• Kiss the Frog, czyli kanapka oversize

    W modzie nie za bardzo ciekawią mnie oczywistości, bezpieczne zasady dobrego wyglądu, dopasowanie do ról i płci. Uważam, że rolą projektanta modowego jest przełamywanie oczywistości i dekonstruowanie elementów powszechnie uznanych za – tak zwane – ładne i bezpieczne. Dopasowane sukieneczki podkreślające tzw. atuty, obcasiki, garnitury to są według mnie narzędzia opresji kategorycznego grupowania ludzi na męskie i żeńskie. Na szczęście są takie osoby jak Marlena Dietrich czy Tilda Swinton, które nic sobie z tego nie robiły, przełamywały stereotypy i wyglądały interesująco w każdej roli, jeśli chodzi o przypisywanie im roli płciowych. Cenię projektantów, którzy są na tyle niezależni w swoim myśleniu o modzie, że nie dają się spętać tradycyjnie ugruntowanym wyznacznikom tego, co modne, co męskie czy kobiece. Potrafią też zaprzeczyć temu, że moda jest nieodłącznie związana z młodością.

    Parę lat temu wpadłam w internecie na zdjęcia kolekcji marki Kiss the Frog i pierwsza myśl, jaka przyszła mi wtedy do głowy była taka, że ubrałabym się w te ubrania od stóp do głów, we wszystko. I to poczucie nie opuszcza mnie z każdą nową kolekcją tej marki.

    Modelki prezentujące kolejne kolekcje są oczywiście interesującymi, młodymi, szczupłymi kobietami, ale już to co prezentują nie jest czymś, co w oczywisty sposób ten fakt podkreśla. Ubrania od Kiss the Frog są inne niż klasyczne kolekcje budowane w zgodzie z trendami, nie ma tu żadnych stylówek a la boho, grunge czy zwiewny romantyzm albo dzisiaj bądź ognista i miej wszystko na czerwono. Wszystko opiera się na wygodzie i nieoczywistej zmysłowości tych ubrań, które wyglądają jakby o parę rozmiarów za duże, ale sukienki, tuniki, swetry czy płaszcze spowijają sylwetki modelek tak, że chciałoby się wleźć w te ubrania i nigdy z nich nie wychodzić.

    Przychodzę więc do atelier na Wilczą, ale zanim zapytam twórczynię i właścicielkę marki Monikę Szczukę o koncepcję oversizowych ubrań, to moją uwagę przyciągają jej dłonie. Nie charakterystyczne rozwichrzone blond włosy, ale dłonie. Monika ma drobne ręce, szczupłe palce oraz krótkie, nieumalowane paznokcie. Trochę są to dłonie dziewczynki a trochę człowieka  pracy, na pewno kogoś,kto sam dużo manipuluje przy tworzeniu ubrań. Nie są to ręce damessy, która dyryguje i deleguje zadania, tylko kogoś kto raczej sam mocno siedzi w procesie tworzenia ubrań od początku do końca. Jest w Monice coś co jest też w jej ubraniach, mieszanina kruchości, zwiewności, ale też siły i stanowczości. To są ubrania, których mogą bać się faceci, a które są świetnym rynsztunkiem współczesnych, pewnych siebie, zdecydowanych i nie zniewolonych przez gazetowe wyznaczniki stylu kobiet.

    Zresztą Monika zapytana, kim są jej klientki odpowiada, że są to kobiety, z poczuciem humoru, które nie są spięte, ciekawe, otwarte, świadome życia, siebie, które cenią sobie indywidualizm a nie pogoń za modnym deseniem sezonu.

    Oversize

    to temat dość trudny w modzie, nie taki znowu łatwy do przełknięcia przez konsumentów mody optujących za tradycyjnym podziałem ról społecznych na „typowo kobiece” i „typowo męskie”. Kobieta ubrana w ubrania jakby parę rozmiarów za duże spotyka się z typowym „pfff” od panów i komentarzem, że wyglądasz jak w worku.

    Pytam Monikę o tę kwestię, że co ona na to, czy jej to nie zniechęca, nie smuci nawet, że jej ubrania mogą totalnie propsować otwarte, świadome kobiety z dużych miast, a panowie kwalifikować te stroje na tak zwane „ciuchy po domu”.

    Monika zauważa niegłupio, że mężczyźni mają lepiej w tej modzie. No bo kobiety są warunkowane, np. biustem, a mężczyźni mają płaskie torsy przez co ubrania leżą na nich lepiej. Osobiście jestem totalną admiratorką małego biustu, bo ubrania leżą lepiej jak powiedziano. Szkoda, że nie ma magicznej pompki. Że kiedy są potrzebne np. w sytuacji seksu, to się je przywołuje, a kiedy zakłada się ubranie, bluzkę np. to się spuszcza z nich powietrze i dzięki temu tkanina układa się idealnie. Ale jak mawiał mój były mąż, nie można w życiu mieć wszystkiego, więc trzeba szukać jakichś innych sensownych rozwiązań.

    Monika mówi, że zdarzają się już jednak mężczyźni coraz bardziej świadomi tego, że świetnie wyglądająca kobieta to nie tylko kobieta ubrana jak Beyonce. Ale tak, przykro jej oczywiście, kiedy na jakichś modowych targach modowi zwolennicy tradycji kiwają głową pełni ubolewania nad tym oversizem – workiem. Ale Monika się nie poddaje. Twierdzi, że kocha oversizy, że czuje się w nich bezpiecznie. Dlatego nie bez znaczenia jest to, że ostatnia kolekcja jest inspirowana mundurami ubraniami na wojnę, bo czyż ubierając się – nie zbroimy się w jakiś sposób? Nie dajemy otoczeniu przekazu, że trzymamy władzę, jeśli nie nad światem, to nad sobą? A przynajmniej chciałybyśmy, żeby tak było. I stąd wziął się ten obłędny płaszcz inspirowany płaszczem wojskowym. Dotykam go. Jest wielki, jest ciężki, jest symbolem wszystkiego co bezpieczne i symbolem demonstracji zdecydowania i pewności. Przecież chcemy właśnie tak, prawda? Czas na chwiejne obcasy przyjdzie później, chyba, że obcasy będą jak bagnety:)

    płaszczysko “podwójny agent” z kolekcji Atomic Blonde fot. Irek Kamieniak & Caroline Anielewska

    Oversize to nie tylko bezpieczeństwo.

    Mam też takie wrażenie, wyjaśnia mi Monika, że oversize ma w sobie jakiś smutek, jakąś tęsknotę za drugim człowiekiem, może to wynika z jakiejś samotności, może  to kwestia chęci otulenia się, opatulenia.

    Trudno temu zaprzeczyć. Kiedy się przejrzy zdjęcia z kolekcji nowszych, poprzednich – to można tylko rzec – że coś w tym jest.

    Dość często słyszę od ludzi taki jakby, hmm zarzut – ale po co ty tak zawsze na czarno, na ciemno, weź idź w kolor, uśmiechnij się, bądź radosna. Ja nie twierdzę, że życie jest pasmem smutków i cierpień, tak samo ochoczo od tego zbiegam, jak my wszyscy zaszczuci kulturą młodości i radości, dlatego bez przesady. To, że uznam, że życie bywa czasem spoko, dobry tekst, słońce, dobre jedzenie, dobre towarzystwo, przyjaciele, to wcale nie znaczy, że mam ubierać się w hafty i kolor seledyn. W gruncie rzeczy, życie jest dość pozbawione sensu, dlatego trzeba o tym mówić głośno. Smutek ubrań jest moim alter ego, i najwidoczniej Moniki też. Swoją przedostatnią kolekcję nazwała Melancholia. Nazwa inspirowana miejscem na sesję zdjęciową przypominającym kanadyjską przestrzeń i filmem Larsa von Triera.
    Pasuje ta Melancholia von Triera – twierdzi Monika, ze względu na miejsce, porę roku, kolory, dwie siostry modelki, świadomość jakiejś schyłkowości, oczekiwania, smutku. To wszystko mnie zachwyciło i odczułam 100% satysfakcję z tej kolekcji.
    No, nie dziwię się.

    swetrzysko melanż “Hipnotyzujący melanż” spodnie “Zapnij suwak” fot. Irek Kamieniak & Caroline Anielewska

    „Jak mam założyć coś obcisłego, czuję się jakbym była rozebrana”.

    Tak powiedziała projektantka apropos oversizów, ale ogólnie w tej rozmowie dużo atencji i czasu poświęcone jest nie tylko praktycznemu wymiarowi tego, co na siebie zakładamy. Zgadzam się z tym, że ubranie to nie tylko kwestia dobrania torebki do sukienki czy wyczucia w jakim dress kodzie udać się do roboty albo na coctail party.

    Monika uważa, że w kupowaniu, dobieraniu, nakładaniu no i projektowaniu ubrań główną dewizą jest:

    dusza ciało ciuch

    Uważam, że te 3 warstwy w jakiś sposób definiują człowieka, to jaki on jest jak się zachowuje, jak się czuje, czy zna siebie, czy się utożsamia ze sobą, czy jest ubrany czy jest przebrany, czy ten ciuch jest kompatybilny z nim, czy jest mu przyjacielem czy wrogiem. Możemy być bardziej wiarygodni poprzez to, jak się ubieramy. możemy kogoś udawać a możemy być sobą.

    Tako rzecze Monika – osoba, której projekty i kolekcje są dowodem na to dokładnie co mówi i co jest mi takie bliskie.

    Ważną sprawą są też inspiracje.

    Chociaż moda kiedyś traktowana była, jako coś tam takiego niepoważnego i dla Paris Hilton, to dziś przeciętnie zorientowana osoba, nie może zlekceważyć mody jako dziedziny i dużego przemysłu, ale też i dużego obszaru kulturowego plasującego się na równi z designem a nawet sztuką! Ma ona być wyrazem nas samych, a my sami podlegający różnym wpływom, mamy być świadomi tego, jakim.

    Toteż wypytuję Monikę, czym ona się inspiruje tworząc ubrania Kiss the Frog.

    To są moje indywidualne potrzeby przede wszystkim – twierdzi. Często mam wiele różnych potrzeb i sobie wyobrażam, jak chciałabym wyglądać w tym sezonie, co chciałabym nosić i co mieć w szafie.

    Później widzę tkaninę. Tkaniny są inspirujące i one nadają też końcowy charakter danej rzeczy. Tkanina w procesie twórczym jest naczelna, otwiera mi umysł, powoduje, że ja sobie podróżuję w myślach.

    Ulegam też innym wpływom – mówi, ale głównie kieruję się moimi upodobaniami i przyzwyczajeniami. Inspiracje to są wspomnienia z mojego dzieciństwa, dorastania, kiedy nosiłam ciuchy taty, który był dużym facetem i ja nosiłam jego płaszcze, marynarki, jego kurtki i to się mnie trzyma cały czas.

    Monika to osoba świadoma kontekstów. Według niej moda odzwierciedla czasy, w których żyjemy, nastroje ludzi, prądy społeczne, różne subkultury, za którymi idą filozofie i ideały. To są rzeczy, które nas określają.

    Twierdzi też, że wszystko mamy tak umasowione i dostępne i ludzie są tak do siebie podobni, że czasami stają wręcz kalkami, bo nie mają na siebie pomysłu. Na drugim biegunie stoi potrzeba bycia indywidualistą i określania siebie precyzyjnie, a nie naśladowania kogoś. I moda może nam w tym też pomóc. Tę markę zresztą też zapewne tworzyła z taką myślą.

    Niemniej jednak wróćmy na ziemię.  Tego typu projekty nie biorą się z sufitu, nie jest to aż tak oczywiste, że świadomi czegoś, będziemy w życiu to kreować i za tym podążać. Jak zrobiła to Monika Szczuka, że do tego Kiss the Frog doszła?
    Nie był to całkowity przypadek, ale też często w podjęciu decyzji, które wyrywają nas z iluzorycznego komfortu i generują odwagę konieczną w sumie do tego, aby zwyczajnie przeżyć – są zdarzenia, które zaliczam do kategorii „niemiłe”.

    Sama Monika mówi o tym tak:
    Zanim do stworzenia marki doszło, cały czas zastanawiałam się, co jest moją pasją, co bym mogła robić i z czego żyć, co by mi sprawiało satysfakcję, co bym kochała i co by mnie nie znudziło szybko. 10 lat się nad tym zastanawiałam. W między czasie były różne osobiste zdarzenia, które nie były szczególnie szczęśliwe. Na początku nie były szczęśliwe, ale potem inaczej to wyglądało. Zostałam zwolniona z firmy – agencji reklamowo eventowej, w której pracowałam. Moim zdaniem było to nieuzasadnione zwolnienie i potem kompletnie nie mogłam się nigdzie odnaleźć, nie widziałam siebie nigdzie, byłam załamana i to był ten moment, kiedy postanowiłam, że muszę coś więcej wiedzieć o sobie, odszukać siebie i podjąć decyzję.
    Moja pierwsza praca związana była z ubraniami. Po maturze zmarł mój tata i musiałam podjąć pracę, to była sieć Quisque z Bydgoszczy. Wtedy na rynku to była rewolucja, byłam zachwycona. Po pół roku byłam kierownikiem salonu. Kochałam tę pracę. Potem poznałam przyszłego męża, przeprowadziliśmy się do Warszawy i tu zaczęło się toczyć moje życie. Po 10 latach doszłam do wniosku, że pocą mi się ręce jak dotykam tkanin ubrań, że po prostu kocham ciuchy, wyobrażam sobie jak mogą wyglądać kobiety, sama dla siebie ciągle czegoś szukam i kombinuję, przycinam, wycinam.

    Czasami, żeby stworzyć coś potrzebna jest jakaś rewolucja, bo trudno nam wyrzec się wygodnego życia, przyzwyczajamy się do pewnych standardów i ciężko nam z czegoś zrezygnować.

    Pamiętam dokładnie jak w pewną środę, o godzinie 17 siedziałam sobie w hotelu, popijałam wino i stwierdziłam, że moje życie nie może tak wyglądać i wtedy po 10 latach uświadomiłam sobie, że to mają być ciuchy, że ja to kocham, a w sobotę o 10 rano siedząc na łóżku i myśląc, że już wiem co to ma być –  bardzo mocno zagotowała mi się głowa. Wpadła mi do głowy nazwa. Nazwa powinna odzwierciedlać moje usposobienie, duszę, moje poszukiwania, to jaka jestem, nie mogło to być pompatyczne, ale intrygujące, coś co by coś obiecywało. I nagle pomyślałam, że ja ciągle szukam księcia i to było to! Kiss The Frog! Wyskakujemy z uniformów i stajemy się innymi ludźmi, następuje jakaś przemiana, na lepsze najczęściej.

    Jestem przeciwniczką nachalnych coachingowych tez, że możemy wszystko.
    Żyjemy w świecie jakichś tam uwarunkowań i warto to brać pod uwagę. Może nie stworzymy swojej marki, może nie będziemy pracować w Louis Vuitton, ale to może chociaż polubmy swoje ubrania? Albo poszukajmy klucza do własnego stylu? Albo zastosujmy się do mojej ulubionej prawdy życiowej z filmu „Chłopaki nie płaczą” – że „Jeśli chcesz coś zrobić, po prostu zacznij to robić”.
    Co nie że proste?:)

     

  • Pomaluj czoło na biało, czyli kanapka z Polski

    Biorę do ręki starannie wydaną przez wydawnictwo Wolno książkę (trochę wygląda jak modlitewnik)- wiązankę pieśni patriotycznych Marcina Świetlickiego pt. „Polska” i myślę sobie, ale po co to komu, pisać o Polsce, czy to jest interesujące? Czy ja myślę coś „o Polsce”? Przecież głównym nurtem moich zainteresowań pozostaje wykorzystanie buraka w diecie Dąbrowskiej, więc nagle o Polsce?

    Zawsze byłam bezideowcem. Wydaje mi się, że bycie zwolennikiem jakiejś big idea niewoli człowieka, czyni go zamkniętym i nieznośnym. W socjalistycznej szkole wychowawczyni wpisywała mi opinię na świadectwie – „osoba aspołeczna”, bo nie chciałam brać udziału w akademiach, chodzić na czyny społeczne, nie dlatego, że walczyłam w podstawówce z reżimem, tylko angażowanie się wydawało mi się podejrzane i trochę bez sensu. Kiedy byłam dzieckiem rzeczywistość po prostu była, nie miała barw politycznych dla mnie i nie zastanawiałam się, czy mogłaby być inna. Pamiętam tylko z tych czasów, że bardzo chciałam polecieć samolotem i koniecznie do Ameryki, bo lubiłam Bonanzę i westerny, no i cieszyłam się, że jestem Polką a nie Niemką, bo Niemcy przegrali wojnę. Tę radość zmąciły mi łzy zazdrości wobec Niemiec Zachodnich, które po wojnie miały jakby lepiej, ale ta świadomość przyszła dużo później. Tak czy siak, jedyny powód do dumy – na skutek własnych historycznych badań nad zjawiskiem „sprawiedliwości” powojennego porządku oraz porządku w ogóle – stracił rację bytu i pozostałam już osobą obojętną. No i nadal aspołeczną.

    Nie ruszyły mnie ani czasy rewolucji Solidarności ani transformacja, która się ziściła. W stanie wojennym bowiem byłam w stanie cieszyć się z dłuższych ferii zimowych, a w czasach czerwcowych wyborów bardziej byłam zajęta myślą, czy moja miłość już tam gdzieś chadza po korytarzach moich uczelni. Zauważyłam może małą różnicę, bo można było kupować niemieckie czekolady czy snikersy w jakichś drobnych geszeftach co bardziej przedsiębiorczych rodaków. Bo status studenta akurat zaczął się pogarszać i po ’89 właściwie wszystko w tym systemie zmieniło się na gorsze.
    Zaliczyłam jeszcze ostatnie podrygi Pomarańczowej Alternatywy, młodzieńcze „walki” z komuną, obrazoburcze murale z Jaruzelskim na ścianach mojego akademika i to by było na tyle Polski w moim życiu.

    Były też oczywiście piosenki. O Polsce.

    Tilt i ich rzewne nadzieje, że „jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie”. Te nadzieje oczywiście umarły razem z ostatnimi oazami buntu na jarocińskich festiwalach. Dziś mam kredyt w frankach, pracę w korporacji i jestem zakładnikiem systemu, który miał być „przepiękny”, lecz tak się nie stało.

    Polska to był też Obywatel GC, Grzegorz Ciechowski artysta uważam wszechczasów, który przekonywał:

    Te brudne dworce
    Gdzie spotykam ją
    Te tłumy, które cicho klną
    Ten pijak, który mruczy coś przez sen
    Że PÓKI MY ŻYJEMY ona żyje też.
    Nie pytaj mnie
    Co widzę w niej
    Nie pytaj mnie, dlaczego ciągle chcę
    Zasypiać w niej i budzić się.”

    Docierała do mnie taka ładna metafora, ale ten rodzaj podejścia był mi obcy, bo gdybym miała więcej odwagi osobistej, wiedzy, przezorności to bym stąd raczej uciekła. Może już nie tak jak bracia Zielińscy pod tirem w „300 mil do nieba”, ale na legalu. Ale nie odważyłam się, spóźniłam, mój tir odjechał i teraz jestem tu. Myślę słowami Kultu „mieszkam w Polsce,  mieszkam tu, tu, tu” i w związku z tym cudów oczekiwać nie należy, a co najwyżej rozczarowań i absurdów.

    Wrodzony sceptycyzm uniemożliwił mi wczuwanie się w każdy spór polityczny, ideowy na przestrzeni tych prawie 30 lat, odkąd mamy „wolność”. Celowo nie czytam, nie śledzę debat, polemik, artykułów i programów. Wychodzę z złożenia, że polityka to nieistotna fasada. Państwo ma za zadanie sprawić, że wszystko w nim funkcjonuje sprawnie, a każdy obywatel czuje się w nim bezpiecznie niezależnie od tego, czy na czele rządu stoi partia konserwatywna i prawicowa czy liberalna. Ale okazało się, że nie mogę dłużej żyć z tak postępującą naiwnością, więc wykupiłam subskrypcje Wyborczej i Polityki śledzę doniesienia i wnikam. Zaczyna do mnie docierać, że jednak coś jest nie tak, że po 30 latach jest tu coraz głupiej i coraz brzydziej i coraz groźniej. Czuję się tu istotna, tylko kiedy nie zawracam państwu głowy chorobami, starością i bezrobociem, ale kiedy będę musiała zawrócić głowę chorobami, starością i emeryturą to żarty się skończą.

    Więc sięgam po tę wiązankę  pieśni patriotycznych i czytam, co Świetlicki ma Polsce do wygarnięcia. Otóż w tych swoich, jak pisze „fochach co do Ojczyzny” do wygarnięcia ma sporo, nie podoba mu się w zasadzie nic i najbardziej cieszy się z intymnych, prywatnych momentów, do których „Polska nie ma jeszcze dostępu”. Jeszcze. Tak że próżno tu szukać pociechy jak u Sienkiewicza i nastawienia pozytywnego, czy jak pokochać Polskę w 5 krokach.
    Najbardziej wymowny wydaje mi się wiersz „Strefa kibica”:

    Najpierw pomaluj czoło na biało.
    Resztę czerwienią pokryj i nie pomyl się.
    Szczęśliwy jest Prezydent szczęśliwego Kraju.
    To nie Polska.

    To Polsat.

    Tak właśnie to wygląda. To jest ten level parcia i estetyki, ten model zachowań. Choćbyśmy nie wiem jak się starali będziemy strefą kibica, galą biesiadną. Pośpiewamy sobie przyśpiewki za stołem, zapomnimy o tym co złe i komu wiatr w oczy.

    Te wszystkie fochy, utyskiwania, pretensje zilustrowała wycinankami, kolażami Alicja Biała, ze względu na którą zresztą kupiłam tę książkę. Bo wcale nie chciałam myśleć w niedzielne popołudnie o Polsce, ale wyszło jak wyszło.

    A więc Alicja.
    Wpadłam na nią z półtora roku temu na instagramie.
    Dziewczyna z Poznania, ma dopiero 24 lata, hojnie obdarzona przez geny jak i Dział Dystrybucji Talentów. Nie jest typową, przeciętną Polką, z jakichś powodów jest wybrańcem losu. Dużo podróżuje po świecie, studiuje w Londynie na Royal College of Art i dużo pracuje w różnych miejscach, w Meksyku, Kalifornii, Portugalii, Niemczech, Turcji, rysuje, maluje, robi grafiki i spektakularne murale. Jak na tak młody wiek – dorobek dość imponujący. Niewiarygodnie zdolna, pracowita, zgrabna, świetnie ubrana, a do tego wykazuje dość rzadką u młodych ludzi postawę zaangażowania w sprawy Polski. Bardzo się tym przejmuje, komentuje. Może z dalekiej perspektywy życie tutaj widać ostrzej? A może taką ma wrażliwość? A może obie te sprawy działają? Tak czy owak diagnoza Polski 24 – letniej osoby wydała mi się najtrafniejsza, jaką ostatnio słyszałam. W Gazecie Wyborczej pytana o to, co jej prace mówią o współczesnej Polsce odpowiada:
    Że Polska jest pocięta i poklejona byle jak, na kacu, na kolanie, chaotycznie. I nie wiadomo, jakim cudem jeszcze się trzyma”.
    Podzielam jej entuzjazm w tej kwestii. Kolaże Alicji zamieszczone w tomie wierszy Świetlickiego oddają właśnie to myślenie.

    Jakiś recenzent, krytyk literacki napisał, że jej wycinanki z tomu „Polska” nie są odkrywcze i że łatwo odkodować przekaz, który niosą. Być może. Ale przypuszczam, że jest on łatwy do odkodowania dla ludzi takich jak krytyk, ja i jeszcze dla garstki ludzi, którzy czytają coś więcej niż newsfeed na swoim Facebooku i mesydże od znajomych. Sądzę, że większość Polaków żyje w takiej rzeczywistości, jaką Biała pokazuje na kolażach, to jest właśnie rzeczywistość polsatowa i nie widzą w tym nic dziwacznego.

    Polska Alicja Biała

    “Polska” kolaż Alicja Biała

    "Polska" kolaż Alicja Biała

    “Polska” kolaż Alicja Biała

    Pisałam o tym w tekstach o architekturze nadmorskich kurortów, architekturze Warszawy i widzę rzeczywistość tak jak ona, widzę, że jest uwłaczająco wręcz brzydko u nas dookoła. Mija 30 lat od końca komunizmu i już wiemy, że lepiej nie będzie, że chłopsko – zagrodowa, meblościankowa mentalność nie pozwolą nam żyć ani ładnie ani rozsądnie. Zjadają nas różowe fasady, kiczowate zameczki, blichtr lwów przed zajazdem „Zbyszko”. Jest swojsko, jest polsko i naprawdę większość z nas, abonentów Polsatu nie widzi w tym nic ani brzydkiego ani złego.

    Dlatego cieszę się, że widzi to osoba, która ma 24 lata i w sumie mogłaby rysować kwiatki i sytuacyjne komentarze do swojej dziewczyńskiej rzeczywistości na śmieszno – straszno, robić sobie selfie w knajpie ze znajomymi i hyggować na instagramie z kubkiem kakao na ładnie tuszowanym kacu. A ona – owszem – i pije, i selfie z kibla zrobi, co ja chętnie oglądam wiedząc, że ona widzi jeszcze coś więcej i schodzi głębiej. Mnie wzrusza taki rodzaj zaangażowania. To mi daje, nie tyle nadzieję, ile rodzaj poczucia, że może jeszcze nie wszystko stracone, że przysłowiowy duch w narodzie gdzieś tam jeszcze na obrzeżach Polsatu się pałęta, że jakieś elity umysłu się tworzą.
    Ja co prawda przypuszczam, że Alicja do kraju nigdy nie wróci, co najwyżej na święta do mamy z wizytą krótką, że zamieszka w fancy kraju, w fancy domu i będzie robić wystawy w eleganckim towarzystwie, których krajowe absurdy nie dotyczą aż tak bardzo albo wcale. Ale może właśnie nie? Może coś z takiego nurtu będzie wynikać? Jakiś inny rodzaj świadomości niż Disco Polo pod Gwiazdami? Może jest dużo podobnych osób jak ona, które nie biorą udziału w przebieraniu się, udawaniu, reklamowaniu coca coli, tylko które coś widzą, coś wiedzą, coś robią i przez to milimetr po milimetrze coś zmienia się na plus?

    To jest pytanie retoryczne, bo ja tego nie wiem.
    Póki co Świetlicki i Biała mówią jak jest.
    Że nie za fajnie.

  • zjedz kanapkę