• „Pewnego razu w …Hollywood”, czyli jak śmiać się z nieśmiesznego

    Nie mam do Quentina Tarantino nabożnego stosunku i nie chadzam na każdy jego film, ale psim swędem na „Pewnego razu w…Hollywood” poszłam od razu po premierze u nas. Psim swędem, bo nie czytałam recenzji. Uznałam, że paru nudnych filmach typu „Django”, z Pittem i Caprio w obsadzie coś tam się zadzieje, kanwa, czyli historia brutalnego morderstwa żony Polańskiego, też nie była bez znaczenia. W końcu lubimy wątki polskie!

    Ale mam do tego reżysera ogromny sentyment. Paradoksalnie dlatego, że zgarnął Kieślowskiemu, który jest dla mnie przecież postacią ikoniczną, Oskara sprzed nosa. Ale prawda jest taka, że to „Pulp Fiction” wywarło ogromny wpływ na późniejszą narrację w kinie, natomiast nominowany wtedy „Czerwony” jest jednak gratką dla odrobinę przewrażliwionych hipsterów. I chociaż kinowa narracja Kieślowskiego, jego „Krótki film o zabijaniu” czy „Podwójne życie Weroniki” też wprowadziły do światowego kina nowy sposób opowiadania o świecie, to wtedy był akurat czas na „Pulp Fiction”. Na to, że ja widząc sceny zabijania śmiałam się strasznie i długo nie mogłam pojąć dlaczego. Ale to jest właśnie moim zdaniem core kunsztu tego reżysera. Dobry czy genialny reżyser za pomocą sposobu swojego opowiadania zrobi z widzem co chce, także to, że kiedy leje się krew, giną ludzie – może mu wydawać to się śmieszne.

    W przypadku „Pewnego razu” było identycznie, przeżyłam ten sam katarktyczny moment co w 94 roku w kinie na „Pulp Fiction”, niby nic dwa razy się nie zdarza, a jednak się zdarzyło, że klepałam się po kolankach krzyczałam „o kurwa, ja nie mogę” i śmiałam się, normalnie na głos, w kinie na scenie, kiedy krew lała się a bohaterowie ginęli. Ale nie opowiem kto ginął, i co to za scena, bo na tym właśnie to polega, jak Tarantino utkał nam tę zaskoczkę. Jak cudownie nie mieć oczekiwań! albo mieć jakieś tam mgliste związane z jakąś tam wiedzą o danej historii a potem przekonać się, że można to zupełnie inaczej podejść, inaczej zobaczyć. To jest moim zdaniem główne zadanie czegoś co pretenduje do bycia dziełem, sztuki jakiejś tam, ma nam pokazywać coś co znamy, ale inaczej, tak, że zamiast płakać śmiejemy się, zamiast śmiać – płaczemy i tak dalej. Twórczość ma nicować nasze wyobrażenia o świecie na drugą stronę. I to się Quentinowi w tym filmie udało.

    Ale zanim dochodzi do spiętrzenia tych katarktycznych emocji, jest dość obszerne i długie, że tak powiem, nawiązanie.

    A więc tak, film jest długi, sceny niektóre toczą się i toczą, nie ma pośpiechu, ale o dziwo, czas mi umykał mimo to. Powód tego był prosty. Każdy element w poszczególnej scenie, łącznie z wielkimi żyłami na ramionach Brada Pitta był istotny. Czy to był obrazek na puszce dla psa, czy komiksy położone na stoliku nocnym czy stópki młodej hippiski na szybie, wszystko cokolwiek się widzi – nie jest tam bez znaczenia, ani co się słyszy też. A tu akurat Tarantino zrobił się oszczędny w dialogach, nie ma tu błyskotliwych pocisków gangsterskich bon motów jak w „Pulp Fiction”. Ale to nie szkodzi, bo wszystko cokolwiek mówią bohaterowie, nawet podrzędni – MA ZNACZENIE.

    O czym jest ten film?

    No więc oparty, jak wcześniej wspomniałam, na historii brutalnego morderstwa dokonanego przez bandę Mansona, stanowi opowieść o utracie niewinności w Hollywood, w kinematografii, w sercach ludzi, w świecie. Choć lata tam były późno 60-te to klimacik doskonale wpisuje w obecne dekadenckie czasy wieszczące w ogóle schyłek wszystkiego, nie tylko jakiejś tam naiwnej niewinności. Czym była wtedy tam ta niewinność? Według mnie myśleniem, że wszystko jest super, że ludzie „dobzi”, świat sprzyjający, nie było kamer na posesjach, brało się autostopowiczów do porsche, nie było atmosfery przygniatających obaw o swoje mienie czy życie, sprawy po prostu działy się. Jeśli były trupy, to na ekranie w westernach i to Indianie ginęli, bo byli źli, a biali dobrzy, zwłaszcza ci w białych kapeluszach. Chociaż Tarantino nie przedstawia tego w taki naiwny, kiczowaty sposób. Pokazuje już elementy pęknięć. Na przykład odmitologizowuje przekonanie, że hippisi to urocze Dzieci Kwiaty głoszące pokój na ziemi tańczące po ulicach z rozwianymi włosami. Albo, że produkcje filmowe to były kolebki i kuźnie talentów dające role i nagrody podług talentów. To aż tak to nie. Układy, interesy, zależności – w zasadzie pozostały niezmienne do dziś. Kto w jakim był miejscu w tym Hollywodzie w dużej mierze zależało od szczęścia, no i od układów, od talentu chyba najmniej.

    No i tu pora wspomnieć o głównym bohaterze serialowo westernowym aktorze Ricku Daltonie, którego gra Di Caprio. Na nim i jego losie pokazany jest mechanizm hollywoodzkich karier, czyli jakiś niezły strzał w wielo sezonowym serialu, odcinanie kuponów, potem epizody, schodzenie w niepamięć, niepewność, nietrafione wybory zawodowe, konsekwencje i na końcu reklama jakiegoś szitu, żeby ciągle móc sobie robić margarity na Cielo Drive.

    Brad

    Di Caprio wjechał na wysokie C swojego talentu w tym filmie, ale to Brad jest tu moim zdaniem największym sztosem. Wg mnie Brad Pitt to w ogóle jeden z ostatnich hollywoodzkich Gwiazdorów przez duże G. Wywindowany przez przemysł, nie spadł nawet po aferach z Angeliną, ale prócz tego, że to szczęściarz z reklamy Levisa z lat 90 -tych, to przede wszystkim jednak genialny aktor. Wystarczy wspomnieć to co wyprawiał w „Kalifornii” czy w „Podziemnym kręgu”. Tak samo jest tu. Moim zdaniem to jest jego życiówka. Powodem tego jest fakt, że rolę dostał taką jakby niejednoznaczną. Niby jest dublerem, drugoplanową postacią, kaskaderem i chłopcem na posyłki drugorzędnego aktora, ale nie rozgrywa tego, jak można się spodziewać, że rozegra, że skoro drugorzędny – to będzie podszyty zawiścią do tych co im się powiodło lepiej, bo przecież nikt nie lubi być drugorzędny i na posyłki wg powszechnej opinii o dobrym życiu. Nie sposób opisać całego spektrum zachowań, jakie Pitt w tym filmie zaprezentował, wystarczy mieć świadomość, że nie wszystko i nie każdy musi być taki jak nam się wydaje i to jest bardzo oczyszczająca myśl a więcej zdradzać nie będę, żeby nie psuć zabawy tym, którzy filmu jeszcze nie widzieli.

    Trzeba tu wspomnieć jeszcze o psie Brada w tym filmie, pitbullu Brandy. Ten sympatyczny, posłuszny piesek jest w filmie jak strzelba w dramacie Czechowa. Jeśli pojawia się w I akcie, wiadomo, że w 3 wystrzeli. Bo tak jak wspomniałam, nie ma w tym obrazie niczego po nic.

    Rafał, czyli wątek polski

    Nie mogę nie wspomnieć też o polskim wątkim tj o Rafale Zawierusze, który był ze 2 minuty na ekranie jako Polański. Został dobrany na bank po warunkach, bo jest drobny jak Roman i nawet do niego trochę podobny, filmowany jest najczęściej od tyłu albo z daleka, widzimy jak przemyka ubrany w te słynne żaboty i falbany u mankietów, w dziwnym aucie z piękną żoną, jak bawi się na wypasionych przyjęciach, budzi zawiść niektórych tuzów amerykańskiej kinematografii, bawi się, leczy kaca kawą w ogrodzie i wzbudza respekt sąsiadów jako geniusz od „Dziecka Rosemary”. Czyli miło ten wątek. Nie podważam oczywiście znaczenia udziału polskiego aktora w tym filmie, bo czytam, że praktycznie każdy aktor czy aktorka, którzy wystąpili tam choć przez sekundę, opisują to jako znaczącą w swojej karierze przygodę. I może to tak faktycznie właśnie działa. Że Tarantino to wielkie drzwi, w przez które mogą jednak przejść tylko nieliczni, więc życzę sympatycznemu Rafałowi bardziej udanej kariery nż to wyszło Weronice Rosati czy Alicji Bachledzie.

    a więc dlaczego?

    Mimo pewnych dłużyzn jest w tym filmie parę scen, które może nie są kultowe jak scena tańca Umy Thurman z Travoltą, ale mogą być postrzegane jako genialne, przykładowo – scena pobytu Pitta na farmie członków bandy Mansona, rozmowa Di Caprio na planie filmu z małą aktorką, no i scena z Brucem Lee – którą zresztą oprotestowała rodzina aktora, jako że pokazany on w niej jest jako śmieszny buc, ale ja sobie wyobrażam, że może w tym być trochę prawdy, niestety. A do tego jeszcze końcówka. Majstersztyk kompozycji, zaskoczki, mieszania w naszych emocjach, oczekiwaniach jak w tyglu. I tych kilka składowych sprawia, że ten film trzeba zobaczyć i zapamiętać jak wygląda rozrywkowe kino, które do tego jest niegłupie i stanowi dość mocny głos na temat ogólnej kondycji wszystkiego, nie tylko Hollywoood.

  • „Euforia” w czasach postprawdy

    Są takie rzeczy dotyczące mnie, o których nie wie prawie nikt, albo nieliczni. Do tej kategorii należy fakt, że jestem entuzjastką, od dawna zresztą, gatunku kina czy seriali „american high school”. Nie wiem dlaczego właściwie. Może dlatego, że zawsze byłam dziwna i lubiłam chodzić do szkoły? A może dlatego, że w szkolnych społecznościach, jak w soczewce, skupiają się wszystkie bolączki, schematy zachowań i problemy danych społeczeństw, są tam tworzone hierarchie i byty społeczne powielane na różne sposoby w dorosłym życiu, albo inaczej – byty społeczne odwzorowane z tych  zachowań niby z dorosłego życia danego społeczeństwa. Tak czy inaczej, wg mnie jest to dobry obiekt badawczy, nie pomijając oczywiście aspektu rozrywkowego jakiegoś filmu o szkole średniej, ale to nie jest corem tych wyborów dla mnie.

    Jakimś trafem filmy tego gatunku przeważnie były i pozostają amerykańskie. Amerykańska kultura stworzyła szkolne modele znane chyba ludziom na całym świecie, rzędy szkolnych blaszanych szafeczek, drużyny futbolowe, męskie bożyszcza i wiodące cziliderki, potem za nimi idą geeki, lamusy, outiderzy, otyli, za chudzi, inni, dyskryminowani i dyskryminujący, ci cool i ci gorsi, te sprawy, znane każdemu kto to oglądał choć raz.

    Przynależność bohaterów do grup nie bierze się jednak z ich specjalnych osiągnięć. Raczej uczniowie wchodzą w daną społeczność ze stygmatem swojego pochodzenia i wyglądu, na co nie mieli większego wpływu. I w tej oto szkole średniej uczą się, jak pływać w bagienku, jak wdzierać się na społeczne szczeble wyżej, jak godzić się ze swoją pozycją wyznaczoną przez status rodziców albo jak walczyć ze swoim habitusem albo z ograniczeniami narzucanymi przez wygląd, który w kulturze amerykańskiej zawsze miał pierwszorzędne znaczenie i który determinował los każdej jednostki w sposób zdecydowany. I tak przykładowo ładna dziewucha wzbudzała podejrzenia, że była zdzirą, przystojny chłopak budził przekonanie, że jest dobry w seksie i wie czego chce, niepozorna osoba zawsze była skutecznie niewidzialna, grubas, żeby zaistnieć mógł ewentualnie służyć jako etatowy rozbawiacz i wierny followers szczuplejszych i ładniejszych. Tak to z grubsza wygląda w każdym filmie czy serialu z tego gatunku.

    Moja fascynacja tym środowiskiem zaczęła się od filmu „Grease” z lat 70 – tych z Olivią Newton John i Johnem Travoltą i to jest tak stare, że nie wiem czy to ktoś jeszcze pamięta a szkoda by było nie, bo te outfity, fryzury, tańce i muzyka moim zdaniem nie odejdą nigdy z popkulturowej świadomości.

    Potem był długi czas kultowego serialu „Beverly Hills 90210” mojej największej serialowej fascynacji ever, do której potem dobił może „Seks w w wielkim mieście”. Potem był kolejny ikoniczny „High school musical”, który wybił na orbitę gwiazd Zaca Efrona i Vanessę Hudgens, ale to już nie był mój czas na te fascynacje, bo akurat zajęta byłam wchodzeniem w dorosłość i bolesnymi zderzeniami z nią. Ale przywołuję ten tytuł z początku lat 2000 też, żeby unaocznić pewną cezurę. Bowiem każde kolejne seriale tego gatunku powstałe po „High school musical”pokazują, że straciliśmy niewinność jako społeczeństwa. My, jako społeczeństwo silnie powiązane z amerykańską kulturą – także. Seriale czy filmy te są lustrem, w którym to wszystko co było ważne odbiło się, w lukrowanej co prawda formie, ale pod tą warstwą można było doszukać się jakiegoś przekazu na temat stanu ducha liberalnych społeczeństw.

    Perypetie bohaterów Grease czy Beverly Hills z dzisiejszej perspektywy wydają się być niewinne i naiwne. Ktoś tam się upił na szkolnej imprezie, ktoś tam otarł się o narkotyki, ktoś napyskował mamie, ktoś zaczął życie seksualne w maturalnej klasie, ktoś tam był bad boyem, który nie umiał sobie znaleźć miejsca, więc popijał alko po szkole, ale ogólnie wydźwięk tych filmów był taki, że wszystko da się naprawić, że będzie dobrze. Ludzie wracali po rozum do głowy i mimo kłopotów w domu, szkolnych dyskryminacji czy towarzyskich porażek – wychodzili na prostą, życie znowu było wiatrem we włosach kalifornijskiej piękności Kelly Taylor i błyskiem w oku przystojnego Dylana czy nadzieją w sercu poczciwego Brandona Walsha.

    A potem nagle wszystko się zmieniło.

    Przyszedł rok 2008 i przestaliśmy być niewinni.

    Nagle okazało się, że Gordonem Gekko nie będzie sam Gordon Gekko, my też nie będziemy Carrie Bradshaw ani Samantami, nie będziemy sobie żyli elegancko, bez stresu z milionem butów od Manolo Blahnika. Nagle okazało się, że ktoś solidnie nas wydymał, zwłaszcza z marzeń o wielkości, o byciu tym kimkolwiek chcieliśmy być. Okazało się, że nie dość, że zostaniemy tam, gdzie byliśmy, to nie wejdziemy nigdzie więcej wyżej, bo mrzonki o lepszym życiu i spełnianiu marzeń odeszły wraz krachem pirackich funduszy hedgingowych i banksterskich piramid finansowych, które zbudowały nasze życie na pożyczkach i nierealnych oczekiwaniach. Tak więc i w niewinne seriale o szkole zaczął wkradać się niepokój i strach.

    Najpierw przyszło „Riverdale”, które przeniosło całą tę paradę szkolnych stereotypów i wniosło niepokojący klimat Miasteczka Twin Peaks. Tam już za fasadami pastelowych przybytków z mlecznymi szejkami czaiło się zło, o którym ładniutkim uczniom high school się nie śniło. Mierzyli się z różnymi historiami na różne sposoby, ale wciąż jeszcze w umownym, baśniowym trochę anturage powieści wampirycznych czy kryminałów noir.

    I przyszła kolejna seria, tym razem na HBO, która już widza nie oszczędza ani trochę, nie trzyma za włosy naiwnych wyobrażeń o świecie nawet na milimetr. Mowa jest o „Euforii”.

    W tej najnowszej produkcji nie ma już słodkiego owijanka w bawełnę, że ktoś tam miał wpadkę i wypił za dużo ponczu na szkolnym balu. Tu te nastolatki jadą praktycznie na strzałach albo oparach twardych narkotyków czy alkoholu właściwie non stop. Nawet nie zadają sobie trudu z czekaniem na kolejne imprezy, na które zresztą ich rodzice skwapliwie i zawsze pozwalają im chodzić.

    Bohaterką jest 17 -letnia Rue, osierocona przez kochającego ojca, żyjąca z matką i siostrą w pozornej symbiozie, ale skupiająca w sobie wszystkie współczesne lęki a zatem dotknięta narkomanią, depresją i czym tym jeszcze, deklarująca, że lubi szpitale, bo wszystko tam robią za nią i nie musi się niczym przejmować ani za nic być odpowiedzialna. Takie z grubsza są zresztą marzenia wszystkich jej kumpli czy kumpelek – zapomnieć, nie być, nie widzieć. Świat małego miasteczka, w którym żyją jest przygniatający. Twin Peaks w porównaniu z tym był turystyczną oazą neonów i złocistych fajerwerków. Tam czasem mityczny Bob wyłaził z lasu i uzmysławiał nam zło tkwiące w ludzkiej naturze. Tu już nie ma zabawy w takie subtelności. Tu wszystko jest złe. W miasteczku jest ciągły przygnębiający szary wieczór czasem rozświetlony agresywnymi światłami jarzeniówek, świat ten kryje się pod brudną kołdrą Rue i ogląda wraz z nią ogłupiające reality show, a na pytanie – co byś w życiu chciała – odpowiada  – i don’t give a shit.

    Niepokój widza podbijają też zastosowane zabiegi formalne. Narratorka Rue, w każdym odcinku relacjonuje losy jednego z jej kolegów lub koleżanek, ale akcja przebiega nielinearnie, nie ma porządku czasowego co sprawia, że zaczynamy gubić się w domysłach, szukać prawdy i rozwiązań, które wraz z rozwojem niby akcji wcale nie przychodzą, wręcz przeciwnie – bohaterowie z odcinka na odcinek zdają się zmierzać ku nieuchronnej katastrofie, los każdego z nich – czy szkolnej piękności, czy geeka, czy otyłej dyskryminowanej dziewczyny, czy szkolnego futbolowego adonisa, czy zjawiskowo dziwnej efemerycznej outsiderki – zaczyna podążać w tym samym kierunku – totalnego krachu.

    Ci pogrążeni w wiecznym stanie odurzenia młodzi ludzie przeżywający swoje wczesne klęski, rzekomo czasem ładni czy zamożni okazują się skazani na życie w dysfunkcyjnych, pełnych hipokryzji i przemocy rodzinach, a przenosząc potem te wzorce na szkolny parkiet pogrążają już siebie i całą resztę w totalnym poczuciu braku wyjścia z tej pułapki.

    Ja traktuję ten serial, jak i poprzednie, jako lustro społecznych nastrojów. Tak teraz to wygląda moim zdaniem jak w „Euforii” – jest stan beznadziei, niewiary i upojenia dostępnymi środkami odurzającymi, jest stanie na krawędzi przydomowego basenu z zimną wodą, jest leżenie pod kołdrą i niechęć do wyjścia, jest też naiwna chęć ucieczki z tego miejsca, z którego ucieczki już nie ma.

    Tak wygląda Beverly Hills 90210 20 lat później, nie ma już nadziei na to, że zadowoli nas wycieczka do Palm Springs w długi weekend, nowe porsche albo dobre oceny na koniec szkoły. Wszystko zdaje się nie mieć znaczenia i nie czarujmy się – ale tak właśnie jest. Buksujemy życiowo jak koła luksusowych samochodów zanurzonych w resztce piaskowego mułu rozkradanego zresztą na budowę milionów klatek dla ludzkich kur w Chinach albo pomników beznadziejnej pychy na sztucznych wyspach arabskich szejków. Właściwie nic już tu nie jest dla nas i o nas. I o tym według mnie jest ten serial.

  • „Gösta” – dobro, które się nie sprawdza

    „Gösta” to jest pierwsza szwedzka produkcja dla HBO, prestiżowe wydarzenie dla lokalnych produkcji telewizyjnych. Ale jeśli ktoś spodziewa się fajerwerków, spektakularnych estetycznych strzałów, to się raczej zawiedzie.
    Serial jest niezwykle zwyczajny, wręcz rzekłabym – nudnawy, a nawet przez to dość trudny w odbiorze. Twórcy nie podają nam obrazków wzmocnionych, typowym dla popularnych produkcji dużych platform streamingowych glutaminianem sodu w postaci szybkich, błyskotliwych zwrotów akcji i skrzących się humorem dialogów. Tak jak to jest w przypadku innej produkcji, z Netflixa, „Rodzina Plus”, w której to produkcji patchworkowa rodzina ma ciągle jakieś kłopoty, spory, problemy, ale na końcu i tak to wszystko wygląda jak w Bullerbyn, bywa trudno, ale z to sielankowo.

    „Gösta” nie jest w trybie „idylla na szwedzkiej prowincji”. Jest to serial o dobru, które się nie sprawdza. 

    Tytułowy Gösta 28 letni psycholog dziecięcy przybywa ze Sztokholmu na prowincję i próbuje pomagać dzieciom, młodzieży w ich problemach, stara się być przydatny nie tylko w pracy, ale też poza nią, więc a to przyniesie zakupy nieufnej staruszce, a to odda rower cwaniaczkom z dzielni (chociaż z pewnym ociąganiem), a to przygarnie niezrównoważonego, dziecinnego ojca pod swój mały dach, albo uchodźcę z Syrii z depresją, będzie starał się rozumnie reagować na wszystkie fochy swojej dziewczyny, żądania matki i oczekiwania niezdolnego kolegi piszącego pod jego dachem piosenkę o holocauście, jak również wspierać pacjentkę, która nie chciała leczyć się w państwowej placówce, bo nie. Ci wszyscy ludzie zebrali się w jego małym, cozy domku w lesie zwabieni tym dobrem bohatera, sądzący, że tak właśnie powinno być: ktoś daje, oni pobierają i tak z grubsza ma być.
    Ale obserwując bohatera i jego gości, zaczyna do nas docierać, że dobro nie tylko nie zawsze się sprawdza, ale po prostu nie wystarcza do tego, żeby ogarnąć różne sytuacje w życiu. Wygląda to tak, jakby zaprzeczenie idei buddyjskiej karmiczności o powracalności energii, którą się zapośrednicza w świat. Biedny Gösta ciągle daje, okazuje zrozumienie, jest pomocny, empatyczny, współczujący, wspierający i uważny, a jednak skutki jego starań są gorzej niż opłakane, zamiast prowadzić do pozytywnych rozwiązań – nasilają roszczeniowość doprowadzając bohatera na skraj szaleństwa i zmęczenia. Jednak kopanie z bezsilności nogą w mur nie przynosi mu żadnego ukojenia i nie przynosi rozwiązania.

    Większość systemów religijnych i filozoficznych zmierza ku temu, aby wyzwalać w ludziach pokłady tego, co czyni ich znośnymi dla społeczeństwa, pożądanymi i przydatnymi. Aby tak się stało musimy stawać się „dobzi”. Czyli być życzliwi, wyrozumiali, empatyczni, ciepli, rozumiejący i wspierający. Tak potocznie pojmuje się „bycie dobrym” i taki jest bohater tego serialu. Czy to wystarczy? Czy to jest właściwa odpowiedź na świat?
    Przykład bohatera pokazuje, że niekoniecznie, a nawet okazuje się, że taka postawa może być destrukcyjna dla nas samych i innych ludzi z naszego otoczenia. Okazuje się, że bycie dobrym nie przynosi odpowiedzi na wszystkie pytania.

    Kolejne odcinki zmagań obdarzającego innych dobrem  bohatera ogląda się z pewnym niedowierzaniem, ilość absurdalnych roszczeń ludzi wobec niebieskookiego, wyglądającego jak miła pyza Gösty przekracza nawet nasze możliwości wyobrażenia sobie tolerancji dla ludzkich pijawek. Po kliku odcinkach następuje kumulacja roszczeń na paru metrach kwadratowych, nagle wszyscy na raz czegoś chcą, potrzebują, oczekują. Czekamy, co się wydarzy, mocno kibicując bohaterowi, wtem momentem przełomowym okazują się…kapcie. Fakt, że domowe kapcie Gösty bezceremonialnie włożył sobie jeden z lokatorów powoduje, że bohater orientuje się, że doszedł z tym wszystkim do ściany. Symboliczne zawłaszczenie jego butów przez współlokatora przypomina mu, kto jest tu ownerem tematu i rozgrywającym a kto gościem i współgraczem. W bohaterze budzi się stanowczość, która każe spojrzeć na tych ludzi nie jak na ofiary, ale na oprawców. Wynosi ich wszystkich z domu, a oni stojąc z niedowierzeniem nad stosem swoich pudeł i rzeczy – szybko się przeorganizowują obmyślając w pośpiechu jak dalej żyć.
    Potem mamy scenę, kiedy Gösta napawa się samotnością. Robi sobie super kolację, której mu nikt nie zeżre, ogląda głupie filmy na Youtubie, tańczy na kanapie, słucha piosenek Miley Cyrus i nie musi się nikomu z niczego tłumaczyć. Wspaniałe uczucie. Ale szybko okazuje się, że to też wcale nie jest takie proste, postawić po prostu na bycie samemu ze sobą. Jak więc ułożyć się ze światem, by nie dać mu wejść sobie na głowę i nie skazać się z drugiej strony na samotność? Na to serial nie odpowiedział, bo sezon się skończył. Może będzie drugi? Może jest na to odpowiedź – nie wiem.

    Jak być dobrym, a nie paść ofiarą  leniwych wykorzystywaczy, jak być asertywnym i dobrym? Jak mówić nie – nie skazując się na odrzucenie, jakie są akceptowalne granice w asertywności i dlaczego dobro też musi je mieć? Z takimi pytaniami zostajemy po obejrzeniu serialu i dlatego zakwalifikowałam serial jako trudny, bo na ogół nie zadajemy sobie tego typu pytań – o naszą kondycję wobec innych w kontekście najbardziej pożądanej postawy – to jest bycia dobrym i pożytecznym.

    Buddyjski lama na szczęście ma na to odpowiedź. Zapytany co robi, kiedy widzi ludzi mocno odpornych na jego starania o ich dobrostan i troskę, odpowiada, że mówi im parę miłych słów na odchodne i nie traci czasu, którego ma mało, idzie obdarzyć tym kogoś, kto jest gotowy, aby jego starania przyjąć dla podbicia własnego rozwoju ku lepszemu życiu. Tylko czy trzeba mieć poziom świadomości buddyjskich nauczycieli, żeby wiedzieć kto jest warty strumienia naszego dobra a kto nie? Czy da radę wyczuć to intuicyjnie i potem skupiać się na treściwym streamowaniu własnej dobrej energii? Czy do się da skalkulować i obliczyć? W jakiej formie objawi się zwrot dobrej karmy? Czy będziemy umieli to zauważyć, wychwycić i się tym potem cieszyć?

    Dużo powstało pytań w mojej głowie po obejrzeniu tego szwedzkiego obrazka. Nie tylko o tym, czy Gösta był formą buddyjskiego oświeconego umysłu, który pobłądził czy po prostu człowiekiem naiwnym. To dobrze. Mało dziś seriali czy filmów stawia pytania.

    Dla mnie „Gösta” jest także obrazem Szwecji i sytego społeczeństwa, którego członkowie żyjący wszyscy we względnym dobrobycie mogli pozwalać sobie na rozkminki jak żyć i dokąd zmierzać i dlaczego donikąd. Mają oni placówki użyteczności publicznej i infrastrukturę ogólnie przypominającą nasze PRL-owskie przybytki, ale za to są to instytucje pomocowe dostępne dla każdego, z defaultu. Pomoc nie jest udzielana tylko zamożnym wybrańcom, których przykładowo stać na terapię. Tam z pewnością ktoś nie będąc osobą szczególnie posażną nie martwi się o to skąd ma mieć na czynsz czy jedzenie, ubrania, zakupy, jeśli pracuje.Dzięki temu zyskuje czas na możliwości zastanawiania się nad swoją kondycją w świecie. Ale czy to okazuje się takie dobre dla nich i dla ogółu? Jak podpowiada mem – nie sondze. W tym morzu jednolitości okazuje się, że wszystkim jest źle, nawet uchodźca ma depresję i całymi dniami leży, a schodzi tylko na posiłki. Każdy ma zapewnione jakieś narzędzia i podstawy do spokojnego bytu, a okazuje się, że każdy jest znudzony i zniechęcony. Jedynie Gösta jest jak urwany z choinki, bo wszystko wydaje mu się interesujące, ciekawe i ok, dla reszty zaś życie to zbyteczna i nudna męka.
    Czy tak płaci się za dostatek? Czy mając wszystko co nam potrzebne, nie zostajemy pozbawieni czujności, jakiegoś elementu kreatywności, który wyzwala w nas chęć do podejmowania działania? Z tego wynika, że dobrostan i dobro ogólnie nie mogą być corem żadnego życia. Że trzeba to ustawić tak, żeby nam się chciało i działać, i być coraz lepszą wersją siebie. Ale to już temat na inną historię. Czy opowie ją drugi sezon Gösty – nie wiem, ale pierwszy na pewno sieje dużo zapytań, które potem mogą wyhodować dość przydatne dożynki.

  • zjedz kanapkę