• Dużo pytań, mało odpowiedzi, czyli o filmie “Nieposłuszne”

    Jest gorące lato, słońce upala mózgi, aż tu idę na film, który zamiast nastroić mnie na baseny i dolce far niente niespodziewanie stawia przede mną nie – letnie pytania. Rozgryzam je razem z kalmarami (no wiem, na bogato), butelką wina i Krzysiem po seansie, na którym spotkaliśmy się przypadkiem, ale jak wiadomo to nie są przypadki, a koincydencje. Pyknęliśmy te pytania w mig, za jednym posiedzeniem, ale i tak wyszliśmy mając w głowie tylko znaki zapytania a żadnych odpowiedzi. Z prostego względu. Na odpowiedzi na pytania tego typu nigdy nie jest się chyba wystarczająco przygotowanym.

    Ale do rzeczy, która będzie o filmie chilijskiego reżysera Sebastiana Leilo „Nieposłuszne”.

    Sprawa tyczy ortodoksyjnej społeczności żydowskiej funkcjonującej w Londynie, rzecz dzieje się współcześnie, zimą, co nie jest bez znaczenia. Odczucie chłodu, przed którym bohaterowie chronią się nosząc warstwy ubrań i szczelnie chroniąc się przed światem zewnętrznym – wprowadza widza w lekko duszny, skostniały klimacik. Nie bez powodu bohaterka rebeliantka chodzi tam ubrana w mini!

    Do tej gminy żydowskiej przyjeżdża Rachel Weisz, jako właśnie ta buntowniczka. Córka zmarłego właśnie rabina, duchowego przywódcy i strażnika religijnych i patriarchalnych zasad. Swego czasu uciekła z tego środowiska i podjęła życie wyzwolonej fotografki w Nowym Jorku. W gminie zjawia się trochę na zasadzie intruza. Opuściła dom i szacownego ojca, jej ziomkowie cieszą się, że ją widzą, ale nie bardzo wiedzą, jak się do niej odnosić. Początkowo nie wie tego też druga kobieta, grana przez Rachel McAdams, która wyszła za mąż za konserwatywnego rabina, ucznia ojca wspomnianej bohaterki. Ale przypomina sobie szybko, co je kiedyś w szkolnych czasach łączyło. I że była to silna namiętność, która powróciła.

    wolność czy zasady

    No i mamy to, klasyczny konflikt – wolność osobista versus wierność zasadom religii, schematów postępowania w społeczności. Hulaj dusza czy „dobre życie” wg zasad Haszem, wolność wyboru w każdym aspekcie czy podporządkowanie regułom małżeńskim i społecznym. I co się okazuje? Że wcale ten wybór nie jest taki oczywisty. To jest dla mnie największa siła tego filmu, że nie tłucze  łopatologicznie, że reguły to zło i zniewolenie, a wolność jest super i nam się należy, i jak ją mamy to wszystko idealnie się układa. Pytanie, jak żyć, jest tu mocno otwarte i wrzucone na tło społeczności, która zaskakująco trwale ułożyła sobie zasady współżycia.

    co do Żydów to…

    Tu poczynię osobistą dygresję, że odkąd pamiętam, odkąd zaczęłam czytać, oglądać i coś rozumieć, zawsze miałam ogromny szacunek do żydowskości, do kultury żydów, zawsze uważałam, że to ich konsekwentne, kurczowe trzymanie się zasad, nawet na tak małych wysepkach światowego chaosu, jakimi są metropolie typu Londyn czy NY, to jest sprawa, która niezmiennie wzbudza we mnie rodzaj kulturowego szoku. Że tak można, że ci ludzi tak robią, że to ciągle pielęgnują, studiowanie Tory, te zasady, ten patriarchat, te rodzinne rytuały, te oczywistości, które dzisiejszy świat dawno wywalił do kosza, ośmieszył i uznał za wręcz szkodliwe dla wolności jednostki. Mają oni ten rodzaj duchowości, której im zazdroszczę, bo uważam, że katolicka tradycja, w której wyrosłam jest powierzchowna, jarmarczna i przepełniona blichtrem.

    bez sensu

    U nas w Polsce, tak się porobiło, że przestajemy już pytać o sens jakiejkolwiek wiary w cokolwiek, przestaliśmy umieć odnajdywać się z zorganizowanych społecznościach, mentalnie i gospodarczo też zostaliśmy sami. System skutecznie zniechęcił nas też do wysłuchiwania co niedziela archaicznych przemów skompromitowanych kapłanów, o których można powiedzieć zapewne wszystko, ale nie to, że nadają się na duchowych przewodników czy strażników duchowych tradycji. Zmiany na rynku pracy spowodowały też zmiany obyczajów, chwieje się to, na czym osadzone są zwarte społeczności, mam na myśli oczywiście „podstawową komórkę społeczną” czyli rodzinę. Wszystko się atomizuje, jest płynne i względne, nakierowane raczej na poszukiwanie indywidualnych zakresów wolności niż społecznych form integracji.

    Wiedząc to, ogląda się te „Nieposłuszne” i stawia pytania, które zamyka się w szafie, bo niepokoją, rezonują w głowie za głośno:
    – czy wiara ma sens, czy życie według skostniałych, tradycyjnych zasad sprzed wieków ma dziś sens, jaki sens ma wolność? czy przynosi same benefity czy jednak też z czegoś odziera?
    – co wybrać? „dobre życie”, bezpieczne i przewidywalne na pewnych poziomach, czy niepewność, grząskość, ale według własnych reguł?
    – co zyskuje się, a co się traci „mogąc wszystko”
    – czy życie według zasad społeczności wyklucza poczucie zadowolenia i szczęścia?
    – czy chodzenie za głosem porywów swojego serca faktycznie wyzwala?

    I ciekawe jest to, że film ten nie udziela jednoznacznej odpowiedzi na żadne z tych pytań.

    co jest ważne

    Dwie bohaterki – wyzwolona Ronit i przykładna żona w peruce Esti – mierzą się z odpowiedziami na te pytania każda z osobna i ich decyzje nie są ani proste ani jednoznaczne. Ale jedna reguła jest akurat prosta, że zawsze jest coś za coś. A pytanie zostaje już jedno – co jest ważne. Co także jest pułapką, bo skąd możemy to tak naprawdę do końca wiedzieć?

    Film „Nieposłuszne” wzbudza w widzu ten niepokój poprzez stosowane środki wyrazu, sceny w dusznych, małych pokojach, klaustrofobiczne klimaty, najazdy na framugi, drzwi, symbole wszelkich ograniczeń, większość scen jest skonstruowana tak, że trzeba się domyślać emocji między bohaterami, nie jest to wyłożone nam łopatologicznie, co mnie osobiście bardzo satysfakcjonuje, że tak właśnie.

    Od razu przypomniał mi się film z 2009 roku o tej samej, czy podobnej tematyce, historii opowiedzianej za pomocą podobnych narzędzi, niedopowiedzeń i mnóstwa ważnych pytań, na których znalezienie odpowiedzi graniczy z cudem. Chodzi mi o „Oczy szeroko otwarte” Haima Tabakmana. Tu rzecz jest o homoseksualnej namiętności i miłości między statecznym ojcem licznej rodziny Aaronem a młodym studentem Ezrim. Homoseksualizm to ogólnie jest coś, co religia żydowska absolutnie wyklucza i traktuje jako fanaberię, pokusę, którą można wyeliminować poprzez służbę społeczeństwu i czytanie mądrych ksiąg. Więc nie ma lekko.

    Film też pokazuje, jak religia warunkuje społeczne i jednostkowe życie bohaterów, wpływa na kształt i granice ich emocji. Stąd, rodząca się między dwoma mężczyznami namiętność nie ma szans na przetrwanie w tej atmosferze.I pytanie – co teraz? Czy odrzucić głupie zasady, religię krępującą wolność człowieka? Robić co należy, czy uciec i folgować namiętności? Tertium non datur.

    Ortodoksyjny Żyd walczy z pokusami, bo to podnosi wartość jego życia. Ale jeśli zdecyduje się na akcept naturalnych instynktów oznacza to dla niego porzucenie wiary. W tym akurat filmie stateczny Aaron zaprasza Ezriego do swojego życia, bo chce przeżyć rodzaj religijnego przebudzenia, ale wie, że przekracza jakieś tabu, chce być religijny a jednocześnie prawdziwy. Musi więc dokonać wyboru pod wpływem swojej wewnętrznej wiary i nacisków społeczności, w której żyje. Każdy wybór, jakiego dokona niesie ze sobą duże koszty.

    nie ma lekko

    Jakoś ostatnio wydawało mi się to wszystko proste. Wiadomo, że wiara, zasady to skostnienie, to uwstecznienie się, to synonim zacofania, że świat idzie do przodu, reguły trzeba zmieniać, dopasowywać do zmieniających się warunków. Ale widzę, że wcale tak się nie dzieje. Że porzucenie tego, w co kiedyś się wierzyło, praktykowało nie przyniosło wyzwolenia o jakiejś spektakularnej skali, bo wmanewrowało w wiele innych ograniczeń, że atomizacja społeczna i relatywizm przyniosły swobodę, ale też wykluczenie.

    Jak tu więc dalej żyć, co robić – nie mam niestety zielonego pojęcia, ale sam fakt, że zaczął się proces rewizji moich radykalnych poglądów, które do niedawna uważałam za niepodważalne, to jednak coś.

    Jak nie kościół, jak nie instytucja, jak nie mentor, to chociaż kino zasieje wątpliwości. Tylko tyle. Aż tyle.

  • Kanapka ilustracyjna, czyli życie jako komiks

    Nie jestem zapaloną komiksiarą.
    Moje ambicje w tym temacie zakończyły się na przygodach Tytusa, Romka i A’Tomka, w porywach z Kajko i Kokoszem. Ale lubię, kiedy historie opowiedziane są dobrze. I co się okazało ostatnimi czasy? Że można to zrobić za pomocą komiksu. Komiks. Kto czyta komiksy? Jakaś grupka nerdów? albo geeków? a tymczasem to możemy być też my!

    W trendach

    W ogóle modny jest teraz trend retro. Powroty do przeszłości, sprzed wilczego kapitalizmu, który przeżuwa i wypluwa nas tak, że czasy siermiężnego PRL-u wydają nam się atrakcyjne, a nasza pamięć umaja je w szaty nostalgii, sentymentów spod znaku „kiedyś było fajniej, bo pisało się listy ręcznie”. W cenie jest też trend rewizji tej przeszłości, że halo, to, że kiedyś dzieci siedziały na trzepakach a nie w smartfonach czy konsolach do gier, wcale nie znaczy, że było tak super.

    3 ostatnio wydane komiksy, które tu chcę omówić, wpisują się też w inny, silny ostatnio w narracjach nurt life is a permanent struggle. Trend mocno zaznaczony przez sukces 6 tomowego cyklu Karla Ove Knausgarda „Moja walka”, generalnie i z grubsza polega na tym, że jakaś zdolna pisarsko osoba czuje, że nie chce jej się wymyślać historii, bo jej własna, jest na tyle bardziej zajmująca, że nie ma sensu wymyślać bohaterów, protagonistów, antagonistów i budować zwrotów akcji, bo własne życie choć bez strzelanin i pościgów czy magicznych przemian wydaje się nie mniej interesujące.

    po co, po co, po co

    Słowo „wydaje się” jest tu zresztą dość kluczowe.
    Matka bohaterki i autorki jednego z tych komiksów zapytała ją po co ona chce robić komiks o życiu ich rodziny, że kogo to w ogóle obchodzi? Pytanie o sens snucia własnych opowieści przekazywanych dalej ludziom jest fundamentalne.

    Ja to widzę w taki sposób, że wszystkie akcje „zapośredniczenia” (jak określał to Beksiński) swojego życia w książkach, filmach, kanałach social mediowych, jeśli są opowiedziane dobrze – obchodzą. Ludzie, którzy nie umieją wyrażać myśli pisząc, rysując, fotografując, filmując potrzebują odnajdować się we wspólnotowości cudzych losów, potrzebują móc powiedzieć podczas konsumpcji jakiejś twórczości „to o mnie”, „mam podobnie”. Według mnie tego rodzaju reakcja to jeden z fundamentów obcowania ze sztuką, nie jedyny rzecz jasna, ale szalenie istotny. Możliwość utożsamienia się, odnalezienia w cudzym losie, który opowiedziany jest niebanalnie, raczej nie frazą z czytadeł.

    Pierwszy memuar tytułem już stanowi odpowiedni komentarz do trendu retrosentymentów, jaki wymieniłam powyżej

    „Totalnie nie nostalgia”

    Wymyśliła go, napisała Wanda Hagedorn, a narysował Jacek Frąś. Wanda w latach 80 -tych razem z mężem i dziećmi wyemigrowała do Australii (szkoda, że ja nie wpadłam na ten pomysł, ale może dlatego, że nie miałam pojęcia, że takie coś w ogóle można zrobić, bo oglądało się filmy „300 mil do nieba”, w których przekaz był jasny – uciec? tylko na podwoziu tira do Szwecji. Dlatego może nie zapaliłam się do pomysłu), dziś jest tam działaczką feministyczną, walczy o prawa kobiet w przestrzeni publicznej i społecznej, angażuje się w walkę z przemocą wobec kobiet. I siedząc tak sobie  w zasobnym miłym kraiku jako dojrzała kobieta zaczęła snuć swoje wspomnienia, które przybrały formę tego właśnie pokaźnego rozmiarowo komiksu. Rozmiarów nie ma się co obawiać. Czyta się to w jeden wieczór. Historia jest obyczajowa, ale wciąga lepiej niż te o bohaterach w rajstopach w pelerynach.
    Memuar jest o tym, co znaczyło być dziewczynką, córką, wnuczką, uczennicą w głębokim PRL- u (akcja wspomnieniowa zaczyna się w 62 roku, kiedy Wanda ma 11 lat), jak to żyło się tym dziewczynkom, córkom, matkom, babciom w opresyjnym systemie szkolnym, państwowym, rodzinnym – patriarchalnym i klerykalnym – katolickim. Jest cała galaktyka tych nieszczęsnych matek, pań domu uciekających z gromadką dzieci przed zawiedzionymi życiem panami domu, babć broniących ostatnich bastionów swoich potrzeb, zdziwaczałych cioć, obleśnych wujków i obmacujących dzieci księży. Wszystko opowiedziane jest z dosadną, wręcz bolesną szczerością, i pierwsze seksualne doznania z własnymi siostrami, wzbogacanie wiedzy o życiu seksualnym z obleśnym stróżem, cierpienie matki podporządkowanej ojcu i mężowi, nieistotność dzieci jako podmiotów w rodzinie i szkole.

    "Totalnie nie nostalgia"

    “Totalnie nie nostalgia”

    No dużo tego jest. Mnóstwo jest tam niuansów z przeszłości, tropów, które są i mnie bliskie. Poczucie wszechogarniającej niemocy w zderzeniu z systemami i powolne rozumienie, które przychodzi z wiekiem, pojęcie, jak bardzo było się nieistotnym narzędziem, trybem w tych systemach, co kładło się dużym cieniem na własne prywatne życie w dorosłości, jak wiele rzeczy klaruje się naprawdę dość późno w życiu, kiedy już trochę się wie czego się chce a czego nie i trzymanie się tej głupiej wiary, że na nic jeszcze nie jest za późno.
    O tym jest właśnie komiksowy memuar Wandy Hagedorn i Jacka Frąsia, bardzo o mnie.

    „Pan Żarówka” Wojtka Wawszczyka,

    czyli znowu zwykłe życie, ale jak to jest pokazane! Jak to jest narysowane i opowiedziane!

    Wawszczyk też wziął sobie na warsztat swoje życie, ale zrobił to inaczej niż Hagedorn i Frąś. Jego komiks przypomina w ogóle z wyglądu skrzynkę na narzędzia albo Biblię, jest to grube, ciężkie i czarne, całość w środku skomponowana jest arcy precyzyjnie, żadnego zbędnego kadru czy jakiegoś ple ple. Te rysunki są trudne. Trochę śmieszne, trochę brzydkie. Wawszczyk jest reżyserem, animatorem, scenarzystą i rysownikiem, robi wiele animacji, nawet dla Disneya!, do reklam itd. ogólnie mocno zajęty człowiek, prywatnie też zajęty, a szkoda (tzn nie dla niego chyba), tę opowieść rysował 7 lat zanim złożył w całość.
    Swoje życie postanowił w przyoblec w opowieść nieco surrealistyczną, więc obmyślił, że jego alter ego – 6 letni chłopiec na skutek wypadku w hucie, pracy mamy, został żarówką (!), a jego rodzice na skutek wypadków przy pracy lub z przepracowania zmienili się odpowiednio – ojciec w naleśnika, matka złamała się w pół, dosłownie i w przenośni. Brzmi i śmieszno i straszno.

    Za pomocą pewnych surrealistycznych symboli Wawszczyk oddaje inercję i bezwład siermięgi, sino smutnej szarości blokowisk z ostatnich lat dogorywającego komunizmu, bezmiar beznadziei, biedy, bezradności członków tego systemu, w którym zwykli ludzie pracowali sobie, pracowali, uczyli się, uczyli a wszystko to po nic, po to, żeby na koniec miesiąca przed pensją odgrzewać stary chleb na patelni.
    Dzięki zastosowanym zabiegom formalnym udało się Wawszczykowi uniknąć taniego sentymentalizmu, że biedna uciemiężona matka miała na głowie cały dom, męża kalekę, synka jedynaka, po czym sama stała się niepełnosprawna a synek chciał się wyrwać do swojego życia i lokum, co szło mu na początku dość średnio, ale od czego jest determinacja. Świetne, mądre, zabawno straszne obserwacje naszych losów, ludzi urodzonych w latach 70-tych, bezwład rodzin, państwa i wszystkiego oraz obserwacja, jak można było sobie z tym radzić. Mądrości przekazywane nam przez nasze babcie, hipokryzja w szkołach, bezwzględne i obojętne na potrzeby społeczeństwa państwo itd itd. Mega mądre i mocno ujmujące. Wystarczy przywołać taki fragment z tego komiksu, kiedy Żarówka rozmawia z kolegą ze studiów, który dla odmiany jest Wycieraczką.
    kolega:
    Jak myślisz, dlaczego pozwalam innym ludziom się deptać i i wycierać o mnie buty?
    – Dlatego, że to dla nich atrakcyjne!
    – To mnie wyróżnia spośród innych!
    – Nawet jeśli udajesz, nawet jeśli to co robisz jest nieprawdą, to ludzie i tak zapamiętają cię za to co robisz, a nie za to kim jesteś”.

    "Pan Żarówka" - komiks

    “Pan Żarówka” – komiks

    Wawszczyk wkomponował te pozornie banalne stwierdzenia w taki sposób, że każdy kto to czyta odbierze to na swój własny sposób, i możliwości odczytania będzie sporo. Na tym polega moim zdaniem geniusz takich zjawisk narracyjnych.
    No i na koniec komiks 3, też mniej więcej o tym samym, tyle że towar eksportowy z Francji. Już na pierwszy rzut oka widać, że nawet w biedzie dzieje się Frankom o niebo lepiej w systemach niż nam, tu nad Wisłą i nie ukrywam, wzbudza to jakąś moją zawiść  (nie bójmy się nazywać rzeczy po imieniu), ale jest to na tyle dobre i znalazłam w tym sporo punktów stycznych ze sobą, w ogóle z tak zwanym losem pojętym ogólnie i ponadgranicznie, że chcę lekturę tego komiksu przywołać, a tym samym rekomendować.

    „Codzienna walka” Manu Larcenet.

    Autor, bohater to neurotyczny 30 latek, fotograf znużony obowiązkami zawodowymi reportażysty w jakiejś gazecie, stwierdzający, że długoletnie terapie nie leczą go z lęków ani z niczego, więc zrywa się z paska systemu i oddaje swoim myślom i poszukiwaniu straconego czasu. Kto bogatemu zabroni. Bohater co prawda bogaty nie jest, ale Francja to jednak nie Polska, tam się jakoś żyje mimo wszystko.
    Na początku bliska mi była jego neuroza, zatroskanie tym, że świat zmierza ku zagładzie, ogólna nieprzystawalność i to jak mówił poznawszy dziewczynę, że „Moje historie miłosne pokazywały mi, że lubię samotność. Zawsze fascynowała mnie nieobecność. Zaś obecność mnie nuży”. Czy słychać jak stoję wtedy na raz i mówię – to o mnie!?

    Potem losy bohatera i jego powikłane, a jakże stosunki z matką i ojcem, rzucone są na tło przemian społeczno gospodarczych we Francji. Oto upada przemysł, w tym stocznie, z którymi związany był ojciec, upada dotychczasowy porządek i przychodzi nowy, w którym niełatwo się odnaleźć. niepewność, schyłkowość, ogólna bessa, rozliczenia przeszłością, konieczność podejmowania wyzwań na miarę dorosłego człowieka pt. rodzina, dzieci, żona, odpowiedzialność i takie tam. No nie jest łatwo, za to łatwo nam to zrozumieć, to na pewno.
    Rysunki są tu pogodniejsze niż u Wawszczyka, pastelowe, trochę przypominające rysunki dla dzieci, ale że nie są dla ich – widać od razu po pewnego rodzaju brzydocie tych postaci, chyba tylko kot Adolf jest tam narysowany ładnie, ale możliwe, że tylko koty ogólnie są ładne i na pewno ładniejsze od ludzi. Larcenet zresztą też tak uważa, swój człowiek.

    "Codzienna walka" - komiks

    “Codzienna walka” – komiks

    Dlatego też, jeśli ktoś ma w kieszeni nie tak mało zbędnej gotówki, to winien zakupić sobie te 3 pięknie, oryginalnie wydane komiksy i spróbować się przejrzeć w tych lustrach, może znajdzie tam coś o sobie, albo coś dla siebie, niekoniecznie jeśli grubo przekroczył już 40 tkę czy 30-tkę. A dla młodszych dobre są to wskazówki, jak robić dobry kontent o swoim życiu. Chociaż raczej te style są nie do podrobienia.

  • zjedz kanapkę