonym regułom. Dobrze. Ale to, co ja będę robić w wolnym własnym, bezcennym czasie, to o tym chcę decydować tylko ja, nie reguły.

    Magda miała rację. Do ośrodka wchodzi się na zasadzie mile widzianego gościa. Siedząc na medytacji trzeba przyjąć pewną pozycję, bo ona ma znaczenie, ale kiedy nie chce się wypowiadać mantr czy śpiewać tybetańskich piosenek, to się tego po prostu nie robi. To co wydarzy się w trakcie medytacji, po niej – jest kwestią tylko moich, tzn naszych własnych decyzji i gotowości. Rzeczywistość tych ośrodków, społeczność, jaka się tam tworzy oczywiście podsuwa pomysły, robi wykłady, nauki, zgromadzenia, edukuje, ale bycie w tym nie jest warunkiem bycia tam. Jest to też nieodpłatne, co moim zdaniem jest bardzo istotne, ponieważ nie tworzy nam z tego kontraktu. Nikt nie jest do niczego zobligowany. Z czasem jak się tam przychodzi samemu się czuje, że to miejsce nie jest z piasku i mgły, z czegoś się utrzymuje, więc jeśli korzystam, to zapłacę, tyle ile uznam. Nikt niczego nie obiecuje, do niczego nie nakłania. Wszystko cokolwiek się tam zrobi jest kwestią naszych osobnych decyzji. To jest woda na mój młyn.

    Podstawową praktyką buddyjską, w przypadku diamentowej Drogi Karma Kagyu jest medytacja. Z grubsza rzecz ujmując chodzi w tym o to, żeby wybijać konsekwentnie i stopniowo swój umysł z rutyny myślowego destrukcyjnego słowotoku, który nie przynosi żadnych korzyści prócz udręki, o wprowadzenie na kilka chwil swojego umysłu na poziom uważności na niego samego, na pozwolenie, by myśli płynęły bez oceniania ich, jak podpowiada podstawowa medytacja. I te proste słowa okazują się zbawienne, choć to akurat jest ciągle ta katolicka terminologia. Więc może inaczej – oczyszczające. Kiedy pozwalamy tym myślom płynąć, widzimy przez zamknięte oczy, jak one przychodzą i odchodzą, jak są, a potem ich nie ma. Jest to genialne w swojej prostocie. Czułam to od pierwszego razu, choć długo miałam problem z nazwaniem tego, ale wcale się o to nie starałam. Ten kolejny moment znowu nadszedł nieprzypadkowym przypadkiem.

    Pojechałam sobie wiosną na Mazury, do Młynu Patryki, gdzie przeszłam przymusowy odwyk od internetu i sociali, bo nie było zasięgu. W Młynie było mnóstwo książek, w moim pokoju też. Miałam sięgnąć po Umberto Eco, kiedy uwagę moją przykula książka, której nie znałam, z okładką, jakie na ogół odrzucam. Te typóweczki w myśleniu! lubię – nie lubię, które przesądzają o nijakości naszego życia..ale do rzeczy, więc widzę tę okładkę i banalny acz mądry tytuł, że „Nic nie zdarza się przypadkiem” i czytam. Tekst na temat tej książki jest też tu. Terzani. ten link. I tak, to było dokładnie to, czego mój umysł potrzebował w dalszej przygodzie z buddyjskimi praktykami. Jak napisał Terzani przywołując słowa jakiegoś buddyjskiego guru – kiedy uczeń jest gotowy – znajdzie się nauczyciel.

    Zainspirowana losami Terazaniego w tym, jak pokonywał bariery swojego myślenia, sceptycyzmu, jakie nurty myślowe zgłębiał, żeby sobie pomóc, czytałam też książki lamy Ole Nydhala, który krzewił tybetański buddyzm na Zachodzie i założył mnóstwo ośrodków w Europie, w tym ten warszawski. Tak więc płynnie przeszłam od odczuwania, które zaakceptowałam, poprzez dziwne ruchy na Gadze, jako wspomagające mnie, do myślenia o zjawisku buddyzmu na poziomie intelektu. Ale jak mówią buddyjscy nauczyciele, nie jest to warunek sine qua non do czerpania korzyści z medytacji. Ja jednak czułam taką potrzebę, żeby dowiedzieć się o co w tym chodzi, dlaczego są takie rytuały a nie inne, dlaczego są te posągi, czy budda był kimś w rodzaju boga, otóż śpieszę donieść, że nic z tych rzeczy. Dowiedziałam się też, czy to jest religia i jakie znaczenie ma fakt, że lama Ole jest Duńczykiem. Ale ambicją tego tekstu nie jest przekazywanie czy objaśnianie tych wszystkich pojęć karmy, pustki buddyjskiej, oświecenia, samsary itd.

    Czytając „Bungee mądrości”, „Budda i miłość”, „O naturze rzeczy”, chciałam tylko wiedzieć, że jestem we właściwym miejscu, w nurcie, który ćwiczy mój umysł, ukazuje mi jego nieograniczoność bez żadnych pośredników typu Bóg czy osoby duchowne, nurcie, który pokazuje, jak zwrócić się ku najlepszemu co w życiu się ma, czyli ku swojemu umysłowi, i jak wykorzystać jego potencjał.

    Wiele rzeczy, które czytam w tym, już po wielokroć słyszałam i je znam, ale wiedzieć a odczuć coś to jest przepotężna różnica. Sposobem, narzędziem jaki buddyzm daje jest właśnie podstawowa praktyka medytacji, a następnie praktyki Nyndro, czyli wykonywanie pewnych powtarzalnych czynności, które stojącemu z boku mogą wydawać się nieco dziwne, ale które skutecznie pomagają przesunąć myśli ze szkodliwych nawyków myślowych i je rozpuścić. To są czyste, fizyczne praktyczne czynności koncentrujące umysł na powtarzalnych, jako rzekłam, czynnościach likwidujących nasze toksyczne myśli o tym, co było, co będzie, jak on mógł, a dlaczego mi to zrobił, a to jest takie głupie, a to złe, a na to nie zasługuję, a tego mi trzeba. Dzięki tym praktykom umysł przestaje się zajmować tym, co zbędne i na co nie ma się wpływu, usadawia się w tej dokładnie sekundzie, w której jest i podejmuje świadome działania.

    W całej tej akcji miewam czasem przebłyski myśli, czy to całe buddyjskie nakierowanie naszych myśli na bycie odpowiedzialnym za wszystko jest wygodne dla panującego systemu. Systemu, który nie jest sprawiedliwy, zostawia nas samych w chorobach, starości czy dyskryminuje wedle płci, rasy, wieku czy seksualnej orientacji. Podsuwa nam tę buddyjską myśl, żebyśmy się trzymali jakoś w kupie i każdego dnia rano mogli iść i dalej pracować na rzecz systemu, który nas zjada. Dołoży do tego jogę i latte na sojowym i jakoś leci. Ale z drugiej strony lama Ole przytomnie uświadamia nam, że tu na Zachodzie jesteśmy uprzywilejowani mając czas na to, żeby sobie robić takie praktyki, zajmować się sobą i własnym rozwojem. Miliony ludzi na świecie nie mają takiej przestrzeni i nigdy mieć nie będą. I nie działa to tylko na zasadzie, że lepiej się poczuję, bo inni mają gorzej, tylko na zasadzie docenienia i wdzięczności za czas, jaki się ma, bo innego nie będzie, a to jak się go wykorzysta, zależy w dużej bardzo mierze jednak od nas samych i powiedzenie, że szczęście jest decyzją, ma w sobie dużo prawdy. Nie wiem czy biedna kobieta w Bangladeszu szyjąca nam koszule, które po dwóch razach wyrzucimy do śmieci ma przestrzeń na tego typu decyzje, pewnie nie, ale póki my mamy – dlaczego tego nie wykorzystać. Odkąd mam tę świadomość, każdy swój czas przeżywam zupełnie inaczej niż kiedyś.

    Jak wspomniałam, w buddyzmie nie ma księży, ludzi, którzy udają, że są od nas lepsi i mówią nam, co mamy robić. Ale jak w każdej zbiorowości ludzkiej są ludzie o różnych naturach, są więc też przywódcy pełniący rolę organizatorów, nauczycieli, opowiadają i dzielą się swoim doświadczeniem lub przekazują doświadczenie lamy Ole, na wykładzie którego zresztą w Warszawie byłam i było to bardzo ciekawe przeżycie. Mamy my ludzie w sobie coś, że potrzebujemy czasem, żeby ktoś wskazał nam, którędy by tu iść. Tak więc Ole Nydhal przekazał to, czego nauczył się w Tybecie a teraz ma swoich uczniów, którzy przekazują dalej jego wiedzę i doświadczenie. I tak właśnie na ogólnopolskim zjedzie w Trójmieście trafiłam na wykład Leszka Nadolskiego, który powiedział coś fajnego o naszym samsarycznym nastawieniu do życia (przyp. samsara czyli bycie w stanie niewiedzy, w stanie umysłu nieoświeconego). Mianowicie, że postrzegamy życie dość dualistycznie, albo jako różowe obłoczki uniesień, a kiedy one przeminą to jako szarą, zimną, lepką i nudną magmę. I to jest w naszym myśleniu o życiu podstawowy błąd, który powoduje, że znaczna część życia jest niedoceniana lub przepuszczana na roszczenia i umartwianie się, że coś nie jest tak, jak sobie wyobraziliśmy. A rzeczy po prostu są, zaś szczęście, którego wszyscy tak pragniemy ,jest po prostu kwestią naszej decyzji.

    Większość z nas powie, łatwo tak mówić, ja nie mogę podjąć decyzji, bo to mam źle, to źle i to nie tak i nie ma opcji, żeby takie coś wdrażać. Ja też nie radzę sobie na przykład ze świadomością własnej śmierci, zachorowalności, przemijalności, czy tych, którzy są dla mnie ważni, to są jeszcze tematy dla mnie i cele na kolejne dni i miesiące, ale staram się to wdrażać w codzienności, w sprawach, które dzieją się podejmuję świadome decyzje, że coś mnie nie wytrąci z równowagi, coś mi się spodoba zamiast nie spodobać. podejmuję setki takich drobnych decyzji dzień po dniu i złożone to do kupy razem sprawiają, że łatwiej mi po prostu wytrzymać samej ze sobą, a nawet więcej, cieszę się z tego, a kiedyś tak nie potrafiłam i uważam to za swój wielki wyczyn i zysk, jeden z większych jakie osiągnęłam dotychczas. Implikuje to następstwo w postaci faktu, że tym samym inni stali się znośniejsi dla mnie a często nawet lubiani zamiast z góry skazywani na moją niechęć. Jak bardzo inne to jest od mojego dotychczasowego nastawienia  – trudno mi nawet ocenić. Tak samo jak to, co będzie dalej. Ale ponoć z tego odwrotu już nie ma, tylko ucieczka do przodu:)

  • Marina Abramović, czyli po co nam sztuka?

    Marina Abramović.
    U mnie działa taki mechanizm – wszyscy interesują się Mariną, więc ja nie, wszyscy szturmują jej wystawę w Toruniu- ja nie. To, co tak popularne, wzbudza mój sceptycyzm. Mój entuzjam nie jest już potrzebny i niczego nie wniesie.
    Szyszka dała mi jej wspomnienia „Pokonać mur”, no to czytam. Zrazu książka ta wzbudziła we mnie niechęć. Abramović w opisach swoich odczuć używa prostych, niewyszukanych fraz ocierających się o banał czy wręcz kicz. Nie stara się czynić z języka narzędzia kreacji, ale mimo to mam wrażenie podczas lektury, że wymyśla sobie to dzieciństwo. Może nie, że dodaje jakieś  trwożne fakty, ale że je monumentalizuje, ubarwia czyniąc z siebie pomnik dziecięcego cierpienia. Może jestem dla niej niesprawiedliwa i faktycznie doznała tych wszystkich fizycznych krzywd i upokorzeń od rodziców, a zwłaszcza od matki, ale poprzez ten pełen patosu język – odczuwam niechęć. Z jednej strony wiem, że nie każdy będzie umiał uczynić z konfabulacji swojego dzieciństwa kilkutomowej powieści jak zrobił to Knausgard, niemniej nie jest mi na początku łatwo. Ale jednak czytam, nie męczę się i potem stwierdzam, że właśnie bardzo dobrze, że tak to opisała, szalenie prosto!

    Marina przyjaźniła się parę lat z Susan Sontag pod koniec życia pisarki i filozofki. I pomyślałam sobie, co za szczęście, że Abramović o swojej sztuce nie pisała takim językiem jak Sontag, bo bym pewnie do wiosny to czytała. Może coś w tym jest, że kiedy człowiek jest działaczem jak Marina, wykształca w sobie po prostu inne umiejętności niż sztuka pisania, a takie osobowości jak Sontag nakierowane na przemyśliwanie, kumulowanie wniosków, analiz i konwersowanie – fokusują się na ujmowaniu spraw w nieco bardziej skomplikowany sposób, jakby te sfery wzajemnie się nieco kanibalizowały. No i dobrze.

    We wspomnieniach Mariny robi się ciekawie, kiedy zaczyna się opis stopni na drodze do jej sztuki, pracy, performansu i w końcu kariery. Ostatecznie, jak by nie spojrzeć, uzbierała sukcesów sporo na polu sztuki niematerialnej, przeniknęła do pop kultury, rozpropagowała dość te hermetyczne środki wyrazu i przesłania. 

    Dlaczego mnie to interesuje?

    Na pewno nie dlatego, że zrobiła warsztaty z Lady Gagą. Ale lubię przyglądać się sztuce. Chadzam na różne wystawy i przeważnie nie rozumiem wystawianych tam prac ani ich idei. Robię temu instagramowe ujęcia, zdjęcia i potem dopiero w domu zastanawiam się, o co mogło chodzić twórcy. Lubię też myśleć o tym, dlaczego ludzie robią coś, co nazywają sztuką, co jest sztuką, a co nie jest i kto o tym decyduje? Porusza mnie to, że ludzie mają w sobie to coś, co każe im wyjść poza rutynę, poza sposób widzenia czegoś tak jak widzą, co każe im szukać innych środków niż te, których używa się powszechnie. Ciekawi mnie załamywanie rzeczywistości po to, żeby dotrzeć do jakiegoś punktu w odbiorcy, który nim poruszy.

    Sama Abramović też szukała. Zaczęła od malowania obrazów na zamówienie, których potem się wstydziła i od wykładów na Akademii Sztuk Pięknych w Belgradzie. Z pewnością pomógł jej w karierze jej kapitał kulturowy, koneksje matki ustawionej dobrze komunistki, jej działalność w obszarze sztuki. To było solidną podstawą do tego, żeby ona mogła o tym myśleć i wychodzić poza malowanie zachodów słońca dla utytułowanych członków partii. Ale oczywiście miała też co innego – nadludzką wytrzymałość, którą przypisywała nader twardemu i zimnemu wychowaniu, pasję i determinację. W tym pędzie ku odkrywaniu i przekraczaniu własnych możliwości i barier oraz odwadze chyba mało kto mógł jej dorównać, a skutek tego był taki, że zaczęła wyjeżdżać z komunistycznego Belgradu coraz dalej i dalej aż całkiem się z niego wyniosła i wkrótce nie było dla niej kierunków niemożliwych czy obcych. Zeksplorowała na użytek poszukiwań dla swoich performansów i zwyczaje hermetycznych Aborygrenów, i praktyki buddyjskie z Tybetu czy Indii, i wszystkie te odkrycia inkorporowała w poszerzanie pola swojej świadomości, której dawała wyraz w pokazach.

    Ostatecznie w swoich wspomnieniach pisze tak: „ Zawsze myślałam, że w sztuce chodzi o ekspresję w ramach pewnych technik: malarstwa, rzeźby, fotografii, pisarstwa, filmu, muzyki czy architektury. No i oczywiście performansu. Ale ten performans przekraczał granice performansu. To było życie. Czy sztuka może lub powinna być odizolowana od życia? Zaczęłam coraz intensywniej odczuwać, że sztuka musi być życiem, musi należeć do wszystkich”. W tym fragmencie mówi o spektakularnym i jednym z najbardziej znanych swoich dzieł „Artystka obecna”, kiedy to przez 3 miesiące w MOMie siadywała na krześle, a widzowie siadali na przeciwko niej i po prostu na siebie patrzyli. Pokonując ograniczenia jakie narzuca nam ciało, czyli żeby przez kilka godzin dziennie nic nie mówić, nie ruszać się, nie wydalać, nie jeść, nie pić, nie kichać – po prostu patrzyła widzom w oczy i działy się rzeczy niewiarygodne. Nawiązywał się kontakt z każdym, kto usiadł na przeciw niej, wyzwalały się emocje i przepływała między nimi wzajemna energia. Czyli wystarczyła chwila ciszy, uwagi i spojrzenia innemu człowiekowi w oczy. Tylko tyle. Właściwie aż tyle.

    Pokaz zrobił furorę i nie dziwię się temu. Abramović odwołała się w tym performansie do pierwotnych ludzkich potrzeb, które całe swoje życie pieczołowicie zakupujemy w procesie tzw. socjalizacji, tj. do uważności na drugiego człowieka. Potem, kiedy zobaczyłam w książce „Portrety w obecności Mariny”, które zrobił ludziom z tego pokazu Marco Anelli, to zachciało mi się płakać, widok tych twarzy wyzwolił i we mnie tę pierwotność, to pragnienie prawdziwości czy uważnego spojrzenia, czegoś czego unikamy na codzień, co nas krępuje, onieśmiela, płoszy czy denerwuje.

    To działo się w roku 2010, ale już w 2002 zrobiła podobny w wymowie performans „Dom z widokiem na ocean”. Tym razem spędziła 12 dni w galerii, w 3 pomieszczeniach podwieszonych pod sufit na widoku odwiedzających galerię gości. Na ich oczach brała prysznic, sikała i piła wodę. Nic nie jadła. poza myciem, piciem i sikaniem siedziała lub leżała. Ten pokaz miał służyć zwróceniu uwagi na to, że każdej czynności, nawet najbardziej banalnej należy się całe 100 % uwagi, wykonywała te proste aktywności z precyzjną dokładnością i pieczołowitością odwołując się do zasad buddyjskiej uważności. Ten performans został wykorzystany nawet w 6 części „Seksu w wielkim mieście”, przedarł się do popkultury, która zresztą poprzez ten odcinek akurat go wyśmiała. Carrie bowiem podważa autentyczność zachowań artystki. Niemniej jednak pokaz ten okazał się ważny, a prace Abramović na tyle przebijały się do świadomości nie tylko koneserów sztuki, ale też zwykłych ludzi, że dziś mając na uwadze sztukę niematerialną, ma się na myśli głównie Marinę.

    Dziś z pewnością nie należy ona do artystek żyjących w niszy i na skraju ubóstwa, z pewnością pomógł jej też zmysł do interesów i dobra koniunktura, którą umiała wykorzystać. Ale mi to akurat nie przeszkadza. Ja potrzebuję tylko rozumieć, dlaczego ludzie sztuki robią akurat to co robią, i co to dla mnie oznacza i w co mnie uzbraja. A ponieważ rozumiem coraz więcej, to się cieszę i książkę też polecam.

    Warto jeszcze nadmienić, że we wspomnieniach Marina poświęca sporo miejsca swoim partnerom, z którymi współtworzyła swoje prace. Ciekawe jest jej podejście do nich, to jak razem pracowali, na co zwracała uwagę i jak bardzo ta świadoma i odważna w sztuce i życiu kobieta długo zawsze nie mogła pojąć, że ukochany mężczyzna się od niej odwracał. Czy to było znamię totalnego egocentryzmu? Czy emocjonalnej nieporadności wyniesionej z domu rodzinnego? W każdym razie nie umiała zrozumieć tego, że odchodzili, nie robiła żadnych analiz, a przynajmniej nie skupiała się na pisaniu o tym. Po prostu  – długo bardzo te rozstania przeżywała jako niesprawiedliwe dla niej i niezrozumiałe, co pozwala mi czynić wniosek, że emocjonalnie bywamy totalnie bezbronni niezależnie od tego ile mamy na koncie zasług, nagród, osiągnieć czy pieniędzy. Lekceważeni w dzieciństwie cały czas ściągamy na siebie w jakiś sposób podobne traktowanie, a może sami je z czasem wyzwalamy w innych widząc w partnerach tych, którzy nas stworzyli i zawiedli, a potem żadnym sposobem nie umiemy się z tego wyzwolić. I to akurat jest zła wiadomość dla nas. Ale też te rozterki i porażki czynią przecież z tej posągowej artystki zwykłego człowieka, który zniesie 12 dni bez jedzenia, rany zadawane sobie na performansie, podpalenia a nie może znieść porażki w miłości.

    Jak to jest więc z nami, że jesteśmy tacy krusi, a jednocześnie nie do zniszczenia? Czy sztuka daje nam właśnie te nitki, linki, których możemy się łapać, żeby nie polec?

  • zjedz kanapkę