• Selfie – feminizm, czyli jak być słabą, ale silną

    Samo słowo „selfie” ma na ogół negatywne konotacje. Że dziubki, że głupie, niepoważne, że dla znudzonych dziewuch z dużych miast i  narcystycznych blogerin. Instagram to samo. Baza selfie dla gimbazy, ludzi niepoważnych albo dla modelek albo dla pretendentek, ogólnie poważni ludzie to piszą artykuły na linkedinie i twittują komentarze o ustawach i protestach, a nie wrzucają ładne zdjęcia z kawą. Tak więc takie tam głupotki. Tymczasem okazuje się, że w tym całym zamieszaniu wyodrębniło się zjawisko „selfie – feminizmu” i zrobiło się ciekawie.

    W skrócie polega to na tym, że prócz naśladowczyń it girl w stylu Kendall Jenner jest grupa dziewczyn, kobiet, które chcą przejąć kontrolę nad swoim wizerunkiem przestając ulegać presji szeroko pojętej pop kultury promującej w nowych mediach tylko dziubki, ładne pośladki i cycki, wszystko przefiltrowane w klimacie hygge z lirycznie ułożonymi wełnianymi kocykami, kubkami ciepłego kakao i nowym kryminałem w tle, albo z kotem. Wśród tego zalewu klonów i do bólu powielanych wzorców „ładności” funkcjonują kobiety, które chcą, aby spojrzeć na nie inaczej.

    Z tego imperatywu powstał pomysł wystawy, która ma tytuł z internetowego mema „ Na pozór silna dziewczyna, a w środku ledwo się trzyma”. Kuratorką jej jest Zofia Krawiec, miejscem akcji jest  Lokal_30 w pięknej przedwojennej kamienicy na Wilczej 29a w Warszawie. W paru pomieszczeniach lokalu zgromadzone są zdjęcia, nagrania video kilku instagramerek i artystek. Ktoś zapyta – po co oglądać zdjęcia z instagrama na wystawie, kiedy można w telefonie w aplikacji to przeklikać. Otóż nie jest to takie proste. Po pierwsze nie jest to mainstream, który podpowie nam instagramowa wyszukiwarka, po drugie pogrupowane według wybranych nazwisk artystek ich wizualizacje samych siebie są umocowane w specjalnych kontekstach. Mamy tam do czynienia z kilkoma rekwizytami kojarzącymi się silnie z tzw kobiecością – a więc rozgrzebane łóżko, kiczowata toaletka, różowe kotary, welony, wanna z różową wodą. W każdym tym elemencie umocowane są wizje tych kobiet i dziewczyn i generują w głowach obserwatorów, widzów wiele pytań, m.in.:

    • czy pokazywać się bez makeupu na instagramie?
    • czy mówić o swoich problemach ekonomicznych?
    • czy gloryfikować swój wygląd odbiegający od o kanonicznego z wybiegu Victoria’s Secret?
    • czy mówić o zmaganiu się z depresją i pokazywać to??
    • czy nie wstydzić się przekazywać wizji różnych form społecznych nakazów i odrzuceń z jakichś powodów?

    Nie będę udawać osoby ze złota, którą co dzień funkcjonuje w blasku ducha świętego i najwyższego morale. Nie dość, że oceniam innych po wyglądzie, to łapię się na zastanawianiu, czy osoby o powiedzmy – trudnej – urodzie, żeby nie powiedzieć brzydkie, mogą mówić tak, żeby zostały usłyszane. Czy nie jest tak, że chętniej posłuchamy co mówią ludzie ładni? Przecież widzowie serialu „Girls” nierzadko zmagają się z tym, że Lena Dunham – jego pomysłodawczyni – swoje ładne koleżanki obstawiła na drugim planie, a na pierwszym eksponowała własną niedoskonałą sylwetkę. I w niejednej głowie rodziło się pytanie – ale nie może sobie mankamentów zakryć albo lepiej dobrać sukienki, żeby nie było widać boczków? W mojej głowie takie pytania były – zaznaczone już kiedyś w tekście m.in. o fenomenie Leny Dunham.

    I teraz cała zabawa polega na tym, że ja nie chciałabym tak myśleć, tymi kategoriami ani o sobie, ani o innych. Według mnie głos tych instagramerek jest kamykiem do ogródka, jest jakąś zajawką, która pozwala pomyśleć o tym, że może by tak przesterować swoje zwyczaje myśleniowe. Zmiana tych nawyków może zacząć się też od coraz częściej odwiedzanego i używanego medium czyli instagrama. Bo dlaczego w sumie nie.

    Może wkrótce przestanie być ważne, czy jestem odmalowana do zdjęcia jak kamienica na powitanie cesarza albo wystrojona jak na wesele kuzynki w Radomiu, może przestanie być ważne czy oddaję się maratonom, fitnesom i czy mam nową kolekcję Zary w szafie, może przestanie być konieczne być wszędzie i robić wszystko? Może stanie się ważne coś innego, jakiś rodzaj prawdy o nas samych, naszych ciałach, duszach, domach i życiu.

    Nie jestem jednak na tyle niepoprawna, żeby sądzić, że poleci to szerokim echem i nagle panowie przestaną gustować w ładnych zdjęciach ładnych pań i ich atutów. Ostatnio rozmawiałam o tym z kolegą na domówce i on, pro elo ziomek dla kobiet i bardzo przez nie lubiany, wcale nie był chętny na oglądanie odbiegających od przyjętych kanonów ładności performenców w wydaniu kobiet protestujących przeciwko opresyjnemu traktowaniu ich ciał jako narzędzi do pokazywania panom, że mają ładne pupy i biusty.

    Sama też mam z tym problem. Łatwo jest pokazać rower, budynek czy kota, ale trudno samą siebie. Z 30 zdjęć jakie sobie zrobię jestem w stanie zaaprobować jedno, a i tak poddaję je retuszowi filtrów uznając, że piegi, plamy czy spuchnięte rano oczy nie są dobrym kontentem na to medium. Jakiś czas temu ktoś zrobił mi zdjęcie moich pleców, żeby zobaczyć, jak bardzo mam krzywy kręgosłup. Wyszło z tego zdjęcie, które uwielbiam. Oświetlona miękkim wrześniowym światłem skóra i te krzywe klocki moich kręgów. Z lubością sobie je zoomuję i oglądam drobne plamki, przebawienia, piegi, pajączki i pory na skórze i w jakiś dziwny sposób wzrusza mnie to, że to moje pory, moje plamki i moja skóra. Jednak nie wrzuciłam tego zdjęcia na instagrama. Gołe nogi, cycki na wierzchu, goły brzuch, proszę bardzo, ale plecy to nie jednak, jakoś za intymnie, chociaż przecież są takie dość neutralne, ale uznałam, że poprzez ich nagość są zbyt bezbronne, żeby inni oglądali. Czy słusznie? Nie wiem tego.

    Ale zazdroszczę tym dziewczynom z wystawy, że one takich dylematów nie mają. Pokazują siebie w różnych sytuacjach, w brokacie, w rozmazanych makijażu, w dziwnych anturażach, po wstaniu z łóżka, z wystającym brzuchem, grubym udem itd. Ładnie przeciwstawiają się dyktatowi „żeby było ładnie”, Zofia Krawiec, tak się składa bardzo ładna dziewczyna, w swoich kreacjach pokazuje mocno ironiczny stosunek do tych instagramowych konwencji. Trudno nie zauważyć, że ma atuty odpowiednie na wymogi tych czasów i mediów – młoda ładna, zgrabna, ale próbuje pokazać się tak, żeby to nie było takie jednoznaczne i najważniejsze, śmieje się z tego, ironizuje na pewno mocno. Pozostałe dziewczyny, kobiety, czyli Coco Kate, Alicja Gąsiewska, Nola Karamazow, Agata Zbylut, Iwona Demko, Karolina Suboczewska, Zuzanna Janin pokazały siebie tak, żeby namieszać w głowach. Jedno ciało a tyle tam przywołanych konotacji, skojarzeń, apeli, jakby ciało kobiet było teatrem niezliczonych społecznych, kulturowych wojen. A one się z tym zmagają, każda na swój sposób i mnie się podoba, że o tym mówią, że o tym się mówi i że to dzieje się nie tylko w hermetycznych artystowskich kręgach, ale w medium dostępnym dla wszystkich i, jak się okazuje, niesłusznie infantylizowanym.

    Ten kierunek zmian w patrzeniu, w myśleniu, w moim też własnym, podoba mi się. Chcę tym tropem.

    Wystawa Na pozór silna dziewczyna a wśrodku ledwo się trzyma Coco Kate, fot. moja

    Wystawa Na pozór silna dziewczyna a wśrodku ledwo się trzyma Coco Kate, fot. moja

    Wystawa Na pozór silna dziewczyna a wśrodku ledwo się trzyma Agata Zbylut, fot. moja

    Wystawa Na pozór silna dziewczyna a wśrodku ledwo się trzyma Agata Zbylut, fot. moja

    Wystawa Na pozór silna dziewczyna a wśrodku ledwo się trzyma selfie

    Wystawa Na pozór silna dziewczyna a wśrodku ledwo się trzyma selfie

    Wystawa Na pozór silna dziewczyna a wśrodku ledwo się trzyma selfie

    Wystawa Na pozór silna dziewczyna a wśrodku ledwo się trzyma fot. moja

     

    Wystawa Na pozór silna dziewczyna a wśrodku ledwo się trzyma Iwona Demko fot. moja

    Wystawa Na pozór silna dziewczyna a wśrodku ledwo się trzyma Iwona Demko fot. moja

  • Pośmiertna kanapka Lucii Berlin

    „Instrukcja dla pań sprzątających” Lucii Berlin to zbiór pośmiertnie wydanych opowiadań amerykańskiej autorki robiących w świecie ludzi zdolnych skupić się na dwóch akapitach bez robienia sobie przerw na robienie herbaty i scrolowania feedów swoich sociali oszałamiającą karierę. Tytuł jest chwytliwy i osoba autorki nie byle jaka. Lubi się też kariery pośmiertne. Bo zmarła w 2004 roku Lucia Berlin wielkiej sławy pisarskiej za życia nie zaznała, z różnych przyczyn, za to teraz mamy renesans jej twórczości. No i osoby. Moim zdaniem totalnie słuszny.

    Ale ten, kto przyjmie, że parę opowiadanek łyknie bez problemu – potknie się na tej prozie. Na początku trudno jest przywyknąć. W tym świecie zamieszkuje wielu bohaterów, jest dużo imion, zdarzeń, czasoprzestrzeni poupychanych na dwóch, trzech stronach. Czytelnikowi zdeprawowanemu przez świat treści w pigułce postów na Facebooku trudno dociec, kto pyta, kto odpowiada, kto jest narratorem. Ale kiedy pokona się pierwszy odruch zniechęcenia podobny do tego, jaki miało się na matmie, gdy próbowano zachwycić nas równaniami z dwiema niewiadomymi, okazuje się, że jesteśmy jednak genialni – wchodzimy na level zrozumienia. I nagle dzieje się tak jak z muzyką streamowaną w telefonie słuchaną na słuchawkach – czujemy się nagle jak w jakimś teledysku. Nasze życie robi się słowami piosenki i rzewną lub skoczną melodią. Tak samo jest z tymi opowiadaniami. Berlin wciąga nas w swoje światy, a nam wydaje się, że nasze życie też jest opowiadaniem. Nagle każde zdarzenie, ruch, gest, słowo czy banalny gołąb na latarni stają się literaturą. Tyle że my nie będziemy umieli zrobić z własnego życia opowiadania. Ja wiem, że wielu ludziom tak się wydaje, że umieją i chętnie dzielą się spostrzeżeniami, że właśnie zjedli, a wczoraj wyszli i było wesoło, ale niestety, powiem serio teraz. To naprawdę nie wyjdzie. Nawet pośmiertnie.

    Ogólnie nudzą mnie już zmyślone historie w książkach. Nie wiem, dlaczego. Po prostu wymysły i fikcja przestały mnie interesować. Berlin nie nudzi, pisze o sobie, chociaż robi w to nieoczywisty i wyszukany sposób. I w tym momencie nie można nie zadać sobie pytania, czy biografia autora ma znaczenie dla odbioru jego dzieła. Całe wieki temu pisałam z tego pracę magisterską nie rozumiejąc połowy z dzieł z teorii literatury, na jakich się opierałam, ale przeczucie mnie nie myliło! Bo życie autora ma wpływ na to, jak odbiera się jego twórczość. Przynajmniej do pewnego stopnia ma. Można te opowiadania czytać nie znając ani jednego faktu z życia Berlin, na pewno, ale można znać i móc zrozumieć pewne zjawiska tam przywołane szybciej i mocniej. Takie jest moje zdanie.

    Lucia (czytaj: Lu – sia) Berlin miała życie, którym mogłaby obdzielić kilka osób.

    Lucia Berlin fot. za wyborcza.pl

    Były tam i bogactwo i bieda, i szczęście na słonecznych farmach Teksasu czy w loftach Nowego Jorku, i upokorzenie, i rodzinna przemoc, i choroby stygmatyzujące dzieciństwo i młodość, alkoholizm, z którym pisarka zmagała się całe lata, trzy małżeństwa, czworo dzieci, papieros przypalany przez księcia Aly Khana kochanka Rity Hayworth. Były chwile wzlotów i udanego rodzinnego pożycia, ale zawsze zakłócane albo przez chorobę alkoholową albo przez narkomanię partnera. Po rozstaniu z jazzmanem Buddym Berlinem Lucia nie wyszła już za mąż i zajęła się nauczaniem i pisaniem. Na Uniwersytecie w Kolorado w obrzydliwie zamożnym i cukierkowym miejscu, gdzie każdy się uśmiechał i miał labradora, szczęśliwie i z sukcesami uczyła studentów pisania, podupadając jednocześnie na zdrowiu.

    Ale siła jej opowiadań bierze się nie z egzotycznych wydarzeń, wartko postępujących zmian jej losu, popadania w życiu w skrajności, ale z umiejętności obserwowania zjawisk pozornie nieistotnych. Berlin umiała ponoć godzinami wpatrywać się w okno i esecjonalizować wszystko cokolwiek za nim zobaczyła.

    Kanwą każdego jej opowiadania jest to, co zaobserwowała i przeżyła sama, ale w każdym z nich narratorka ma inne imię, jakieś zdarzenia są dopowiedziane do tych, jakie wydarzyły się naprawdę. Niechronologicznie opowiadania te kręcą się wokół miejsc, w których żyła i wydarzeń, jakie były jej udziałem, a więc:

    • pobyty w Chile i Meksyku
    • katolickie szkoły
    • ona jako uczennica
    • ona jako nauczycielka
    • ona jako alkoholiczka
    • ona jako matka 2 potem 4 dzieci
    • ona jako partnerka, rozwódka, kobieta porzucana i porzucająca
    • ona jako wnuczka dziadka alkoholika i demonicznego sławnego dentysty
    • ona jako pomoc biurowa, pomoc biurowa
    • ona jako osoba poszukująca swojego miejsca w świecie
    • ona jako pomiatana i wyszydzana nastolatka
    • ona jako zdeprawowana panna z bogatej rodziny wśród chilijskich slumsów
    • ona jako córka nienawidząca matki, która z kolei nienawidziła swojego ojca

    Za każdym razem była obserwatorką wszystkich i wszystkiego. Swoim studentom, adeptom literatury zawsze zaś radziła : „Pisz to, co widzisz, nie to co chcesz zobaczyć. Patrz, naprawdę patrz”.

    Sama napisała tylko 77 opowiadań. Zapewne tę formę wymusił niejako tryb życia jaki prowadziła, brak czasu i zmaganie się z alkoholizmem. Ale robiła to, bo jak twierdziła „Mój pierwszy mąż mnie porzucił, tęskniłam za domem, rodzice się mnie wyrzekli, bo tak młodo wyszłam za mąż i się rozwiodłam. Pisałam, żeby wrócić do domu. Pisanie to było miejsce, w którym czułam się bezpiecznie. Pisałam, by naprawić rzeczywistość.” Uważała, że pisarze są ludźmi potrzebującymi afirmacji swojego życia, a pisanie to dostrzeganie piękna w zdarzeniach negatywnych, pisanie według niej nadawało zdarzeniom odpowiedni sens. Siłą tych opowiadań jest właśnie to: złe wydarzenia, zabite psy, przedwcześnie zmarłe dzieci, opuszczenie, samotność, niezrozumienie pokazane w taki sposób, jakby czytało się o słonecznym magicznym ogrodzie, w którym roi się od ładnych kwiatków i sennych pszczół.

    Jak ona to robiła – nie wiem. Czy człowiek rodzi się z takim podejściem, czy to „czas nas uczy pogody” – też nie wiem. Jak oswoić własne życie pisząc o nim – też chyba nie wiem. A Berlin pisała te skrawki i oswoiła, zarówno swoje własne jak i tych, którzy czytają. Którzy dzięki tej prozie na bank wpadną na to, że nic nie jest bez znaczenia, nic nie jest po prostu złe czy dobre, że po prostu jest. I to w tym wszystkim jest najfajniejsze, mimo że nie każdy będzie umiał o tym napisać tak jak ona, albo w ogóle nie będzie umiał. Co wcale nie oznacza, że należy się zniechęcać.

  • Związki w czasach tindera, czyli redefinicja

    Tinder i czego tak właściwie szukamy?

    Nie chciałam dziś iść do kina na rosyjski film „Niemiłość”, którego diagnozą jest współczesna niezdolność do okazywania, posiadania emocji i uczuć. Mam i tak za wysoki poziom scynicznienia w tym temacie, więc nie chcę sobie dokładać przykładów, że miłość to dziś towar nawet nie tyle deficytowy, co po prostu na wspólne życie nierzadko niewystarczający. Klikałam więc bezmyślnie po Netflixie, który jak należało się spodziewać, na wszystko przygotował nam odpowiedź. (Tak to jest już przedsionek dystopii z Black Mirror). Wygrzebałam niepozorny film, nie miałam go nawet w moim newsletterze!, o błahym tytule „Nowość”.

    Jest to dość skromny materiał, nie zawiera fajerwerków, ani głębokich analiz społecznych. Skupia się na parze głównych bohaterów żyjących gdzieś tam sobie w Stanach, ale anturage nie ma tu większego znaczenia, wedle nowej myśli, że biali ludzie z klas średnich mogą w sumie żyć wszędzie, jeśli zechcą. Wchodzimy za to w emocje pary młodych, ładnych ludzi. Nie bez znaczenia, przynajmniej dla mnie, jest fakt, że młodego mężczyznę gra Nicholas Hoult, kultowy Tony Stonem ze „Skins” i nieporadny nastolatek z „Był sobie chłopiec”.

    Patrzcie. (nie, nie kochałam się w nim, jestem już za stara)

    Był sobie chłopiec – fot. za Kulisy kultury

    Skins – fot. za fanpop.com

    Tak więc on przystojny, wysoki, ma niebieskie oczy, ona młoda, apetyczna, bursztynowe oczy i zdrowe, długie włosy traktowane w sposób nonszalancki. Ogólnie swoje idealne ciała traktują jak coś co jest oczywiste i coś co jest narzędziem odczuwania miliona rozkoszy, przyjemności i przyjmowania ekscytujących bodźców bez końca płynących ze świata. Kamera fokusuje się głównie na ich twarzach, na wyrazie ich oczu, na grymasach, innymi słowy chodzi tu o skupienie się na tym, co mogą ci ludzie odczuwać względem siebie nawzajem i względem siebie samych.

    Film niespodziewanie podrzuca jakąś odpowiedź na pytanie, jak na nowo, w czasach tindera, aplikacji randkowych zdefiniować miłość. Jak ją w ogóle zidentyfikować, kiedy wszystko dzieje się szybko, łatwo i kiedy internet podrzuca nam szybko odpowiedź na jakiś zawód w relacji z innym człowiekiem, czyli innego człowieka, który też prawdopodobnie nie będzie odpowiedzią na nasze oczekiwania i potrzeby.

    Bohaterowie Martin i Gabi spotykają się umawiając się przez aplikację na niezobowiązujący seks, akurat bowiem tego wieczora nie udały im się inne umówione seksy. Okazuje się jednak, że powstał zalążek przyszłego uczucia, czyli zaciekawienie. Rozmawiali ze sobą i byli sobą wzajemnie zainteresowani. Na takich spotkaniach, każdy kto zaliczył kilka takich mityngów, wie, że to prawdziwy rarytas. Seks okazał się taki, jakiego oczekiwali oboje, dlatego jak przystało na te czasy – szybko zdecydowali się zamieszkać razem i wylogować z aplikacji randkowych z entuzjastycznym okrzykiem – Jebać bycie singlem.

    Potem dopiero zaczęły mnożyć się w nich pytania.

    Czym może być ta miłość dziś

    Pytani na przykład przez znajomych, czy kochasz ją/jego odpowiadali „myślę, że tak”, ale nie nie wiedzieli, czy miłość to:

    • wstęp do merkantylnych transakcji?
    • czy to, co fałszywie wbił nam do głowy romantyzm, że miłość to bycie dwiema połówkami tego samego i przy okazji lekarstwo na samotność?
    • czy to wieczny stan uniesienia, pragnienia dwojga idealnych, pozbawionych wad ludzi w jakimś idyllicznym raju?

    Z pewnością młodzi, piękni, bez trosk finansowych ludzie ci przywykli do tego, że odczuwanie ekscytacji i przyjemności to warunek sine qua non, aby uznali swoje życie za udane. W związku z tym wykluczały się obowiązki typu rodzina i dzieci, nie bardzo też przygodne seksy w klubie czy z ludźmi z tindera. To może by tak coś pośredniego. Razem, ale bez zamykania się na innych, wspólnie, ale bez odcinania się od ekscytujących bodźców płynących do atrakcyjnych ludzi z zewnątrz.

    Spróbowali więc czegoś, co jest największym wyzwaniem współczesnego życia emocjonalnego, tj. mariażu pomiędzy poczuciem przynależności i poczuciem swobody, oparciem, stabilnością, ale i wolnością i autonomią.

    Kochać i być wolnym – czy to się uda w ogóle?

    Cóż się okazało?
    To, że w głębi ducha, niezależnie od wieku, w jakim jesteśmy i sposobów w jakich poznajemy innych, jesteśmy ludźmi, którzy najwyżej cenią sobie wyłączność.

    Jeśli przytrafi się problem, chcemy, by był on rozwiązywany wspólnie z bliską osobą, tak szybko, czule i z oddaniem jak w czasach, kiedy byliśmy niczego nieświadomymi oseskami i dostawaliśmy od matek wszystko, czego nam było trzeba. Takich samych relacji, jak pierwotnych relacji z matkami, oczekujemy potem od partnerów. Oddania. Żeby jak źle, to był i wsparł tu i teraz, nie rano i nie później. Natychmiast i bezwarunkowo.

    W jakiś wywiadzie w ostatnim „Przekroju” filozof Alain de Botton słusznie zauważa, że miłość to nie jest naturalny stan, tylko ogromny wysiłek po prostu. To nie jest galop na jednorożcu na drugą stronę tęczy, tylko wybór implikujący ciężką robotę nad sobą, nad układem, o którym się myśli, że it must be the love.

    Ci bohaterowie zdobyli się na wykrzesanie jakichś zwiastunów dojrzałości z siebie. Przyznali decydując się na wybór siebie, że są nieidealni, że bali się zawsze przyznać do tego, że zawiodą, nie spełnią oczekiwań i że te właśnie lęki killują większość, nawet dobrze rokujących emocjonalnych układów.

    Najczęściej górę bierze zniechęcenie i rozczarowanie tym, że układ okazał się mniej dopasowany do naszych potrzeb i wyobrażeń niż na początku się zdawało. Tak było w przypadku pary pokazanej w głośnym i skandalizującym filmie Gaspara Noe „LOVE”. Co wskazuje na to, że same chęci, wielka namiętność, magia, piękne ciała, duże członki, jędrne cycki, dobra wola, naprawdę mogą okazać się niewystarczające.

    Ale jak film „Nowość” pokazuje, czasami ktoś tam zdobywa się na odwagę wzięcia na klatę znużenia, irytacji, zawodu i rozczarowań i tym poświadczyć istnienie jakiegoś uczucia do drugiej osoby. Przynajmniej w fazie deklaracji. I jeśli przyjąć skandynawski model myślenia o związkach, że nigdy nie ma się nikogo na zawsze, a ludzie towarzyszą nam na poszczególnych etapach naszego życia, ale na danym etapie na wyłączność, to okazuje się, że nawet tinder tego nie jest w stanie zepsuć.

  • zjedz kanapkę