• “Wyjeżdżamy” – Krzysztof Warlikowski i Hanoch Levin o tym po co i dokąd.

    Bardzo długo nie mogłam zabrać się za ten tekst, a dzieje się tak zawsze, kiedy coś bardzo mnie dotyczy. To wtedy jest mi trudno, mam blokadę. Im bardziej powinnam, tym bardziej nie mogę. Ale Teatr Nowy po czerwcowej premierze wrócił teraz do prezentacji sztuki Krzysztofa Warlikowskiego „Wyjeżdżamy” na bazie dramatu Hanocha Levina. Dlatego nadszedł czas, żeby o tej sztuce, o tym teatrze i o wyjazdach powiedzieć swoje zdanie.

    po co na w ogóle ten teatr

    Chodzenie do teatru jest trudne. A już szczególnie na spektakle K. Warlikowskiego. Premiera co 2 lata, wznowienia rzadko, trzeba polować na bilety, śledzić momenty ich sprzedaży. A o co tyle zamieszania?
    Mnie się też nie chce chadzać do teatrów. Denerwuje mnie umowność sytuacji i teatralne szepty i gesty, w mowie potocznej nie bez kozery uznawane za pojęcie pejoratywne na nazwanie sposobu mówienia czy działania. Te uroczyście wygłaszane ze scen kwestie, nie rusza mnie to. Jak już wystaram się o bilety oczekuję, że to będzie jak dzwon z piosenki Krystyny Prońko, co go lekko się dotknie a on już śpiewa. Wiecie, co mam na myśli. Bulgocące z gnuśności bagienko moich myślątek, skrywanych głupotek i mierności musi zostać wysadzone w kosmos, muszę myśleć i zanosić się tam płaczem, że jestem taka bezmyślna na codzień. W skrócie – teatr ma mną potrząsnąć.

    Z „Wyjeżdżamy” było nieco inaczej niż z „Francuzami”(o czym pisałam tu właśnie). Tamten, nazwijmy to, monument powstały m.in. z kompilacji „W poszukiwaniu straconego czasu”, wciągnął mnie mocno za fraki w czeluść tamtego świata. Dziwne postaci, dziwne zdarzenia i sceny, w głowie składanie tego w całość przy dźwięku jednego słowa „WOW”, a więc w ten sposób.
    Tu minęło więcej czasu nim poskładałam dużą ilość postaci na scenie w jakąś sensowną całość. Kaliber tego przedstawienia był inny, zdawałoby się, że lżejszy, bo podlany trochę chichotem, a jak śmiech, to niby lżejszy repertuar i ogólnie wszystko prosto. Ale nic bardziej mylnego. Im więcej o tym myślałam, tym więcej otwierało się szkatułek.
    Całość strukturalnie pomyślana była tak, jak wszystkie inscenizacje Warlikowskiego. Patrzy się na scenę i jest tam wszystko, co ważne i wszyscy ważni, żadnych kurtyn, uroczystego schodzenia ze sceny i wchodzenia, niektórzy na niej zostają, inni wracają, ma się nieodparte wrażenie, jakby oglądało się film, ujęcia są mocno filmowe, nie tradycyjnie teatralne.
    Tu warto nadmienić, że nie wymyślił tego sam Warlikowski. Już Susan Sontag w swoim eseju „Teatr i film”  z lat 60 -tych pisała „Prawdopodobnie pierwszym twórcą, który zaproponował wykorzystanie filmów jako jednego z elementów doświadczenia teatralnego, był Marinetti. W tekstach z lat 1910-1914 wyobrażał sobie teatr jako ostateczną syntezę wszystkich sztuk. Swoje miejsce musiała w nim zatem znaleźć także najnowsza dziedzina – kinematografia.”
    W Polsce w latach 60 -tych nowe myślenie o scenie, które przejawia się mocno u Warlikowskiego, wprowadzał, czy stosował  Jerzy Grotowski w swoim Teatrze Laboratorium, teatrze ubogim, którego clou było połączenie scenografii, świateł, całej tej teatralnej machiny, żeby jak najbardziej zniwelować przepaść między sceną, aktorem a widzem, czyniąc z niego aktywnego uczestnika przedstawienia, nie tylko uroczystego, biernego obserwatora.

    Te wszystkie echa są też w „Wyjeżdżamy”, te same motywy – oświetlenie, video instalacje, video inscenizacje, parę „planów” zdjęciowych stwarzających wrażenie filmowości, żeby potem ułożyło się to widzowi w ciągłą narrację. Żadne natomiast koturnowe recytacje.
    Nie wiem, czy te formalne dywagacje coś wnoszą i stanowią argument przekonujący sceptycznych. Ale chcę, żeby to wybrzmiało jasno, że tu, w tym teatrze są narzędzia do walki o rząd dusz.

    „Wyjeżdżamy”, czy to jest sztuka o podróżach?

    Tak to jest o podróżach.

    O tym, że wiecznie chcemy być gdzie indziej niż jesteśmy, bo uważamy, że podróże kształcą i że gdzie indziej jest fajniej. Nieistotne, że sprawa w tym konkretnie spektaklu dotyczy jakiejś żydowskiej społeczności w Izraelu. Taka społeczność jest wszędzie. Dążenia, motywacje, pragnienia jej członków wszędzie są podobne.
    Aspekty tego wyjeżdżania są różne.
    Wyjeżdża się tam, gdzie ma być lepiej niż u nas, za chlebem się wyjeżdżą, jak Levinowski Krum przed 13 laty, który wyjechał z Izraela za granicę, ale wrócił, nic nie osiągnąwszy.
    Aspekt ucieczki z kraju, w którym zmieniają się reguły zakleszczając osobiste wolności i funkcjonowanie na rynku na godziwych zasadach, też jest ważny. To, że chcielibyśmy bardziej mieszkać w Szwecji niż w kraju dziwnych pasków w wiadomościach w TV publicznej.
    W sztuce Levina ciągle ktoś emigruje lub chce emigrować, wraca z tej emigracji, ktoś zostaje i nigdzie nie emigruje a wszyscy ostatecznie są tak samo zgorzkniali, rozczarowani i niezadowoleni.

    Do tego dochodzi też kolejny aspekt podróżowania i wyjeżdżania. To jest wyjazdy dla rzekomej przyjemności, regeneracji i poznania.
    To jest teraz też hot temat. Mamy otwarte granice, europejskie paszporty (nie wiadomo, jak długo, więc korzystajmy), możemy podróżować i skwapliwie z tego korzystamy na masową skalę. Odbywają się wędrówki ludów z północy na południe, ze wschodu na zachód. Zachłyśnięcie się zorganizowanymi masówkami all inclusive, kiedy ekscytowaliśmy się rozwodnionym piwem all the time mamy już za sobą. Tę formę podróży zostawia się już mało kreatywnym „Januszom”, bo co odważniejsi kupują kampery albo wynajmują chatę w lesie i gniazdują w jakichś ocalałych resztkach leśnych ostępów z dala od miliona ludzkich stóp , miliona gęb, miliarda cudzych oczu i niechcianych opowieści o dzieciach i szwagrach.

    Więc wyjeżdża się robić kontent na sociale. Mamy milion zdjęć wrzucanych na Facebooka, które nikogo nie interesują. Mamy obfotgrafowane wszystko. Nie ma chyba miejsca na świecie, którego nie widzieliśmy, czy to będzie wieża Eiffla, turkusowy ocean w Salwadorze, kanały w Wenecji. Widzieliśmy wszystko na zdjęciach, własnymi oczami też, ale mimo to wciąż pakujemy manatki, zbieramy hajs, wyjeżdżamy, depczemy, znowu robimy zdjęcia.

    I nagle okazuje się, że właściwie nie ma dokąd i po co jechać, bo wszystko zostało już zobaczone, pokazane, opisane, udokumentowane, a my wracamy z tych podróży będąc w tym samym miejscu, w jakim byliśmy, kiedy wyjeżdżaliśmy.
    Tak jak bohaterowie sztuki Hanocha Levina, tak i my, chcemy wyjechać, choć nie ma już za bardzo dokąd. Czasem jeszcze udajemy, że zbydlęceni w tanich liniach lotniczych, stłoczeni na brudnych plażach udających rajskość przeżyjemy przygodę życia. Ale prócz depresji po powrocie, niewiele to wnosi. Zabrnęliśmy. W ślepy zaułek podróżniczych wysiłków.
    Tu mała dygresja.
    Czytałam ostatnio wznowioną, po 60 -ściu prawie latach powieść Stanisława Dygata „Podróż” z czasów, kiedy to nie mogliśmy tak swobodnie się przemieszczać, a mimo to już wtedy Dygat dostrzegł pewną bezsensowność w podróżowaniu : „Czymże jest współczesna turystyka międzynarodowa jak nie daremnym szukaniem pociechy i nadziei niespokojnych drobnomieszczan jednego kraju u zatroskanych drobnomieszczan kraju drugiego.”
    albo:
    „Odjeżdżałem więc smutny i nieswój. Dręczyła mnie myśl, że miesiąc spędzony we Włoszech jest jeszcze jednym paciorkiem nawleczonym na różaniec straconego czasu. Po co tu przyjeżdżałem? Piękno tego kraju istnieje beze mnie. Ani mu dodam, ani ujmę moim podziwem i zachwytem”.
    Tak więc sprawa jest jak widać ponadczasowa, a nawet ostatnimi czasy, przez nowe warunki, jeszcze bardziej paląca i jeszcze bardziej bezcelowa i absurdalna.

    Śmierć jako podróż, czyli funeralny chichot

    Śmierć słabo dość kojarzy się z podróżą. Ogólnie rzecz biorąc zaryzykuję stwierdzenie, że śmierć to temat bardziej tabu niż seksualne perwersje. Temat wstydliwy, temat, którego nie ma, temat pomijany i w naszej kulturze młodości i siły skrzętnie wmiatany pod dywan. Raczej rzadko kojarzy się już śmierć jako podróż na drugą stronę, jako podróż przez mityczny Styks. Śmierć nas przecież nie dotyczy, to inni umierają, nie my. Levin i spektakl Warlikowskiego wybija nas  z tego fałszywie wygodnego kokoniku, wywala nas spod różowej kołderki dziecinnego snu o naszej wieczności. Podsuwa nam przed oczy nie jeden, nie dwa, ale kilka pogrzebów. Odchodzą wszyscy: starsi, młodsi, w średnim wieku, w różnej kolejności. Warlikowski wbija to widzom mocniej w świadomość przedstawiając na scenie funeralne artefakty – prawdziwe zdjęcia aktorów, nie upozowanych na postaci ze sztuki. Widzimy więc zdjęcie pogrzebowe Jankowskiej Cieślak, Chyry, Malanowicza i innych, pokazuje nam się, że ich zdjęcia kiedyś tak właśnie zawisną na jakiejś mszy żałobnej i tak samo będzie z naszymi, może ktoś też powiesi nad naszą trumną nasze zdjęcie z wakacji, jak jesteśmy opaleni, pijemy drinka z palemką i wierzymy, że wszystko będzie dobrze.
    Nagromadzenie na scenie tych śmierci i pogrzebów, rozchichotanych zdjęć tych, którzy odeszli przyprawia nas o nerwowy chichot też. Nie sposób już nawet wewnętrznie szlochać nad własnym pogrzebem, nad tym, że wyjedziemy ze świata i ze swoich żyć, bo jest to tyleż nieuniknione co bezsensowne, jak wszystkie te podróże. Ale wyjedziemy, i z tej akurat podróży, nie wrócimy. To pewne.

    W sztuce „Wyjeżdżamy” kto nie wyjedzie, ten umiera, kto wyjedzie, też umiera. Tutti morti. Czy jest jakaś nadzieja? Czy warto jej szukać? Jaką podpowiedź daje Levin i Warlikowski?
    Więc owszem podpowiadają. żeby szukać nadziei w tym co jest, w zbiorowościach, we wspólnotach, w swoim losie, w tym, co on każdemu wyznacza, w naszych punktach kulminacyjnych, w napiętych cięciwach naszych niepewności co do tego, co z nami będzie choćby jutro. I w tym kontekście wyjazd przestaje być jedynym remedium na smutki, wręcz przeciwnie, na podróż zaczyna się patrzeć coraz mniej entuzjastycznie a wszystko co tuż obok zaczyna niespodziewanie nabierać sensu.

    I czy warto starać się o te bilety? Czy warto tam być? Dla dziesiątek pytań i setek odpowiedzi?

    fot. Magda Hueckel/Nowy Teatr

  • Jak znaleźć swój strój na W-F, czyli kanapka na GaGa dance

    ruch

    Ruch jest obecnie formą dyktatury. Więc ja mam problem z ruchem, jak ze wszystkim, co podlega nakazom, wymogom, rytmom, modom. Wszystkie restrykcyjne formy ruchu na wszelkiego rodzaju siłowniach niebotycznie mnie nudzą, na wszystkich tych zajęciach ulegam przeróżnym i kreatywnym formom zniechęcenia. Kiedy wychodzę z pracy, nie lubię robić niczego w grupie i pod dyktando. Irytuje mnie moda na turlanie się po podłogach w ubrankach z kilkaset złotych i rewie mód sportowych na tych zajęciach. Nieustanny dyktat, aby być total fit i trzymać swoje obłe ciało w ryzach wydaje mi się tak obmierzły, że zalegam na kanapie tonąc w swojej rozpaczy, rejestrując z przerażeniem, jak trzeszczą mi kości przy drobnych ruchach i jak  sztywny mam kręgosłup i wszystko po kolei co mnie nosi po świecie i sprawia, że w nim funkcjonuję, coraz kiepściej zresztą.

    Mam wrażenie, że całe moje życie jest tacohemingwayowską lekcją wu-efu, na którą zapomniałam stroju. Lata lecą, a ja nadal jestem wuefową bumelantką, na którą skarżą wychowawcom moi wuefiści, że udaję, że skaczę w dal, że celowo zostaję w tyle peletonów, a to wcale nie było celowo, tylko nie mam w sobie ducha rywalizacji, co skutecznie eliminuje mnie jako sportowego eksploratora na całe życie. Tak się jednak składa, że mnóstwo lat spędzonych na siedząco i organiczne niebycie kotem, nie powoduje, że czuję się coraz lepiej, właściwie czuję się coraz gorzej, zapadam w swoje własne dyktaty nawyków i myślowych schematów. Źle się z tym czuję, więc przedsiębieram postanowienie.

    w poszukiwaniu stroju na wu – ef

    Tak więc rozmyślam, co by tu, co by to być mogło, co może wprawić mnie w zbawienny ruch. Przypominam sobie, że lubię taniec. Lubię patrzeć na tancerzy, ale tych uprawiających taniec współczesny, lubię widzieć, jak opowiadają jakieś historie za pomocą ruchu swoich ciał, wydaje mi się to zawsze szalenie emocjonalnie zaskakujące. Nie poważam za to tańca towarzyskiego, który jest dla mnie sztucznym zbiorem reguł, zasad doprowadzonych do absurdu. Usztywnieni ludzie z nadmiernie opalną skórą w kiczowatych strojach mają w sobie, jak dla mnie, coś groteskowo smutnego. Nie wydaje mi się, żeby trzymanie ramy i sztywne kroki były w stanie uczynić mnie szczęśliwą osobą. Sama lubię tańczyć i wydaję się sobie być bardzo z siebie zadowolona na parkiecie, nawet skłonna uważać, że całkiem sexy mi to wychodzi aż do momentu, kiedy ktoś to nagra i mi pokaże, co skutecznie weryfikuje mój obraz samej siebie jako sexy tancerki. Moje ruchy przypominają bardziej pierwsze próby ruchu podejmowane przez Pinokia, drewnianego pajaca wystruganego przez Gepetta, przypomnę. To nie wyklucza jednak faktu, że lubię się ruszać w rytm muzyki, muzyka skutecznie powołuje moje ciało do ruchu, ale przecież nie pójdę na zumbę, bo raz już byłam i dostałam zapalenia mięśni. Za dużo, za intensywnie, za bardzo nie nadążałam, nie jednak.

    Trafiam któregoś wakacyjnego balkonowego dnia na jakiś tekst w gazecie, w którym pani opisuje swoje różne doświadczenia z lekcjami tańca czy ruchu tanecznego. Pada tam hasło GaGa dance, że jest to metoda ruchowa wymyślona dla tancerzy polegająca z grubsza na tym, że można „po swojemu” i że jest ona też, a często głównie, dla nieco „upośledzonych” ruchowo, dla takich ruchowo doświadczonych głównie w przewracaniu się z boku na bok na kanapie.

    o co chodzi z GaGa dance

    Tak więc w sukurs kanapowym biedaczkom przychodzi Mr GaGa, czyli Ohad Naharin, charyzmatyczny dyrektor artystyczny jednej z najsłynniejszych na świecie formacji tańca współczesnego Batsheva Dance Company z Tel Avivu.

    Ohad Naharin fot. Piotr Skórnicki

    Ohad Naharin fot. Piotr Skórnicki

    Naharin przez cała lata swojej tanecznej kariery nie lubił działać pod dyktando układów i kroków i ciągle opracowywał swoje metody pracy z ciałem i taneczne choreografie. GaGa wymyślił po swojej kontuzji kręgosłupa, kiedy lekarze nie dawali mu szans na powrót na scenę. Postawił więc na mądrość i siłę swojego ciała oraz możliwości samoregeneracji i opracował swoją metodę ruchową. Z grubsza chodzi o to, że GaGa to nie jest taniec, który ma swoje kroki, jest to rodzaj improwizacji, której celem jest obudzenie świadomości ciała, rozluźnienie spięć w mięśniach, rozruszanie stawów, zauważenie blokad, a może nawet odkrycie niespodziewanych możliwości. Naharin stale tę metodę ulepsza, rozwija, stworzył w Izraelu główną bazę tej metody, stąd nauczycieli nie ma za wielu, w Polsce jest jedna Polka, wszyscy uczniowie muszą szkolić się i dokształcać stale w Tel Avivie. Więc w Polsce, w Warszawie propaguję tę metodę ruchu jedna z rodziny Naharina Adi Weinberg – Prejna. Prowadzi warsztaty w warszawskim Muzeum Żydów Polin, raz w tygodniu.

    Adi Weinberg w niczym nie przypomina klasycznych instruktorek tańca, na które już jak tylko się patrzy ma się kompleksy, że nie jest się tak entuzjastycznym i wyszkolonym w wygibasy. Adi jest niewysoka, drobna, bardzo szczupła, ma klasyczne semickie rysy twarzy, ma w sobie rodzaj jakiegoś uduchowienia, skupienia, jej ruchy są powolne, delikatne, ascetyczne i wyważone. Porusza się trochę jak kot. Płynnie, powściągliwie, jakby nie miała stawów. Podczas zajęć nie mogę oderwać od niej oczu, chociaż nie jest jakaś klasycznie piękna czy seksi ubrana i upozowana. Ale o tym za chwilę.

    Adi Weinberg fot. Gadi Dagon

    Adi Weinberg fot. Gadi Dagon

    Adi jest doświadczoną tancerkę, choreografką i nauczycielką GaGa, odkąd odbyła służbę wojskową ( w Izraelu jest obowiązkowa także dla kobiet) – nieustająco się doszkala. Mówi, że lubi pracować z ludźmi, nie – tancerzami, z tymi, którzy nie mają żadnego doświadczenia ruchowego czy tanecznego. Takie warsztaty nazywają się GaGa people. W wywiadzie Adi mówi, o co w ogóle chodzi, mówi, że „komunikacja na zajęciach  polega na wzajemnym negocjowaniu potrzeb ruchowych”. Podoba mi się określenie „negocjacje”, a więc będą negocjacje, nie nakazy. Super.

    „Dla tancerzy GaGa to przygotowanie do dalszej pracy ruchowej, mówi dalej Adi, a dla ludzi to pogłębianie świadomości ich ciała, pokazanie im ich możliwości kinetycznych. Brak doświadczenia pomaga w docieraniu do podstawowego doświadczenia ruchu, odkrywaniu siebie i czerpaniu z tego przyjemności, jest to praktyka ruchowa, która zmienia samopoczucie cielesne, emocjonalne i psychiczne. Jest to koncepcja łączenia przyjemności z wysiłkiem, to umiejętność przekonania siebie, że przyjemność czerpie się ze stanu zmęczenia”. Tak twierdzi Adi. Taka jest obietnica, mieć przyjemność ze zmęczenia.

    Wchodzę więc w to, miesiąc przed zajęciami kupuję bilet (trzeba z wyprzedzeniem, miejsc mało, sprzedają się błyskawicznie) i 30 sierpnia jadę do Muzeum Polin i nie bez obaw postanawiam sprawdzić, o czym mówiła Weinberg. Wchodzę na nieznany mi teren i pierwsze co, to zaczynam się denerwować.

    izraelska metoda ruchowa GaGa i ja

    Na początek są zakazy. Nie wolno używać telefonów podczas zajęć, robić zdjęć ani filmować, przed wejściem trzeba zdjąć buty.
    Wchodzę na salę, schodzą się ludzie, przeważnie są to oczywiście kobiety. Oczywiście, bo wydaje mi się, że kobiety częściej są skłonne poszukiwać jakichś rodzajów otwartości niż mężczyźni, którym z niewiadomych mi powodów otwartość nie jest potrzebna. Ale są też faceci, np. jeden z nich pokłada się po podłodze, przybiera dziwne pozy i wzbudza mój niepokój. Niepokój ten rośnie, kiedy widzę coraz więcej tych kobiet, w różnym wieku, ze skupionymi minami, boję się, że będzie trzeba tańczyć w jakichś kręgach, być biegnącymi z wilkami i szukać swojej kobiecości. Boję się, bo tego bardzo nie lubię, tych aktywności mających rzekomo pobudzać siostrzaną wspólnotowość, nie lubię zaś, bo po prostu w to nie wierzę. Więc siedzę i staram się na nikogo nie patrzeć, udawać, że jestem sama. Denerwuje mnie każdy szmer, szczęk kostek palców, klapanie bosych stóp o powierzchnię. Jestem maksymalnie spięta i be honestly – wkurwiona. Nie lubię kręgów, nie lubię zbiorowości, ale skoro przyszłam…

    GaGa people fot. Gadi Dagon

    GaGa people fot. Gadi Dagon

    Adi Weinberg stoi dyskretnie, jakby nieobecnie przy wzmacniaczu, ubrana w klasyczne ciuchy po domu, reszta zresztą też, stare powyciągane dresiki, skarpety, bose stopy. Potem staje na środku i mówi, żebyśmy chodzili. No to chodzimy. A ja buduję kognitywną mapę ewakuacji, wyobrażam sobie, jak bez słowa biorę torbę i wychodzę a oni mają za swoje, że tak chodzą w tym kręgu. W trakcie, kiedy o tym myślę, wiem już, jakie to jest głupawe, więc rozmyślam o tym, czy nie jestem za gruba, że nie odstaje mi brzuch i ogólnie, nie, nie będę się właśnie uśmiechać.
    Potem Adi mówi, żebyśmy chodzili tyłem. Mój umysł zajmuje w tej chwili myślenie o tym, żeby się nie przewrócić albo na kogoś nie wpaść, niestandardowa bardzo prosta czynność uwalnia mnie od myślenia „jak wyglądam”. Potem Adi mówi i pokazuje, jaką partię ciała poruszać. Sama wygląda jakby pływała w stanie nieważkości, jej ciało porusza się we wszystkie strony, trochę dziwnie, ale wygląda to tak, jakby nie miała kości. Nie każe nam po sobie nic powtarzać, zaleca nam tylko w jakim mniej więcej kierunku się poruszyć, jak wspominała w wywiadzie – negocjuje z nami nasze ruchy, podpowiada co zrobić z palcami, co z barkami, co z tułowiem. Zaczynam ruszać się i ja. Najpierw niechętnie, z grymasem, że to wygląda idiotycznie. Bo tak, to z boku wygląda dziwnie, grupa ludzie poruszających się jakby tańczyli taniec św. Wita, czyli taniec paralityków.

    W tym momencie uświadamiam sobie, czemu właściwie służy taniec tak ogólnie. No więc służy temu, żeby działać pod dyktando rytmu. Tu jest trudno z tym, bo muzyka leci w tle, jest prawie niesłyszalna i na pewno nie ma bitów, które wyznaczyłyby naszym ruchom jakieś znane ramy, które sprawiłyby, że nasz ruch można by było nazwać rytmicznym. Nic z tych rzeczy. Ruszamy się wszyscy nierytmicznie i asymetrycznie.

    Kolejnym zadaniem tańca w wielu kulturach jest wabienie potencjalnego partnera, sprawienie za pomocą ruchu, że partner uzna, że można mieć z nami dzieci albo co najmniej dobry seks. Stąd to łapanie się za cycki, dupę, talię, biodra, symulacja frykcyjnych ruchów. Patrząc na grupę Adi Weinberg można pomyśleć o wszystkim, ale na pewno nie o tym, że te ruchy kogokolwiek wabią. I to jest clou tego wydarzenia. W pewnej chwili poczułam bowiem, że to co robię tam, jak dziwacznie wyrzucam ramiona czy poruszam nogami ma nie służyć nikomu i niczemu, tylko mnie. I to było przełomowe odkrycie, jakiego tam dokonałam i poprzez które przestałam patrzeć co robią inni, i przestałam myśleć czy wyglądam głupio czy nie. Było mi wszystko jedno. Obserwowałam ruchy Adi i chciałam robić podobnie, ale ona nas namawiała nas namawiała, ale żebyśmy robili to dokładnie odwrotnie i po swojemu. No to robiłam to wszystko asymetrycznie, bezładnie, wprawiając zardzewiały stelaż mojego ciała w różne rozruchy, aż poczułam, że się pocę a nawet uśmiecham.

    To co robiliśmy tam w ciągu godziny, która minęła zresztą dla mnie w sposób niezauważalny, przypominało niektóre techniki tai chi, te miękkie, wyprowadzone ruchy, jakby chciało się obejmować powietrze, były też elementy jogi, było rozciąganie na koniec, były przyśpieszenia i spowolnienia. Cały czas wszystkie nasze ruchy były wspomagane przez to, co mówiła Adi. Ona cały czas do nas mówiła, bardzo zresztą cicho, co wzmagało skupienie, ale paradoks polegał na tym, że każdy zamiast walczyć o to, aby nadążać, skupiał się po prostu na samym sobie.

    Adi miała rację. Po zajęciach poczułam się jakbym ważyła z 10 kilo mniej, poczułam się jak po ekstra tajskim dwugodzinnym masażu, kiedy mała Tajka całą sobą walczy, żeby pobudzić moje mięśnie do życia. Czułam się niemal gotowa pojechać rowerem z Muranowa na Kabaty, czułam, że mogę wszystko, wieczorem po powrocie napisałam cały szkic tego tekstu, nie napiłam się wina, a na drugi dzień miałam tak znakomity nastrój, że ludzie w pracy pytali, co mi się stało.

    Adi, należały ci się te brawa bardzo długie na zakończenie zajęć. Kupiłam sobie 3 wejścia i powalczę o przebudzenie jeszcze raz i kolejny raz. Bo tak to właśnie było, nic szczególnego nie zrobiłam, a swoje ciało i to co w nim pomieszkuje, trochę rozbudziłam. Zamiast wyjść, zostałam, zamiast się gniewać, uśmiechałam się, choć jeszcze niepewnie, zamiast stękać z bólu po zajęciach ruchowych czułam entuzjazm i siłę a na drugi dzień przyjemną świadomość, że posiadam ramiona, plecy, nogi i ręce. Tylko tyle. Aż tyle.

  • zjedz kanapkę