• Ładne życie, czyli dajmy się ponieść utopii

    To będzie tekst, którego nie wypozycjonują wysoko roboty googla w wyszukiwarce prostego powodu, że nie podam 5 sposobów na to, jak żyć. Będzie za to w nim dużo pytań, na które raczej nie znajdę odpowiedzi i mogłabym sobie w sumie darować wysiłki, ale stwierdziłam, że nie właśnie, chcę opowiedzieć o tym, że żyjemy coraz brzydziej i coraz głupiej. To będzie tekst o rzeczach, architekturze, o Warszawie, o tym co ładne a co brzydkie i czy jest jakiś wyznacznik tego, jak kategoryzować rzeczywistość według tych płynnych pojęć, tekst o tym, czy ładne życie to utopia.

    Ktoś zapyta, co łączy budynek gdzieś tam, z tym co ktoś na siebie włoży i z tym, na jakim talerzu jada śniadanie? No więc bardzo dużo łączy. Ludzie wsiąkają bowiem w przestrzeń, w budynki, przedmioty, ubrania. Są swoim wzajemnym świadectwem. Ale czego i jakim?

    Dość pesymistyczna wizja mi wyszła, kiedy pojechałam nad nasze wybrzeże. Tam zrodził się tekst o tym, że polska architektura jest brzydka. A teraz ciąg dalszy poszukiwań odpowiedzi.

    Utopia uniformizacji

    Wszystko zaczyna się w zwyczajny dzień, tak zwany codzień, dzień jakich mam dużo za sobą i przed sobą zapewne, kiedy wsiadam do metra. Patrzę na ludzi, na to jak są ubrani. Jedni ubrani zwyczajnie, zgodnie z tym co dyktuje rynek i sieciówki, typowo, rzadko ktoś zaskakująco interesująco – to praktycznie się nie zdarza w Warszawie, a pozostali strasznie. Ci ostatni zawsze skłaniają mnie do zadania pytania – dlaczego dokonali takiego właśnie wyboru kupując jakieś dziwaczne obuwie czy nakładając na siebie warstwy niepasujących do siebie deseniem, fakturą ubrań niedopasowanych najczęściej do sylwetki. W Polsce, gdzie nad wyraz cenimy sobie prawo do własnego zdania oraz do idei „wolnoć Tomku”, ocenianie czyichś wyborów i gustów jest równoznaczne z zamachem stanu na ocenianą osobę, która zapytana, dlaczego wybrała brzydkie buty odpowiada – bo mi się podobają. I temat wydawałoby się zamknięty. Tak jednak nie jest, bo problem, DLACZEGO ci ludzie wybierają właśnie tak, nadal zostaje otwarty.

    Tego typu nastawienie, nie ukrywam, prowadzi mnie do marzenia o uniformizacji czegoś takiego jak ubranie, ale nie dekretem jak w Korei Północnej, ale według jakiegoś utopijnego klucza, według którego wszyscy byliby oczytani, kulturalni, chodziliby na wystawy sztuki nowoczesnej a nie na gale disco polo i wiedzieliby, że nadmierne ozdabianie się w jakichś sposób jest wyrazem bezguścia.

    Widzę ten grymas dezaprobaty na waszych twarzach, przecież w obronie swoich upodobań do tipsów, malowanych brwi albo kurtek w panterkę czy też pomarańczowych ścian w mieszkaniach staniemy z bagnetami na barykady zawsze, w każdej chwili. Przecież uniformizacja to dyktatura, faszyzm, socjalizm i zło, a darem jest indywidualizm. Zapewne tak, ale co zrobić, kiedy mierny gust społeczeństwa rozszerza się na wszystkie formy życia w jakich egzystuje każdy, także biedni minimaliści?

    Trochę się tu zapędziłam w tym marzeniu o tym, że wszyscy ubierają się podobnie, dyskretnie i gustownie i jest to jednak totalna mrzonka, już pomijając nawet kwestię dziwnego poczucia estetycznego Polaków.

    Utopia designu

    Bo też trzeba zastanowić się na czym polega to, że jedne rzeczy uznawane są za godne pożądania a drugie nie, dlaczego jakaś biurkowa lampa jest dizajnerska i kosztuje krocie a druga jest zwyczajna, choć na pierwszy rzut oka niczym się nie różni odpierwszej a jest tania? Dlaczego obudowa a nawet kable do sprzętów Appla są hołubione przez designerów, myziane i głaskane z czcią jaką kiedyś darzono relikwie a sprzęty technicznie o niebo lepsze niż macbooki czy iphone’y są w dizajnerskiej pogardzie? Dlaczego notes moleskine za prawie 100 zł jest lepszy od zwykłego notesu z tesco za 5 zł? Dlaczego jakieś krzesło za niebotyczą cenę uważane jest za bardziej godne pożądania a inne sprzedawane w salonie mebli bodzio za 50 zł już nie? Odpowiedź na pytania jest dość prosta. Projekt przedmiotów codziennego użytku, jego design kolaborujący ze sztuką, czyli czymś pożądanym, ale nieużytecznym winduje przedmiot naszej codzienności w górę. Jest design, jest tym samym wyższa cena. Jest wyższa cena przedmiotu codziennego użytku – jest pole do aspiracji. Dlatego kupimy gorszy, ale ładniejszy sprzęt, bo używając go uzyskamy złudzenie, że jesteśmy lepsi.

    Aspirowanie do używania rzeczy specjalnie zaprojektowanych, ładnych to jeszcze nie jest bolączka ludzi wyczulonych na wygląd czegoś. Bo nadal pozostaje otwarta kwestia – dlaczego jedni z upodobaniem malują swoje domy na seledynowo a dla innych będzie oczywiste, że dom ma być dyskretny i szary?

    Utopia równości

    Dlaczego jedne miasta są ładne, uporządkowane, przejrzyste a inne chaotyczne i pełne nieładu? Czy np. tacy Węgrzy sposobiąc sobie Budapeszt okazali się mądrzejsi niż my sposobiąc sobie Warszawę? Czy tłumaczy nas to, że Warszawa miała historycznego pecha? Ja przemieszczając się po mieście i widząc co się dzieje wszędzie – nie umiem tego pojąć, zrozumieć, dlaczego 72 lata po wojnie jest coraz brzydziej, brzydziej i brzydziej. Nie mieszkam w tych wszystkich skażonych miejscach, niby mnie to nie dotyczy, ale jednak z jakiegoś powodu strasznie przygnębia, jak brzydkie buty przypadkowego pasażera w metrze.

    Czy jest możliwe, żeby „ładne” było dostępne dla wszystkich i materialnie i mentalnie?

    Czy podział dóbr w społeczeństwie – jak zawsze niesprawiedliwy – polegający na tym, że jedni mają za dużo a inni za mało, będzie na zawsze skazywał jedne grupy na życie w seledynach i sztucznych kwiatach w oknie a innych na życie w przyjemnych okolicznościach natury i wysublimowanych designów?

    Utopia architektury jako narzędzia do poprawiania świata

    Na początku 2000 roku internetowe fora wrzały kręcąc bekę ze „słoików” przybywających do Warszawy z małych miasteczek i wsi. Słoikowie dorobiwszy się pierwszych stałych zacnych pensji zaczęli masowo brać kredyty we frankach i stawiać osiedla na warszawskich Kabatach z ochroną i płotami. Grodzili się monumentalnymi bramami, co wywoływało wśród tzw. rdzennych warszawiaków śmiech i pogardę.

    Ale tak właśnie zaczęła się era architektonicznych grodzeń i podziałów w mieście na masową skalę. Oto spektakularnie zaczęliśmy się przekonywać, że nikt nad tym nie panuje, panuje developerska wolna amerykanka, architektura stała się oddzielaniem, separowaniem niby bogatych od biedniejszych, odłączaniem tego, co w środku od tego co na zewnątrz, odgradzaniem tego co moje od tego co wspólne. Idea „wolnoć Tomku” przybierała na sile aż do obecnego szaleństwa.

    I w tym momencie pojawiają się Hansenowie w mojej głowie.

    Nie jestem dyplomowanym koneserem sztuki i architektury. Starcza mi wrażliwości, żeby pewne rzeczy dostrzegać. To na pewno. Jakiś czas temu urzekła mnie niepozorna opowiastka Marcina Wichy „Jak przestałem kochać design”, potem czytałam sobie do poduszki „Odczuwanie architektury” Steena Eilera Rasmussena czy „Język rzeczy – Dizajn i luksus, moda, sztuka. W jaki sposób rzeczy nas uwodzą” Deyana Sudjica. I chyba Facebook mnie wyśledził po historii moich wyszukiwań podsuwając wydarzenie w Muzem Sztuki Nowoczesnej nad Wisłą, czyli wystawę na temat idei i dorobku Zofii i Oskara Hansenów.

    Polazałam tam oczywiście i uznałam, że wyniesione spostrzeżenia zasługują na coś więcej niż post na Facebooku i kilka zdjęć, z których nikt nic nie zrozumie.

    Otóż ta para genialnych architektów polskich (chociaż Hansen był pół Norwegiem pół Rosjaninem to obywatelstwo miał polskie i tylko w Polsce działał) wymyśliła koncepcję jak na tamte czasy prawdziwie kosmiczną, ale co ciekawe, ich idee, koncepcje są dziś żywe nie tylko na muzealnych wystawach. Są one bardzo bliskie skandynawskiej koncepcji czynienia życia rzesz zwykłych ludzi ładniejszym, znośniejszym i funkcjonalniejszym.

    Ich pomysł Formy Otwartej i i Lineranego Systemu Ciągłego w projektowaniu osiedli i miast żyje, ale rzadko w takiej formie, jak oni chcieli i na pewno nie u nas. Mimo że niektóre koncepcje architektoniczne Hansenów uznawane były w PRL-u za reakcjonistyczne wymysły zepsutych modernistów, to cała ich idea budowania miast, osiedli zintegrowanych ściśle z otoczeniem, wykorzystujących jego możliwości przestrzenne, zakładająca, że mieszkania dla setek ludzi można skomponować modułowo, tak, żeby wyjść na przeciw indywidualności charakteru i potrzeb każdego mieszkańca była mega pro socjalna. Dajmy ludziom to, na co zasługują, wyjdźmy im na przeciw. Bądźmy otwarci, nie zamknięci, na ludzi, na przestrzeń, na problemy i rozwiązania.

    Te szlachetne idee, wielkie wizje, jak nietrudno się domyśleć – nie wyszły. W Polsce projekty ich osiedli na warszawskim Rakowcu, na Przyczółku Grochowskim, na osiedlu Słowackiego w Lublinie ze względu na braki materiałowe, na fatalne wykonanie zakończyły się klęską. Także polscy mieszkańcy tych przemyślnych architektonicznych powiązań nie umieli się w tym odnaleźć i nie pasowało im, że mieszkania łączą wspólne długie korytarze, że każdy z tego korytarza mógł im zaglądać do kuchni. Szerzyła się tam przestępczość, jak na Grochowie, po 89 roku ludzie zakładali spółdzielnie i grodzili (sic!) te otwarte społeczne przestrzenie, które były clou założenia Hansenów. Idea „wolnoć Tomku” zwyciężyła a osiedla zaprojektowane przez tych dwoje wizjonerów popadają w ruinę i dziś pewnie jakiemuś przechodniowi nie przyjdzie do głowy, że Przyczółek Grochowski zwany Pekinem to projekt wybitnych architektów.

    Przyczółek Grochowski - Warszawa

    Przyczółek Grochowski – Warszawa fot. za warszawa.wyborcza.pl

    Przyczółek Grochowski - Warszawa

    Przyczółek Grochowski – Warszawa fot. za warszawa.wyborcza.pl

    Wielkie myśli jednak nie umierają. Hansen znalazł swoich naśladowców, w Bergen w Norwegii jego uczeń założył szkołę w duchu hansenowskiej Formy Otwartej, a ja wypatrzyłam w filmie dokumentalnym na Netflixie „Abstract” historię o wybitnie zdolnym młodym architekcie z Kopenhagi Bjarke Inglesie, którego koncepcja rozwoju  zrównoważonego przypomina mi bardzo to, co chcieli osiągnąć lata temu Hansenowie.

    Patrzę na realizacje projektów Inglesa i widzę, że można. Pieniądze, chęci, materiały i powstanie przestrzeń dla zwykłych ludzi, która nie jest brzydka a jest ładna i funkcjonalna, przestrzeń, w której nie trzeba być powinowatym Jana Kulczyka, żeby w niej zamieszkać. A może trzeba? Tylko niesie mnie moja naiwność? I tak naprawdę w tych świetnie zaprojektowanych modułowych osiedlach w Kopenhadze mieszkają ci, których na to stać a nie przeciętni obywatele?

    Bjarke Ingels projekt

    Bjarke Ingels projekt fot. za lsnglobal.com

     

    Bjarke Ingels projekt

    Bjarke Ingels projekt fot. za archpaper.com

    Utopie warszawskie

    Przemieszczając się wzdłuż warszawskich arterii typu Trasa Prymasa Tysiąclecia czy Dolinka Służewiecka czy idąc w jakiś zakątek Mokotowa chociażby dzielnicy przecież zacnej, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że coś się dzieje, że dzieje się źle. Przy ruchliwych trasach powstają mieszkaniowe mordory a ja nie wiem, kto będzie chciał mieć okna na zakorkowane całe dnie ruchliwe ulice nawet w budynku imitującym Skandynawię? Kto będzie chciał mieszkać w krzywo poustawianych klockach wciśniętych między biurowce i stare bloki na Mokotowie albo w jednym z dziesiątek blokowisk w zagłębiu biurowym warszawskiego Mordoru, gdzie korki są nawet w święta? A jednak to się dzieje. Może uczyniły to ostatnie miesiące dotacji ze skarbu państwa na rzecz jakichś developerskich przedsięwzięć, może ostatnie chwile opłacalności budowania tych koszmarków byle jak i byle gdzie? W każdym razie co myślą ludzie na osiedlu Kabaty, którzy mieli przez lata widok na plac zabaw, ale ktoś go wykupił wstawił plombę. Czy ludzie z plomby płacąc jakieś chore pieniądze za mieszkanie w tej lokalizacji będą szczęśliwi mogąc słyszeć przez otwarte okno co gada sąsiad z bloku sąsiedniego? Czy było jakieś zamierzenie architektoniczne z miasta co do tego miejsca zakładające jakąś spójność w wyglądzie tych bloków? Wystarczy na to popatrzeć, żeby wiedzieć, że nie. Kasa u inwestorów się zgadza. Reszta niech się z tym męczy.

    warszawskie Kabaty zabudowa

    warszawskie Kabaty zabudowa fot. moja

    Tymczasem jedne rzeczy bez sensu powstają, inne bez sensu giną.

    Filip Springer w swojej super książce „Źle urodzone” pisze o architektonicznej rzezi obiektów z czasów PRL – u, które projektowali i tworzyli tuzy polskiej architektury. I tak na naszych oczach zniknął pawilon Emilia i zniknęła Rotunda. Niby miał zostać szkielet, ale nie zostało nic. Na ich miejsce powstanie dziesiątki oszklonych nijakich kurników do koszarowania ludzi dłubiących raporty i pierdoły ku chwale swoich zamożnych pryncypałów, zapomni się o takich fanaberiach jak światło, przestrzeń, wkomponowanie w krajobraz, bo przecież po co. Komu ma się zgadzać wszystko to się zgadza, reszta jeśli się godzi na koszary to widocznie ich wina. Niewystarczająco pracowici i skuteczni byli. Więc niech mają za swoje i siedzą w kurnikach.

    To wszystko jest dla mnie osobiście przykre.

    Utopia ogólna

    Czasem podróżując po różnych miejscach nie mogę przestać myśleć o tym, jak ludzie sobie fajnie żyją. Najbardziej chciałabym tak jak tu:

    Stavanger Norwegia - ładne osiedle mieszkaniowe

    Stavanger Norwegia – ładne osiedle mieszkaniowe

    lub tu

    Stavanger Norwegia

    Stavanger Norwegia fot. moja

    W Norwegii to akurat jest. Albo mały prosty domek, może być na fiordach, ale może być i silos w tle, bo lubię takie mixy. Albo może osiedle takie jak to, drewniane, funkcjonalne nad zatoczką, z widokiem na wodę, z dużą ilością powietrza. Ale powiedzmy sobie znowu prawdę. Tam też nie mieszkają mityczni „wszyscy”, to też nie jest tania fanaberia, może tylko możliwości dojścia do tego są bardziej sprawiedliwe niż u nas.

    Tak czy owak, mieszkam tutaj, w Polsce, w Warszawie, gdzie niby fajnie, a niefajnie, gdzie niby nie muszę a muszę i martwię się, bo nie mam sobie nic w tym temacie optymistycznego do powiedzenia.

    Architektura w Polsce nie służy do czynienia przestrzeni lepszą, nie stanie się tak, że lepsza przestrzeń uczyni nas lepszymi ludźmi. Mogę sobie co najwyżej kupić ładny telefon za zyliard, mogę ubrać ciemne ubranie zapięte pod szyję i mentalnie odgrodzić się od tego co brzydkie. Ale mogę też zrobić inaczej. Mogę pójść do ludzi i posłuchać, co mi opowiedzą o stylówkach jakimi żyją i zobaczymy, czy nieopodal są same brzydkie rzeczy, czy też zdarzają się ładniejsze.
    Zobaczymy. Może uda się przetrwać.

  • Czy serial to sztuka czy rozrywka dla mas, czyli kanapki na premierze 2 sezonu „Watahy”

    Na premierze 2 sezonu serialu „Wataha” w Teatrze Polskim kanapki były naprawdę dobre. A serial chwalono. Chętnie oglądany, recenzje dobre, apetyty na drugą serie duże. Więc uroczyście zasiadłam i przez cały pierwszy odcinek chciałam znaleźć odpowiedź na pytanie, czy to był serial „dobry”? Jaki jest zły? Czy jest „dobry” wtedy, kiedy podoba się większości czy mniejszości? Jakie zastosować kryteria. I w takiej atmosferze przebiegł odcinek 1 i dopiero 2 przyniósł kilka odpowiedzi na te drastyczne pytania.

    Bo widzicie.

    Konsumpcja seriali rośnie, wzrasta wręcz lawinowo odkąd pojawiły się serwisy streamujące w internecie własne produkcje. Serial przestał być utożsamiany z poślednim wobec filmu pełnometrażowego gatunkiem. Traktowanie oglądania telewizyjnych serii jako obciachu lub zajęcia dla znudzonych własnym życiem starzejących się pańć odeszło do lamusa.

    Dziś serial to nie śmierć Hanki Mostowiak na skutek zderzenia z tekturowymi pudłami w „M jak miłość”. Dziś Małgorzata Kożuchowska nie musi się wstydzić gry w serialach, bo te powstają coraz lepsze, chociaż fakt, że niekoniecznie jeszcze w Polsce. Lecz zakusy na stworzenie znaczących produkcji rosną także u nas.
    Weźmy Agnieszkę Holland.
    No jest duma, że wyreżyserowała kilka odcinków kultowego „House of Cards, serialu, który jako pierwszy został zrobiony tylko z myślą o odbiorcach w internecie. HOC zmienił znacząco podejście do konsumpcji seriali, wyrobił przekonanie, że nie trzeba mieć telewizora i kablówki, żeby je oglądać, a wystarczy szybkie łącze i laptop. Więc Holland – nasz człowiek przy narodzinach legendy. To, że Holland wyreżyseruje pierwszą polską produkcję Netflixa to też medialne wydarzenie. Jest ekscytacja. My, o nas, w produkcji giganta! Hurra! Nasze serialowe serca biją coraz żwawiej. Czekamy.

    HBO. Zacna stacja telewizyjna, rekin, który nie bał się atakować widzów serialami niosącymi kaganki feministycznej oświaty jak „Seks w wielkim mieście” dawno temu i „Girls” teraz. I nadal okupuje tron sławy dzięki nomen omen „Grze o tron”. W polskie HBO sprawy zainwestowało więc wcześniej: 3 lata temu w I sezon „Watahy”, potem w „Pakt” – o dziennikarzach tropiących korupcję na różnych szczeblach władzy. A teraz, już za chwilę, już dziś powrót „Watahy”, sezon II. Jest więc znowu po polsku, a córka Holland – Kasia Adamik w tym pomogła, bo mogła.

    Co znaczy, kiedy ktoś mówi – obejrzyj, to „dobry serial”?

    Co to znaczy dobry? Jak opędzić się od patowego relatywizmu sprowadzającego wszystko do stwierdzenie, że nie ładne to, co ładne, ale co się komu podoba. Uczy się nas, że o gustach nie wypada dyskutować, nie wypada ich negować, bo jak ustalić, że czyjś jest lepszy a czyjś gorszy? To są emocjonalne sprawy, nie ma pola do dyskusji.
    To co robić?
    Czy dobry serial to taki, który ma dużą widownię, bo większość ma rację?
    Dobry serial to taki, który schlebia powszechnym gustom?
    Dobry to taki, który jest czytelny dla przeciętnego widza?
    Dobry to dający rozrywkę, odrywający od rzeczywistości czy skłaniający raczej do myślenia nad nią?

    Jako nałogowy konsument współczesnych produkcji serialowych podnoszę rękę do góry daję znak – ja wiem! ja powiem!
    To zgłaszam się do odpowiedzi i mówię.

    Według mnie, żeby serial był „dobry” powinien spełniać pewne wymogi:

    • musi to być produkcja oryginalna, zawierać jakieś nieograne wątki, pokazywać świat, w którym przeciętny widz rzadko bywa. Nie powinny to być wnętrza fancy mieszkań w Warszawie urządzone meblami z Ikei. Środowisko musi być albo totalnie inne od przeciętnego miejskiego, albo… zupełnie takie samo, tylko pokazujące je nam z zupełnie innej strony, na nowo.
    • tu płynnie przechodzę do zasady drugiej, czyli że dobry serial musi być oryginalnie, inaczej niż zazwyczaj opowiedziany. Mogą to być wtrętki jak w „House of Cards”, kiedy Frank Underwood odwraca się do widza i poufnie zdradza mu swoje myśli, których nie słyszą jego ekranowi partnerzy. Mogą to być przeintelektualizowane słowotoki „Dziewczyn” w stylu strumienia świadomości wypowiadanego na ulicy, mogą to być pozornie oderwane, oniryczne obrazy jak w „Twin Peaks”, które złożą się w taką całość, która nagle zyska nowy sens, którego nikt nie zakładał nawet w najdzikszych snach. Może to być mroczna aura i aktorski autyzm jak w „The Killing”. Może to być nielinearna narracja prowadzona bez zachowania następstwa czasowego w pokazywaniu zdarzeń, pełna timingowej ekwilibrystki. Może być technika różnych punktów widzenia jak w „The Affair”. Może to być szkatułkowy styl opowiadania o bohaterach jak w „Wielkich kłamstewkach”.
    • wszystko musi być pokazane TAK, żeby niezależnie od miejsca i czasu akcji, czy w Białym Domu, czy w domku na kurzej łapce, w kosmosie, czy teraz, żeby widz oglądając to mógł sobie powiedzieć – TO O MNIE.
    • wszystko w serialu musi pozwolić widzowi spojrzeć na pewne oczywiste, znane, codzienne, topowe sprawy jak miłość, samotność, rodzina, relacje z ludźmi, śmierć, sukcesy, porażki – w sposób, w jaki do tej pory tego nie widział; widz musi uzyskać mentalny efekt „wow”.

    Czy „Wataha” to serial „dobry”

    Skoro nakręcono 2 sezon to na pewno jest to serial oglądany. Jeśli jest oglądany to oznacza, że podoba się dużej liczbie osób. Jeśli się podoba i ogląda to znaczy, że się sprzedaje. Ale czy w związku tym jest dobry?

    Pierwsze kryterium „dobrego serialu” „Wataha” na pewno spełnia. Nie dzieje się w sztampowych okolicznościach jakie znamy z TVN-owskich i Polsatowskich produkcji. Historię osadzono w mitycznych Bieszczadach, do których wszyscy chcą uciekać, ale tego nie robią, w środowisku pograniczników.

    Mało raczej wiemy o pracy w takim zawodzie. Wiemy na pewno, że ci ludzie nie biorą wynagrodzenia za generowanie 500 maili o niczym dziennie, nie podpisują się „best regards”, nie kombinują bulletów na slajdach i nie piszą raportów, żeby było ładnie od 9 do 17. Może dobrze zajrzeć w surowe i niezbyt przyjazne otoczenie ludzi, których zadaniem jest dopilnowanie, żeby przez granicę nie przedostał się ktoś nielegalnie, w kontenerze np.,żeby zacząć lepsze życie. Łatwo nie jest, więc popatrzeć jest ciekawie. Bieszczady ładne, mienią się kolorami października widzianymi z drona. Chociaż akcja dzieje się niemiłą zimą, widzowi przypomina się dość natarczywie, że okolica jednak ładna i ma epicki rozmach. Jej ładność przeciwstawia się brzydocie i złu czającymi się przy ziemi.

    Bohaterowie. 

    Czy można się z nimi utożsamić? Z ich losami, decyzjami, charakterami? Postarano się, aby działania postaci były dla widza klarowne, to ułatwia dotarcie do nich i zrozumienie. To są bohaterowie jednoznacznie dobrzy, którym zdarza się postąpić źle. Brzmi znajomo, prawda?:) Przecież to o nas!

    Weźmy takiego Wiktora Rebrowa. Główny bohater, pogranicznik, w tym sezonie poszukiwany i ścigany za niepopełnioną zbrodnię. Zaszywa się w bieszczadzkich ostępach i kombinuje, jak wyjść z opresji. Nie mamy żadnych wątpliwości, że jest to człowiek dobry i ma rację. To na pewno dobrze dla tych, którzy nie tracą czasu na wątpliwości podczas oglądania.

    Do tego to nazwisko. Dlaczego główny bohater nie może nazywać się Jan Kowalski, tylko nazwisko musi już sugerować widzowi, że postać będzie wyjątkowa? Czy były oficer SB grany przez Lindę w „Psach”, gdyby nazywał się Tadeusz Nowak byłby mniej ciekawy niż kiedy nosił nazwisko Franz Maurer? I tu podobnie. Nazwisko podrzuca nam jednak na stół oczywistość – uwaga, to człowiek wyjątkowy, on będzie nazywał się Rebrow, tak trochę wschodnio, bo dzieje się na wschodniej granicy.

    Weźmy główną bohaterkę – prokurator Dobosz. Nazwisko tak, pospolite, ale dziarskie. Działamy, jak pani zagra. Postać pani prokurator jest nakreślona jak kalka postaci nadinspektor policji Stelli Gibson granej przez Gillian Anderson prowadzącej śledztwo w sprawie psychopatycznego seryjnego zabójcy w serialu „The Fall”. Jest tak samo stosunkowo młoda, atrakcyjna, nienagannie ubrana, trochę mroczna, skrywająca tajemnicę, lubiąca działać w pojedynkę, zdecydowana, konkretna i w czasie wystąpień publicznych szykuje sobie białą bluzkę. Nie mamy więc wątpliwości, że mimo skaz jest osobą czystą moralnie. Biały – to w końcu kolor niewinności. Ona ma ręce czysta jak ta bluzka kochany widzu!

    Może takie są figury postaci w tego typu gatunkach. Może prokurator w trampkach i z nadwagą przenosi punkt ciężkości akcji na inne tematy. Nie wiem. Ale wydaje mi się, że można pozostawić widza z lekkim niedosytem w doinformowaniu na temat tego czy postać jest dobra czy zła i nie zniszczy to produkcji, a wręcz przeciwnie – mogłoby podkręcić zainteresowanie przeciętnego widza, który mógłby chcieć wiedzieć czy babka coś kombinuje czy pozostanie po jasnej stronie.

    Czy powiemy sobie „to mnie”?

    Pokazane w serialu główne postaci są ustawione po stronie dobra, ale zdarzają im się wpadki. Są skazy. Nie wiem, czy ktoś utożsami się zupełnie z postacią graną przez Aleksandrę Popławską czy Leszka Lichotę, ale z pewnością poczuje się mile ukojony tym, że nie jest odosobniony w popełnianiu błędów.

    Do tego corem produkcji jest intryga, zagadka i jej rozwiązanie. Nie było chyba głównym zamysłem twórców, aby tchnąć w bohaterów szekspirowskiego ducha tak, żebyśmy mogli rozpoznać się w ich charakterach. Ci bohaterowie mają działać, a my mamy to śledzić z zapartym tchem, żeby się dowiedzieć „kto zabił”, „kto zawinił” i czy dobro zwycięży.

    Czy inaczej niż dotąd spojrzymy na pewne znajome tematy?

    To akurat może się udać. Mamy tu wątek utrzymujący się na topie – uchodźcy. Myślę, że podjęcie go było cennym posunięciem. Nie chcę spoilerować, wystarczy nadmienić, że serial ukazuje te sytuacje z ludźmi chcącymi przedrzeć się po lepsze życie w taki sposób, że nie będziemy w stanie zakwalifikować tego jednoznacznie na nie albo na tak. Będziemy musieli się zastanawiać. I to przecież chodzi.

    Inni, obcy, przybysze, intruzi – tym wątkiem serial ugrywa dużo z obszaru na TAK.

    Podsumowując

    Każda ocena to też kwestia oczekiwań.

    Produkcje HBO czy Netflixa spotykają się z oczekiwaniami mocno wyśrubowanymi. Jako widzowie wiele się spodziewamy i wiele chcemy. Polskie wątki chcemy w tych gigantach, żeby duma była.

    O „Watasze” mogę powiedzieć, że na początku trudno mi było się odnaleźć w mrocznych  bieszczadzkich plenerach, w tych sytuacjach narysowanych czasem zbyt wyraźną, jak dla mnie, kreską, ale 2 odcinek tak zadzierzga akcję, że koniecznie chce się odpalić odcinek 3, chce się wiedzieć zaraz i teraz dlaczego ten bohater tak działa, co ukrywa? A przecież wydawało się, że jest inny! Taki klasyczny, ale skuteczny chwyt.

    Jak dla mnie, serial jest wystarczająco dobry, żeby chcieć się przekonać, czy Rebrow wyjdzie z tego lasu czy nie.
    Zróbmy to zatem.

    2 sezon startuje w HBO 15 października, w niedzielę.

     

  • Nick Cave w Warszawie, czyli po co słuchać muzyki?

    Sytuacja z Nickiem była taka, że w 2016 roku słuchałam na okrągło jednej piosenki – „We No Who U R”.

    Nie byłam jakoś nigdy fanką ani zapaloną słuchaczką śledzącą wydanie każdej płyty, ale pan zawsze mi się podobał, wysoki, szczupły, elektryzujące spojrzenie no i bujne włosy, a włosy, powiedzmy sobie szczerze, nie są bez znaczenia. Podobało mi się w nim nawet to, że miewał romanse, życiowe, muzyczne a to z Kylie Minoque, a to z PJ Harvey i zawsze to było takie, że laskom dodawał klasy niezależnie w jakim gatunku muzycznym robiły. Nie wiem, może to, że zawsze nosi białe koszule i garnitury, może to sprawia, że myśli się o nim w ten sposób. Nieważne. Klasa, garnitur, jakość, tak czy owak Nick Cave jest taki. Awangardowo klasyczny.

    Wracając do tego co odczuwałam względem niego, no to właśnie ta melodia pod koniec ubiegłego roku, ten leitmotiv. I potem Szyszka mówi, że hej, jest koncert, jest europejska trasa koncertowa. Pierwszy raz chyba wyruszył grać po osobistej tragedii jaką była śmierć jego syna. Może to nie ma znaczenia, ale dla mnie takie sprawy też tworzą jakiś specyficzny kontekst.
    Przejrzałyśmy więc miasta, w których miał zagrać w Europie.

    I tak! 24 października będzie w Warszawie, na Torwarze! Ale ta miejscówka wydała nam się trochę banalna, Oslo za drogie, więc padło na Glasgow.

    Glasgow było atrakcyjne z tej prostej przyczyny, że zawsze chciałam pojechać do Szkocji i szukałam pretekstu, zatem wybór był prosty. Zakupiłyśmy bilety jakoś w lutym i zapomniałyśmy o sprawie, a weszła ona w obieg ponownie, kiedy trzeba było zabukować bilety na samolot a Ryanair odwoływał loty. Na szczęście nasz oszczędził, więc 25 września szczęśliwie do tego Glasgow dotarłyśmy.

    Po drodze w uberze zgubiłam bilety sprawdzając jaką bramą mamy wejść, ale od czego są pomocne aplikacje, telefony i dobry angielski Szyszki. Bilety kierowca odwiózł, no to weszłyśmy na teren The SSE Hydro – trochę jak Torwar, ale ładniej. Miejsca zapełnione po brzegi.

    Czekam.

    Dawno nie byłam na żadnym koncercie, ale nie miałam jakichś wygórowanych wymagań. Znam 6 piosenek Nicka na krzyż, ale i tak wiedziałam, że ich nie zaśpiewa, więc czekałam po prostu na to, co się wydarzy, jak to będzie, czy umrę z nudów, czy coś innego.

    Początek. Artyst i jego zespół The Bad Seeds wychodzą na scenę. Siedzę jak na Warlikowskim w teatrze, z założonymi rękami, z miną „pokażcie co umiecie”, bo to trochę taki obciach, szeptać ze sceny albo stać na niej i śpiewać. Czujecie czasem absurd tej sytuacji?

    Więc ja sobie w tym momencie tak właśnie myślałam.

    Czy to w sumie nie jest głupie. Jest sobie człowiek, wychodzi na scenę, przed nim setki ludzi i co on wtedy sobie myśli? O czym? Że będzie śpiewał, a ludzie będą bić brawo? Czy ma lęki, że się nie spodoba i zebrani będą zniesmaczeni? Jak to jest być sobie takim kimś, patrzeć na tłum a potem śpiewać? Czy ma się pewność, że się uwiedzie ludzi? Czy się boi, że będą wychodzić?

    Ja bym miała opory.

    Nick najwyraźniej nie miał takich dylematów, albo nie dał po sobie tego poznać, bo wczuł się niesamowicie, i faktycznie, on nie tyle śpiewał, co opowiadał.

    nickcaveofficial_instagram

    Oczywiście, całe instrumentarium, nagłośnienie, dźwięki, słowa, melodie – bardzo wszystko na wysokim poziomie i wysokim C. Nie sprawdziła się stara zasada, że lubimy tylko te melodie, które już znamy. Może dlatego, że tu nie chodziło tylko o melodie, o melodyjność, tylko o tę jego opowieść.

    Nie znam jakoś super angielskiego, nie wszystkie słowa słyszałam, nie wszystkie kojarzyłam, ale suma tego jak na scenie zachowuje się Cave, jak toczy tę opowieść muzyką, śpiewaniem, graniem sprawiła, że głęboko osadziłam się w myśleniu o tym, po co ludziom sztuka.

    No więc właśnie chyba po to. żeby doznawać.

    Patrzeć, słuchać i uzyskiwać wrażenie, że nic z tego nie wynika konkretnego (???) na zasadzie, że o, napisałam 500 maili albo skończyłam projekt lub stworzyłam 10 slajdów w PPX, albo zrobiłam badania rynku, albo wypełniłam dokumenty albo cokolwiek. Nic konkretnego prócz takiej dziwnej ulotnej emocji, że się siedzi i jest super. Ktoś nam coś opowiada, a to do nas trafia. Bo do mnie w każdym razie trafiło. W muzyce fajne jest to, że nie znając kolejnych sekwencji melodycznych można z zasobu dźwięków, które do nas płyną wydobyć takie coś, co skoreluje się z tym, co w nas siedzi,  z jakąś zapomnianą emocją. Dlatego podczas tego koncertu uznałam za słuszne wzruszyć się ze dwa razy. No oczywiście żartuję, że to było efektem mojego racjonalnego postanowienia. Bo stało się to ot tak, po prostu. Coś brzmi, a ja siedzę i czuję, że to pazur, który drażni we mnie taką strunę odpowiadającą za dźwięki minorowe, stąd łezki. Bo Nick Cave raczej nie porywa do tańca, od razu uprzedzam. Nie, żeby było też jakoś mocno dołująco, ale to będzie skala emocji raczej bardziej do refleksji niż do robienia fali na sali.

    Więc tak, podziwiam ludzi, którzy umieją w pojedynkę, z małym towarzystwem, wziąć rząd dusz. Wychodzą i szamanią, kręcą naszymi odczuciami. Podziwiam i zazdroszczę. To jest prawdziwa sztuka. A Nick Cave z pewnością należy do nielicznego grona ludzi, którzy umieją to robić ludziom, takie coś fajne, że człowiek zaczyna myśleć o sobie w kategorii lirycznej, a nawet idzie dalej, myśli o sobie, że jest dobry, bo umie generować w sobie dobre emocje chociaż pozornie nic się nie dzieje, tylko ktoś gra i śpiewa i siedzi się na widowni.

    Po co się chodzi na koncerty, przedstawienia, filmy jak nie po to? To znaczy może się chodzi po coś innego też, ale ja chodzę po to, żeby ktoś pograł na moich strunach, żeby mnie poruszył, jak dobry trener na fitnesie moje ciało, tak to ma ruszać moje wnętrze, które choć bogate, to się czasem przecież kurzy a może nawet zanika!

    Dlatego, jak są jeszcze bilety, to sobie kupcie i idźcie. Nie tak wielu dziś poetów sceny, którzy nawet w obcym wam języku opowiedzą wam to co i wy byście chcieli wyrazić, ale nie umiecie.

    fot. za Aktivist.pl

  • zjedz kanapkę