• Błoto, miód, lód, lud, czyli dlaczego trzeba czytać Ilonę i Małgorzatę

    Ilona Wiśniewska napisała niedawno kolejny reportaż z Północy „Lud. Z grenlandzkiej wyspy”, Małgorzata Rejmer kolejny reportaż w innej strony Europy  „Błoto słodsze niż miód. Głosy komunistycznej Albanii”, obie te książki sporo łączy.

    Ilona i Małgorzata

    Wiśniewska spędziła na małej grenlandzkiej wyspie 3 miesiące, Rejmer w Albanii 3 lata, obie opuściły swoje strefy komfortu, żeby lepiej wniknąć w życie, o którym chciały pisać. Wiśniewska zatrudniła się jako wolontariuszka w jednym z najstarszych domów dziecka chcąc być nie tylko obserwatorką nagabującą ludzi o ich historie, ale też osobą przydatną, a Rejmer po wielu miesiącach odbijania się od ściany nieufności Albańczyków musiała nauczyć się porozumiewania w ich języku.

    Zbliżenie się do cudzych żyć gdzieś z dala od nas, jest moim zdaniem dość karkołomne, jeśli jest się tylko w roli przyjezdnego turysty na chwilę. Zresztą kogo obchodzą te cudze życia. Szukamy ładnych plaż, dobrego jedzenia i czystych resortów dobrych na reset po uganianiu się tutaj nie wiadomo za czym, kontentu na instagrama, niekoniecznie historii ludzi, którzy te miejsca tworzyli lub tworzą. W tych dwóch młodych pisarkach podziwiam właśnie nie tylko ich pisarski warsztat i talent, ale głównie odwagę w tym, że porzuciły wygodne kapcie na rzecz kontentu zgoła innego niż wykwintne obrazki z filtrem vsco cam.

    Dla obu twórczyń asumptem do działań były nieoczekiwane zmiany, jak można się domyśleć, uczuciowe, w kwestii, że na gorsze. Ale zamiast użalać się nad sobą, Ilona wyjechała na północ do Norwegii i tam napisała pierwszy reportaż o życiu w tym kraju pod biegunem polarnym bez mała , Małgorzata Rejmer zaś wyjechała do Tirany zupełnie sama i walczyła długo z niechęcią ludzi do wypowiadania się na jakikolwiek temat, o jaki ich zagajała. Zimne klimaty, polarne noce, niesprzyjające okoliczności, nieufność i niechęć obie obróciły ostatecznie w sukces.

    I to jest kolejna wspólna cecha tych obu książek. Nie tylko szacunek do bohaterów swoich historii, nie tylko chęć ich zrozumienia, ale kompletny brak oceniania tego, co ci ludzie robili i o czym opowiadali. A to jest moim zdaniem sztuka nieprosta. Nie oceniać, a dać świadectwo czemuś, co wydało im się istotne. Uważam, że my zamknięci na codzień w kręgach swoich spraw, uważający swój punkt widzenia za jedyny punkt odniesienia, nie umiemy rozumieć inności, albo przychodzi nam to z trudem. Łatwo wpadamy w zdumienie nad czymś, co nie przypomina nas i łatwo kwalifikujemy jakieś zachowania jako dobre lub złe według własnych paradygmatów.

    Jak robić kontent na Północy

    W reportażu Ilony Wiśniewskiej uderzyła mnie właśnie niebywała delikatność w jej podejściu do tematów, które nam ludziom z ciepełek swoich mieszkań i porcelanowych fasad naszych życiek wydają się okrutne, brutalne, absurdalne, nie na miejscu.

    Mam tu na myśli chociażby stosunek Grenlandczyków do zwierząt. Reporterka pisząc o tym, jak na Grenlandii traktuje się psy zaprzęgowe, foki, niedźwiedzie polarne w żadnym razie nie epatowała czytelnika żadnym okrucieństwem, jednak we mnie jako osobie traktującej koty jako istoty mi równorzędne, opisy tych wszystkich grenlandzkich działań wobec zwierząt wywoływały dreszcz grozy a niekiedy nawet, powiem to, autentyczny szloch. Wiśniewska sprawiła, że musiałam skonfrontować swoje cywilizacyjne podejście do braci mniejszych z tym, jak jest gdzie indziej, że wcale nie tak jak u nas i co w związku z tym?

    W krajach, w których potrzeby ludzi są w miarę zaspokojone, jest space na to, żeby zwierzętom przyjrzeć się nie tylko jako czemuś do zjedzenia, są możliwości, a co za tym idzie potrzeby, żeby je wręcz personalizować. Z ekonomicznych, zdrowotnych i humanitarnych przyczyn zastanawiamy się, czy  koniecznie musimy te zwierzęta zjadać na tak masową skalę i w ogóle. Czy siedzimy tylko w rozpędzonym pociągu rozdmuchanego konsumeryzmu, czy rzeczywiście jedzenie mięsa to konieczność? Często też społecznie, rodzinnie poszatkowani i zatomizowani upatrujemy w małych zwierzętach erzace bliskich osób, z którymi coraz trudniej nawiązywać jest relacje. Kot czy pies wydaje nam się do tego bezpieczniejszy i bardziej odpowiada naszym potrzebom, którymi nie jest budowanie wielopiętrowych rodzinnych więzi. Dyskutujemy o sensie zabijania bałtyckich fok i brzydzimy się polowaniami, bo czy koniecznie trzeba jeść mięso zwierzęcia, które ma oczy sarny?

    Aż tu nagle czytamy o ludziach, którzy żyją wcale nie tak daleko od nas, i którzy polują. Populacje dzikich zwierząt kurczą się systematycznie, a oni polują, bo nie mają jakby innego wyjścia. Grenlandzkie psy spędzają noce na gołym lodzi i śniegu, żeby nie traciły grubej sierści, chore, słabe osobniki są wyrzucane na śmietniki. I co teraz? Jak się zachować? Jak rewidować swoje przekonania, co robić ze swoim współczuciem? Ilona Wiśniewska, która nie jada mięsa i dodatkowo jest na ścisłej diecie cukrzycowej, potrafiła tę rewizję zrobić i umiała to opisać z wyczuciem i respektem do tych polujących ludzi ich potrzeb i ich zachowań.

    „Ten bliski krewny wilka – czytamy – to narzędzie pracy, nie przyjaciel, od początku słyszę w Uummannaq. Tu nikomu nie żyje się łatwo, natura odarta jest ze wszystkich sentymentów, zarówno wobec zwierząt jak i wobec ludzi. I wszystko jest po coś.”

    Grenlandczycy też tłumaczą sobie polowania na swój sposób: „To jest cykl życia. Zwierzęta umierają z naszych rąk, żeby do nas wrócić. Wierzymy na przykład, że niektóre gatunki powstały z części naszego ciała, my powstaliśmy z nich.”

    Wiśniewska pisze też dużo o tym, jak to się Grenlandczykom żyje mierząc się jednocześnie z mitem niezbyt rozgarniętego Eskimosa. O problemach dzieci z domu dziecka pisać nie mogła, ale nikt nie ukrywa tam, że życie w rodzinach nie jest łatwe.
    Dużo pisze o zależności wyspy od Danii, o pozytywnych i negatywnych skutkach tego zjawiska, o rasizmie Duńczyków przekonanych o swojej wyższości intelektualnej, kulturowej i ekonomicznej nad Grenlandczykami. Pisze o samobójstwach dzieci i dorosłych, o tym, że te akty są wpisane niemal w klimat tej wyspy, a jednocześnie eksponuje niezwykłą życzliwość tubylców i ich skłonność do śmiechu, umiejętność śmiania się z siebie. Niemało tam takich zaskakujących paradoksów.

    Pokazała też inną jakość życia na wyspie, gdyby komuś przyszło do głowy zapytanie, po co mieszkać na jakimś nieprzyjaznym, lodowatym obszarze i ciągle zmagać się z zimnem, ciemnością, surową naturą i niemilknącym wyciem psów. Zwróciła uwagę na brak kastowości, czyli czegoś, czego w Europie raczej się już nie doświadcza.
    „Pytam, co jest najlepszego w Grenlandii.
    – Tu masz czas, żeby żyć – mówi Therese. – W Kopenhadze praca wyznacza twój status, tutaj masz życie poza nią. Tu łatwiej spotkać różnych ludzi niż w wielkim mieście. Tam spędzasz czas z osobami ze swojego świata, imprezujesz z prawnikami i nie poznasz nikogo innego. W Nuuk nie ma miejsca na snobizm. Jak chcesz wyjść wieczorem to wychodzisz ze wszystkimi, bo jest tylko pięć barów.”

    Nie mam za często możliwości wyjścia poza swoje obejście i poza ramy swojego myślenia zbyt często żyjąc praktycznie w jednym, homogenicznym miejscu. Takie relacje jak Wiśniewskiej uświadamiają mi nie tyle banalną rzecz, że jest życie gdzie indziej i jest ono inne niż moje; pokazują mi przede wszystkim, w jakiej kondycji jestem ja jako człowiek z danego miejsca, z danego obszaru myślowego, pozwalają mi spojrzeć na różne moje smutki, pragnienia, perypetie i niepokoje z nieco innej perspektywy. Dlatego uważam taką  robotę jaką robi Wiśniewska za totalny sztos.

    Co nam da jakaś Albania

    I teraz o Albanii Małgorzaty Rejmer.
    Cieżko mi się czytało tę książkę.
    Bezmiar cierpień, jakich doznał każdy z przywołanych bohaterów przytłoczył mnie, wykraczał poza moje możliwości pojmowania zła.
    Te historie nie wydarzyły się tak dawno, od końca wojny do lat 90 -tych, nie tak daleko od nas, a jednak lata świetlne i hektary kolczastych drutów stąd. Takie książki jak „Błoto słodsze niż miód” dają świadectwo czemuś, o czym nie mamy pojęcia i o czym nie myślimy na codzień, bo byśmy zwariowali, a poza tym wydaje nam się, że wszystko jest cacy, my fajni i dobrzy i że zawsze tak będzie. Ale nie musi.

    Odkąd pamiętam, jeszcze za czasów liceum, kiedy zamiast latać na imprezy czytałam sobie do poduszki monografie Stalina i Hitlera, bo strasznie chciałam dociec, skąd się bierze zło na taką skalę. Jak to się dzieje, że satrapowie i ich reżimy mają w ogóle rację bytu, że ich chore wizje wnikają w całe narody i to zło rozchodzi się od rządowych budynków aż po najbardziej zapyziałe wioski na rubieżach zniewolonych krajów, wnika w głowy, w serca, myśli i czyny ludzi, którzy wcześniej uchodzili za miłych, dobrych i uczynnych.
    Nie znalazłam na to nigdy odpowiedzi. Nikt nie znalazł. Nie ma jej chyba po prostu. Myślę, że zło jest w każdym z nas i potrzeba tylko iskry, żeby lont się zapalił i żebyśmy z miłych ludzi przeistoczyli się w katów, oprawców, donosicieli i konfidentów. Cytat z „Bohatera naszych czasów” Iwana Turgieniewa, że zło rodzi zło, jaki wypisałam sobie w zeszycie od polskiego w liceum, jest myślą aktualną zawsze.
    Ogrom cierpień obywateli Albanii za czasów rządów Envera Hodży, o którym pisze Rejmer przez pryzmat jednostkowych losów swoich bohaterów, był niewyobrażalny. Kiedy się czyta, że ktoś dostał 10 czy 20 kary więzienia lat za to, że jego syn napisał na okładce zeszytu Pepsi, kiedy się czyta o wyrafinowanych torturach więziennych i setkach form przemocy i nacisku – zaczyna się na to niemal obojętnieć, a potem samoistnie przyrównuje się skalę zjawiska do planowej eksterminacji Żydów podczas wojny, do Holocaustu.
    Ale Rejmer udało się pokazać w tych historiach, że można ocaleć i że zło nie zgarnia wszystkiego, ale muszą być spełnione ku temu pewne warunki, jest to między innymi impregnowanie się książkami, czytaniem, myśleniem, bo to czyni nas wolnymi w swoich własnych umysłach. Niesamowite jest to, ile istnień przetrwało dzięki słowu pisanemu, jakie znaczenie miały klasyki literackie niezwiązane z propagandowymi głupotami, czytanie czy nauka pozwalające niektórym tworzyć alternatywne światy w głowach i trwać.

    Ci, którzy chcieli przeżyć wznosili się jeszcze na wyższy level radzenia sobie z życiem i jego przeciwnościami, starali się mianowicie w tym wszystkim nadać swoim życiom sens:

    „Nazywam się Fatos Lubonja i zawsze wiedziałem, że chcę zostać pisarzem, lata w zamknięciu wykorzystałem na myślenie i czytanie; nie mogę powiedzieć, że straciłem ten czas. Nawet gdy przewalasz tony kamieni w kopalni, to jest to doświadczenie, które cię kształtuje. Taki był mój los: 17 lat więzienia. Musiałem zaakceptować i nadać im sens. To dotyczy każdego, nieważne, co nas spotyka: choroba czy więzienie, utrata czy klęska. W każdych okolicznościach powinniśmy nadawać znaczenie i sens swojemu losowi, wychodzić mu na przeciw, konfrontować się z nim. Nie łamać się pod ciężarem życia.”

    Książka Rejmer przybliża też do rozumienia istoty komunizmu oraz przemian, jakie nastąpiły po jego obaleniu, tak w Albanii jak i u nas. My, podobnie jak oni, mamy problem z rozliczeniem się z tamtym okresem. W Polsce co prawda też stało się w kolejkach po chleb, miało wszystko reglamentowane, wąchało się papierki po niemieckich czekoladach, całe życie było grudniem, mieliśmy swoje „Przesłuchanie” i swoje SB, swoich donosicieli i swoje troski, ale z jakichś przyczyn nazywano nas najweselszym krajem w komunistycznym bloku. A i tak sentyment za PRL-em jest żywy. Wilczy neoliberalizm stawiający jednostkę w społeczeństwie samej sobie, nieporadnej wobec systemu korporacji i mających nas zasadniczo w dupie pożyczkodawców okazał się być grubym nie tym, co sobie wyobrażaliśmy. Podobnie, choć mocniej, jest w Albanii i o tym też pisze Małgorzata Rejmer. Ktoś pomyśli, że wszyscy oni po śmierci Hodży i obaleniu komunizmu wybiegli szczęśliwi na ulicę i trwają w tym szczęściu do dziś, bo nikt ich nie wsadza do więzień za czytanie Tołstoja. Otóż nic bardziej mylnego. Według wielu rozmówców za czasów Hodży, kiedy człowiek się nie odzywał, mógł czuć się bezpieczny, państwo decydowało, że nikt nie ma niczego, a teraz niby można mieć wszystko, ale każdy dzień to walka, nigdy nie wiadomo co będzie jutro:

    „(…) Dziś każdy może uciec, tylko dokąd? Nikt nie chce u siebie Albańczyków. Kiedyś trzymałaś język za zębami, byłaś bezpieczna. Dziś możesz krzyczeć, ale nikt cię nie usłyszy.

    (…) Kiedyś nie mieliśmy telewizora, pralki, lodówki, teraz wszystko mamy, ale każdy dzień to jest walka.
    – Co nam po wolności? Możemy narzekać, ile chcemy, ale i tak nikt nas nie słucha. Nic niewarta wolność, jak godności nie ma.”

    Zarówno oni jak i my wiemy, że otwarcie granic Europy dla nas to nie wszystko, że dostając paszporty staliśmy się co najwyżej obywatelami drugiej kategorii odpowiedzialni za budowanie domów, tynkowanie ścian lub opiekę nad starcami. To podobna, ale też różna skala bolesnego doświadczenia przemian.

    Trzeba o tej Albanii przeczytać moim zdaniem koniecznie, żeby mieć świadomość, że często zło jest bliżej niż nam się wydaje i że zjawia się niepostrzeżenie.

  • zjedz kanapkę