• Kanapka na polu dzikich róż przełożona grzechem, karą i winą

    Ostatnio myślałam sobie, dlaczego ten Netflix tak pożera, dlaczego te treści tak niepostrzeżenie wchłaniają, dlaczego robimy sobie na własne życzenie prywatne Black Mirror i doszłam do wniosku, że tak naprawdę, wszystkie te seriale, niezależnie od kalibru tematyki, sposobu ujęcia tematu są dość łatwo strawne, są spreparowane pod moce przerobowe dzisiejszego przeciętnego konsumenta. Ma być zaskakująco, ma się dziać dużo i ładnie albo komiksowo brzydko, problemy emocjonalne, społeczne mają być w atrakcyjnej formie wizualnych manifestów, góra pół godziny, żeby nie zdążyć się znużyć, ale tak, żeby pożądać więcej. Nie ma już miejsca na rozwlekłe fabuły dajmy na to o egzystencjalnej beznadziei, o tym, że w gruncie rzeczy jest tragicznie, z tym, że Bergman już nam tego nie powie, ani chociażby Kieślowski nas nie zaniepokoi. Na to to my już nie mamy czasu ani ochoty, żeby przerabiać. No i w takim klimacie ogólnym zdarzają się reżyserzy porywający się na nie-netflixowy obraz, który wzbudza raczej przykrość niż radość. Zbierają sobie fundusze, namawiają aktorów do grania i po paru latach wypuszczają film. Mówię teraz akurat o Annie Jadowskiej, która 5 lat po filmie „Bez miłości” wyreżyserowała nowy – „Dzikie róże”.

    Znamienny jest fakt, że aktorka grająca w nim główną rolę – Marta Nieradkiewicz, na pokazie przedpremierowym powiedziała ze sceny, że proszę państwa, film jest smutny i zaśmiała się przy tym przepraszająco, ale na szczęście – dodała, nie trwa długo. Co by korespondowało z moją tezą ze wstępu, że za bycie nie-netflixkowym trzeba jednak jakoś ludzi przeprosić albo przynajmniej ich uprzedzić.

    O czym jest ten film?

    Nie będzie tu właśnie skondensowanej spektakularnej historii i wypisanej capitalikami pointy zapożyczonej od Paolo Coelho. Akcja toczy się bardzo powoli i sennie wręcz. Nieśpieszne, powolne, banalne zdarzenia i nieliczne dialogi powoli, niepostrzeżenie zbliżają widza do kulminacji, która jest rodzajem spiętrzenia efektów zdarzeń, których na ekranie nie widzimy. Mamy bohaterów, których coś uwiera, ale nie wiemy co. Dowiadujemy się tego powoli, żeby na sam koniec dopiero zyskać potwierdzenie czegoś, czego wcześniej tylko się domyślaliśmy. To nie brzmi jak scenariusz na hit w Netflixie. I właśnie dlatego taki film jest jak masaż głowy i tonik dla mózgu. Ale w sposób raczej przewrotny niż oczywisty.

    „Dzikie róże” to film o naszej zaściankowej mentalności kształtowanej w cieniu sfrustrowanych matek, nieobecnych głów rodzin i nierozgarniętych, pucołowatych przedstawicieli katolickiego kleru.

    Dzieje się wśród dziurawych szos, udeptanych polnych ścieżek, łąk, lasów, niedoinwestowanych, niedokończonych domów, na skraju wszystkiego i niczego, wszędzie i nigdzie. Bierze się zaś z naszych historii, z naszych głów, wstydów i przemożnej chęci zapomnienia, jak nas wychowywano. Podsuwa nam pod nos obleśnych wujków z brzuchami, panie w odświętnych garsonkach w kolorze bordo z fryzurami na wałki, aby uzyskać efekt kalafiora, nieszczere przyjaciółki, okoliczne plotkary i kawę w szklance „do ciasta”. Przypomina nam dawno wyparte wspomnienia i wizje nas jako dzieci, które tata podrzucał do góry, jak miał dobry humor, ale ogólnie wolał żebyśmy byli niewidzialni i żebyśmy nie przeszkadzali.

    Dzieci nie mają tu dobrze. Są koniecznością, z którą trzeba się użerać, ale na pewno nie wyśnioną historią, którą ładnie ogrywa się na instagramie na tle porannej kawy, z filtrem Amaro. Dzieci są niechciane, a kobiety jak z weselnej przyśpiewki „ona temu winna”. Przebija tu trochę duch Emmy Bovary i peerelowskiego PGR-u. Poczucie  beznadziei i niedosytu. Niedosytu uwagi, zrozumienia, czułości, a beznadziei, bo bohaterka wie, że nic raczej się nie zmieni, a jeśli ewentualnie – to na gorsze. Polska Typowych Sebów, umęczonych, zawistnych kobiet – matek, córek i pseudo-przyjaciółek.

    Główna bohaterka ma zmęczoną twarz Marty Nieradkiewicz. Jest typem kobiety bezsilnej, rozmemłanej, schowanej w wypchanych na kolanach dresach. Mimo tego mało sexy anturażu paradoksalnie pociąga seksualnie i nieletniego chłopaka z wioski jak i powracającego z pracy za granicą męża. Obaj odtrąceni przez bohaterkę panowie w odwecie musztrują ją i nie dają jej zapomnieć, że wszystko, co niehalo, to jej wina, że bez sensu, że chodzi do pracy, bo mało płatna i ogólnie to „zawsze wszystko musi spierdolić”, co konkretnie – nie wiadomo, ale żeby nie było, to wszystko. Samo jej bycie to wina. Jej rezolutna paroletnia córka już to czuje, dlatego śmiało krzyczy do matki, że jej i ojca nienawidzi.

    Jest to dobrze opowiedziany film.

    Naszą czujność usypiają świerszcze, świeża zieleń, ładne zachody słońca, i bzyczenie pszczół. W tych różanych chruśniakach, łąkowych zakamarkach czai się samotność ekranowych kobiet – starszej, młodszej i najmłodszej. Dzieją się dramaty na dywanach płatków zebranych z dzikich róż, volkswageny golfy, białe skarpety, za granicą praca, opalenizna żniwiarza, nieotynkowane ściany, komunie, msze święte i reprymendy nierozgarniętego księdza.

    I misterium poczucia wiecznej winy. Tam czarne marsze i feminizm jeszcze nie dotarły, tam, w tych miejscach wciąż dobrze mają się spowiedzi i komunie.

    Ta fasadowość idei i dzisiaj, i kiedyś, kiedy sami byliśmy dziećmi, miewa się u nas ciągle znakomicie, trzyma się mocno. Odgrywaliśmy szopki i stroiliśmy się w wianki pozując uroczyście do zdjęć nie wiedząc za bardzo po co, tak kiedyś, jak i dziś. Komunia i katolickie ikony to temat ciągle u nas żywy, bo nie należy zapominać, że cała Polska nie jest Warszawą. Komunia, czyli pojednanie jako idea nigdy nie zaspokojona ani za zastawionymi ciastami stołami ani w duszach ich uczestników. Ten problem nagłaśnia też nagrodzony znakomity dokument Anny Zameckiej „Komunia”; reżyserka pokazuje prowincjonalną rozbitą rodzinę, którą młoda nieletnia bohaterka próbuje za pomocą „sakramentu” komunii skleić. Pokazuje, jak bardzo można starać się to robić i jak bardzo być bezradnym wobec nieistotności pojednania/komunii w głowach ludzi.

    Także krótkometrażowy film dokumentalny Justyny Mytnik- „Jak zostać papieżem” pokazujący perypetie 10 – letniego ministranta chcącego wygrać casting na rolę papieża Wojtyły w musicalu uświadamia, że papież – komunia są to hasła implikujące może jakąś duchową misję, ale dla dorosłych czy dla wielu też dzieci pozostające pustymi rytuałami i hasłami nie mającymi nic wspólnego z ich własną karłowaciejącą duchowością. Zresztą dziewczynka w „Dzikich różach” wystrojona na swoją komunię „jak księżniczka” pyta matkę – a co to właściwie jest ta komunia?

    Też brałam udział w rozmaitych szopkach przyjmując za pewnik kościelne dogmaty wbijające skutecznie w poczucie, które pozwalało w dorosłym życiu na wysłuchiwanie konceptów „bo to twoja wina”.

    Ta sztafeta nie skończy się tak szybko i łatwo. Pałeczka jest ciągle w obiegu i film Anny Jadowskiej boleśnie mi o tym przypomniał.

  • Fashion sandwich, czyli ubrania szyte na miarę naszych czasów

    W ogóle nie pochodzę z domu, w którym były jakieś wielkie tradycje modowe. Chociaż fashion wspomnienia  mam, i to sporo nawet. Więc może było coś na rzeczy od początku. Fakt, że to, jak ludzie się ubierają ma znaczenie, przebijało się do mnie wraz ze śledzeniem stylówek z „Dynastii”, “Beverly Hills 90210”, „Seksu w wielkim mieście”, z programem Trinny and Susannah, ale też z paromiesięczną pracą w magazynie „HOT Moda and Shopping”, w którym stylistki dobierające ubrania w zestawy zachowywały się przy tym jakby odkrywały lek na raka. To naprawdę dało mi do myślenia!

    Fajnie jednak znać miarę rzeczy, toteż szybko z magazynu odeszłam. Została jednak pamięć odbytych w dzieciństwie przymiarek u krawcowych, gdzie roznosiła się woń potu i dymu papierosów, pamięć o strachu, żeby nie być ukłutym szpilką (zawsze byłam ukłuta!) i wspomnienie tamtych rękodzieł, plisowanych spódnic na szelkach, watowanych płaszczyków i sztruksowych spodni (nienawidziłam ich serdecznie!). Teraz w czasach wszystkiego i mody na wszystko doceniam to bardziej.

    Szukam takich zdarzeń. Z jakiegoś powodu mi na tym zależy, żeby znowu rzeczy stały się ważne.
    Rzeczy, no i moda.

    Mój ostatni guru Dejan Sudjic  dyrektor London Museum of Design tłumaczy rangę rzeczy i fenomen mody tak:

    „Sztuka to sposób patrzenia na świat. Jest nim też moda, która może być najbardziej intymnym, najbardziej osobistym i najskuteczniejszym sposobem komunikowania wszystkiego – od stopnia wojskowego po orientację seksualną i status zawodowy. To dzięki umiejętności komunikowania tak wielorakich znaczeń moda zyskała tak wielką siłę.”

    Noszenie ubrań. Nic nadzwyczajnego a jednak niesie ze sobą armaty, haubice, pancerfausty i bomby atomowe znaczeń. Zwrócić im rangę i jednocześnie nie przecenić.Tak bym chciała. Nie jest to protest przeciwko sieciówkom czy masowości, ale przeciw bylejakości w wyborach, w posiadaniu. To jest rodzaj nostalgii za czasami, kiedy płaszcz nosiło się przez lata, pralka prała lat 20, lodówka mroziła podobnie, a większość rzeczy, które mieliśmy nie była na chwilę.

    Wychodzę z założenia, że nic nie przytrafia nam się przypadkiem. Nasze myśli i potrzeby wiążą rzeczywistość w atomy i z tego dzieje się jakaś materia, która w danym momencie nas spotyka. I w takim właśnie momencie rozkminek z kategorii fashion natrafiłam na Kasię.

    Kasia Barcik jest osobą, która może zmylić. Drobna, szczupła, krucha, wstawia dużo emoji z całusami i sercami na mesengerze, a na powitanie zawsze rzuca się gościowi na szyję, przysładza nawet tak zgorzkniałe podejście do życia jak moje, więc ulegam i też wstawiam czasem te serca w narrację, daję się ponieść jej niespożytej energii i wierze, że życie ogólnie jest spoko. Kasia dobrze wpisuje się w dzisiejsze coachingowe trendy, według których, jak się czegoś chce i coś czuje i się tego pragnie – to można. Niegdysiejsza tancerka i tłumaczka w tokijskiej filii Mercedesa poskramiająca japońskich bonzów biznesu z pewnym poczuciem własnej wartości kobiety z  samego środka Europy pomyślała w jakimś momencie, że lepiej uszyje kostiumy sceniczne do tańca na scenie niż pewien znany projektant. Od myślenia do działania u Kasi droga niedługa (zazdro!) i od 5 lat sobie w tym siedzi po drodze dorabiając się dwóch linii swojej marki – kb.unique design i unknown style.

    Chciałam się dowiedzieć, jak ona robi to, co robi, nie dlatego, że sama chcę zostać drugą Miuccią Pradą, bo umówmy się, to się nie zdarzy drodzy personalni trenerzy, ale dlatego, że chciałam wiedzieć, jak ubrania, styl i moda żyją w kontekście jakiegoś modowego brandu, co myślą o tym wszystkim twórcy i co dla nich jest ważne.

    Więc zapytałam Kasię, co w ogóle sądzi o modzie, czym jest moda, a ona odpowiedziała mi, że to jest pokazywanie siebie na zewnątrz.Tak, jak jesteś ubrany, tak człowiek cię czyta. Ubranie nie może być przebraniem, tylko musi być zgodne z tobą. Każdy ma swoją estetykę, odbiór tego, co widzi i tego, co inni widzą. Ale często ludzie się przebierają próbując nadążyć za trendami, mieszają dwie rzeczy, które nie powinny być ze sobą połączone (ej, znacie to skądś?).
    Tak mi powiedziała.

    Być dobrze ubranym..

    Osoba dobrze ubrana nie musi epatować jakością materiału czy metką. Czarne spodnie, biała koszula i już jest człowiek dobrze ubrany. Czyli klasyka. Tak twierdzi Kasia.

    Człowiek źle ubrany to taki, który podąża za trendami i nakłada na siebie wszystko co jest modne i nie ma w tym wyczucia. A tu chodzi o spójność. Spójność jest łatwa dla ludzi, którzy mają wyrobiony swój styl. Ja widzę od razu, jak coś u kogoś jest od czapy posklejane.

    Ważne jest też, żeby do swojej sylwetki dopasować ubiór, bo ubiór jest wyeksponowaniem ciebie a nie przebraniem.

    Ważną rzeczą jest, że ubranie ma ci nie przeszkadzać, ma podkreślać twoje kształty, odsłaniać to, co warto, zasłaniać mankamenty. Ludzie często tu nie mają wyczucia swojej figury. Ale to też zależy od miejsca, w jakim się żyje. Spójrzmy na  taką Wenezuelę, gdzie kobiety o obfitych kształtach chodzą w obcisłych legginsach, mają duże pośladki, nawet sobie silikon w nie wszczepiają, ale tam jest taka moda, to się podoba mężczyznom, to jest akceptowalne.

    U nas w kraju – nie. Jest taki trend – pokochaj siebie, zaakceptuj, lecz sztuką jest to, żeby niedoskonałą sylwetkę ubrać tak, aby ona wyglądała świetnie.

    No dobra a Polska? Co z tą Polską??

    Czy Polacy dobrze się ubierają?

    Przede wszystkim jesteśmy smutni. Ubieramy się szaro czarno, tak jak nasz krajobraz za oknem. Ale Polacy się źle noszą przede wszystkim. Jesteśmy smutni w swoim zachowaniu, ubiorze, twarzy i postawie. Ja np. ubieram się na czarno, ale zawsze się uśmiecham, więc na ulicy jestem odbierana trochę jak wariatka. A my jesteśmy zamknięci w sobie i to widać w stylu ubierania się, jesteśmy przygaszeni. Nie wiem czy tak pogoda na nas wpływa czy nasz rząd, ale ja od zawsze tak postrzegam Polaków – smutnych i szaroburych.

    I to wcale nie chodzi o to, że ubrania mają być różowe, abyśmy byli weselsi w tym wszystkim i nie chodzi też wcale o to, że „być w trendach”. Chodzi z grubsza o to, żeby ubranie nas cieszyło.

    Tu wkracza Kasia.

    Zanim jednak do tego dojdzie, do tej całej radości z noszenia ubrań, prócz szalonych wizji i unoszenia się over the rainbow, trzeba wziąć się do roboty.

    Jak ona to robi?

    Przede wszystkim obmyśliła, że linie będą dwie: kb.unique design i unknown style.

    Ja mam dwie osobowości – twierdzi. Jak wiele kobiet. Czasem lubimy być eleganckie a czasem casualowo chłopięce.

    kb to moje inicjaly, unique to dlatego, że tworzę pojedyncze egzemplarze, sama też szukam zawsze w ubiorze indywidualizmu, nie lubię chodzić w tym samym co połowa Polaków.

    Powoli się rozwijałam, kolekcja za kolekcją, pocztą pantoflową zdobywałam swoją klientelę, która polubiła to, co robię, potem przychodzili ich znajomi, co działało jak koło napędowe, były więc środki, żeby wyprodukować kolejną.

    I tak do 2015 kiedy wyszłam na przeciw swoim klientkom i samej sobie. Bo kbunique to kolekcje bardziej biznesowe, eleganckie i wieczorowe, wszystko na włoskich tkaninach, kaszmiry, jedwabie, wyższa półka. Jest to marka bardziej ekskluzywna. Dopasowuję wybrany przez klientkę model z pełnym tailoringiem, czyli szyciem na miarę.
    kbunique to moja artystyczna strona, która lubi być elegancka a nawet dostojna.

    kbunique fot. Monika Szałek

    kbunique fot. Monika Szałek

    Ale w 2015 wyprodukowałam unknown style – casualową markę. Bo zabrakło czegoś takiego do biegania na codzień. Też z włoskich tkanin, bo uważam, że są najlepsze. Forma tych ubrań jest tak przemyślana, że można założyć do nich albo trampki albo szpilki. Nie szyję więcej niż 10 sztuk z rozmiaru danego modelu.

    unknownstyle fot.Monika Szalek

    unknownstyle fot.Monika Szalek

    Taka dygresja.

    Jeśli ktoś myśli, że bycie projektantem to wieczna kąpiel w szampanie i nurzanie się w poczuciu własnej świetności jako twórcy, to myli się bardzo. Cóż, z tego, co opowiadała mi Kasia, kiedy macałam ubrania na wieszakach w jej mokotowskim atelier, jest to trochę praca na akord, kiedy to okazuje się, że rok ma stanowczo za mało miesięcy…

    Od pomysłu do pokazu

    To jest 3 miesiące pracy. Trzeba wypuścić 2 kolekcje w roku: wiosna lato/jesień zima. Muszę to zamknąć w 3 miesiącach, bo w międzyczasie trzeba się zająć sprzedażą, mamy tylko 12 miesięcy, więc pół roku jest na wyprodukowanie 2 kolekcji, a pół roku na to, żeby ją sprzedać, minus 1 miesiąc, kiedy planuję wakacje i w tym czasie muszę też zaplanować kolejne kolekcje.

    Tak więc tempo trochę jest. Pomysły, inspiracje, szukanie tkanin, dopasowywanie guzików, rysowanie, wykroje, krawcowe (!), produkcja, kolekcja, sesja, sprzedaż…

    Ostatnia kolekcja jest inspirowana  ikoną stylu – Audrey Hebpurn.

    kbunique fot. Monika Szałek

    kbunique fot. Monika Szałek

    Koncept to chwila, potem trzeba to okiełznać, miliony obrazków i form – trzeba to wszystko naszkicować, więc szkicuję układając całą kolekcję, potem jadę obejrzeć i dopasować tkaninę, żeby były spójne z pomysłem. Często jest tak, że tkaniny mnie zachwycą, dają mi pomysł, co z nich zrobić. Po rysunku, dobraniu tkanin muszę zrobić rysunek techniczny. Nauczyłam się go sama, z książek. Pojęcie fenomenu rysunku technicznego zajęło mi rok.
    Wykreowanie, ułożenie w sobie jak to ma wyglądać zajmuje miesiąc, drugi to tkaniny, rysunki techniczne, trzeci to złożenie gotowego projektu z dodatkami, z tkaninami, opisami do szwalni, w próbkami materiału i oddanie do produkcji. Trwa to minimum miesiąc. W kbunique to 30 outfitów, w ukownstyle to 10 modeli na kolekcję.

    Po tych 3 miesiącach następuje sesja zdjęciowa, na którą trzeba mieć pomysł. Potem przygotowanie sesji, obróbka zdjęć, wrzuca się to w życie social mediów tak, jak świat tego od nas oczekuje. Trzeba też powyceniać rzeczy, a więc kalkulacja kosztów, podsumować, stworzyć ostateczną cenę, obliczyć wartość magazynu, a pod koniec roku zrobić remanent.

    Ufff

    No i teraz po co to wszystko? Po co to robisz Kasia?

    Przecież w sieciówce też kupię sobie UBRANIE. Co jest fajnego w ubieraniu ludzi, w szyciu dla nich ubrań?

    Pozytywny feedback. To, że ludzie kochają te ubrania, mówią, że cały czas je noszą, albo, że czują się w tym świetnie, to jest najbardziej satysfakcjonujące, że w tym co zrobisz ktoś czuje się ładnie i wyjątkowo, a potem wraca po następne. Tworzę coś po to, żeby ktoś się z tego cieszył.

    Twórca i odbiorca.
    Rzecz i jej clou.
    i want to be in it

    fot. główne – studio kbunique

  • zjedz kanapkę