• “Sztuka kochania”, czyli przekładaniec

    “Sztuka kochania” – film o pani od seksu w PRL-u  Michalinie Wisłockiej mógł być filmem udanym, lecz tak się nie stało.

    Cele i kwestie zaufania

    Cel był właściwie inny. „Elle” Paula Verhoevena z Isabelle Huppert, którą uwielbiam, Paula trochę mniej, bo zrobił kiedyś „Showgirls”, ale postanowiłam mu dać szansę. W każdym razie zapomniałam, że to miasto jest pełne takich samych biedaczków jak ja, którzy mają czas chadzać do kina właśnie w soboty. Toteż, kiedy dotarłam do Kinoteki okazało się, że seanse tego typu, na kino prawdopodobnie interesujące robi się na 20 osób.

    Ale nie chciałam, żeby poszło na marne to, że wyszłam z domu, ubrałam się i nawet użyłam perfum oraz dojechałam metrem, no to poszłam nieopodal na „Sztukę kochania”, bo tak coś czułam, że na to miejsca jeszcze będą.

    Jak bardzo się nie myliłam – utwierdził mnie miły pan sprzedający w Złotych Tarsach bilety zachwalając mi, że seans odbędzie się na największej sali kinowej w Polsce. Faktycznie, sala był wielkości lotniska w Modlinie, ale ja wybrałam miejsce prawie tuż pod ekranem, co miłego pana wprawiło w lekkie osłupienie, bo przecież oferował skórzane siedzenie z dopłatą 3 zł oraz rabat na parkowanie a ja nie dość, że przyjechałam metrem to jeszcze nie doceniłam niczego związanego z tym wydarzeniem jakim jest dystrybucja „Sztuki kochania” w polskich kinach.

    Nie bardzo miałam ochotę oglądać ten film, choć Wisłocka, i owszem, jest interesującą postacią, i też nie dlatego, że to film polski, bo widziałam ostatnio ciekawe polskie filmy, w ilości mało, ale zawsze  coś.

    Nie miałam za bardzo ochoty na ten film, bo wszędzie ochy i achy nad nim wzbudziły moją nieufność od razu. Dobry film nie może podobać się Karolinie Korwin – Piotrowskiej i recenzentom z Polityki, blogerom z Fashionpost jednocześnie, a redaktor Socha jeszcze się nie wypowiedział. Nie ufam filmom, o których się wie już wszystko zanim się go obejrzy, nie ufam potężnym machinom promocyjnym każącym opowiadać reżyserce Marii Sadowskiej w każdej gazecie w tym kraju, że se fajny film zrobiła, choć sama na to nie wpadła oraz, że ona sama ma męża domatora dzięki czemu ma bardziej super niż większość kobiet w tym kraju, których praca i pasje zawsze wywołują poczucie winy, bo przecież dzieją się kosztem dosypywania do rodzinnych ognisk, aby były stateczne i parentingowe i o czym co najwyżej  można kręcić vlogi o tym, jak w ciągu dnia ma się 10 minut dla siebie, a nie, że się lata i filmy kręci, płyty nagrywa czy coś.

    Tak więc nie ufam takim filmom, którego bohaterów zna się już zanim się zobaczy obraz. I nie chodzi o to, że osoba Wisłockiej akurat jest znana. Chodzi o ten rodzaj rysu bohatera jako postaci historycznej, który biografom, twórcom niezliczonych tekstów o postaci gdzieś umknął a dzięki filmowi można by zobaczyć znaną postać niejako na nowo albo inaczej.

    Nie ufam takim filmom, w promocji których zadbano, żeby powiedzieć widzowi już wszystko, w związku z czym obejrzenie materiału będzie już tylko formalnością a nie jakimś zjawiskiem, dzięki któremu będzie można odkryć coś nowego, istotnego dla nas samych nawet może.

    Zabiegi mające pomóc

    Od razu po prostu wiem, że to będzie film robiony z zacięciem hollywoodzkiem, na tak zwanie bogato. Będą bardzo dokładnie oddane realia epoki, dbałość o szczegóły w każdym kołnierzyku, chusteczce, make upie na powiece, krześle, rekwizycie, główna aktorka będzie „całkiem tą postacią”, totalnie wczuje się w rolę, będzie mieć te same ruchy, odzywki i psa jamnika a jednak będzie to film nijaki i tylko efekciarski, nawet nie efektowny.

    Cały ten film jest zrobiony według modnej dziś w kinie zasady nielinearności czasu, toteż przenosimy się to z czasów wojny do lat 70-tych, za chwilę jesteśmy w 50-tych, i tak to się niesie choć jest w zasadzie kompletnie bez znaczenia, a wiadomo,że nielinearnośc na ogół stosuje się w jakimś celu. Tu była bez celu. W związku z czym widz dostaje talię kolorowych kart z epoki, którymi może sobie żonglować, tasować jak mu się chce, bez żadnej konsekwencji.

    I taki to jest ten film, zbiór scenek i obrazków. Scenek, w którym wyniesiono  z dziedzińca przy dawnym KC leżaki z knajpy obok, zaułki Krakowskiego Przedmieścia czy Starówki wyczyszczono z szyldów, współczesnych aut i wstawiono jedną warszawę i starą nyskę, umajono postacią bohaterki ubraną w dziwną chustkę, dzwony i korale z bursztynu.

    Są też sceny w kultowym a zaraz nieistniejącym Syrenim Śpiewie i jego mozaiki ścienne oraz epokowe balustrady. Aż dziw w sumie, że Woźniak – Starak producent a jakże wykonawczy tego filmu nie kupił budynku Syreniego swojej żonie Agnieszce Szulim na prezent załóżmy urodzinowy, gdzie by mogła robić kultowe imprezy dla cool uczestników programu Azja Express.

    Każda scenka jest tak starannie dopracowana a partyjni sekretarze tak betonowi, że przypomina to bardziej kabaret niż film. Jest to śmieszne nawet czasem, kiedy cenzor Barciś Artur boi się wypowiedzieć słowo czlonek i każe zamienić go na penis oraz odrzuca rozdział o orgazmach uznając go w sumie dość nieistotny. No to tam trochę się porechotałam, ale na większości scen wierciłam się niecierpliwie i nie, sceny seksu wcale nie były porywające czy intrygujące.

    Teraz będzie fragment, na który czekaliście, tj. o seksie

    Owszem, jest prawdą, że dobry kochanek nie musi być wcale ładny i można przyjrzeć się w sumie baczniej brzydalom bo a nuż tkwi w nich potencjał seksualny w postaci skłonności do seksu oralnego, wow. Mógłby mieć nawet twarz Eryka Lubosa, bo w sumie jako jeden z nielicznych brzydali kina jest tak brzydki, że aż ładny. No ale naprawdę, intrygujący seks na ekranie nie polega wcale na tym, że aktorka pokaże w lustrze kształtne cycki, że zobaczymy dupę Piotra Adamczyka oraz jego nogę splecioną z nogą innej aktorki co ma sugerować, że znali się na rzeczy i na pozycjach seksualnych już w latach 40-tych!

    Sceny seksu są tak drewniane w tym filmie, że pocałunek Danusi Jurandówny ze Zbyszkiem z Bogdańca z filmu Aleksandra Forda z lat 50-tych miał w sobie więcej żaru niż sceny namiętności między Boczarską a Lubosem. Seks na ekranie mający wzbudzić w widzu jakąś myśl czy nawet tęsknotę za podobnym spółkowaniem opiera się na detalach, na szczególikach typu strużka potu np. na czole albo faktura skóry kochających się osób, pokazane wszystko tak, że widz zamiera i patrzy przed siebie z poczuciem jakiejś dziwnej nostalgii oraz nadziei, że może zanim umrze ktoś go tak dotknie, jak na tym ekranie dotykają się aktorzy. Takie mrzonki można spokojnie snuć np. na filmie Gasapra Noe „Love”. Tak, tam tak, ale na „sztuce miłości” nie, te sceny pozostaną niczym innym jak innym rodzajem zajęć z wu-efu.

    Co na to reżyser i aktor?

    Reżyserka Maria Sadowska przyznała się w wywiadach, że pomysł na film o Wisłockiej nie był jej. I to widać. Widać, że była najemnikiem. Po prostu zrealizowała poszczególne sceny, ogarnęła ekipę na planie i to by było na tyle. W tym filmie nie ma ducha. Nie ma pieczątki, jaką stawia na swoim dziele reżyser. Ten film mógł zrobić każdy średnio zdolny operator albo asystent reżysera. W sensie film w tym kształcie jakim go widzimy na salach kinowych wielkości lotnisk.

    Gra aktorska. Cóż. Powielenie stylu ubierania i bycia danej postaci nie oznacza, że jest się świetnym aktorem. Zdałoby się jeszcze mieć to coś co pokazałoby postać historyczną niejako na nowo. Albo inaczej. Tu mamy odegranie, nie zagranie. Postać Wisłockiej grana przez Boczarską jest komiksowa, barwna, ale rysunkowa i papierowa. Mówi coś szybko, z przejęciem, biega, załatwia, przekonuje, ale to wszystko razem jest jak kronika filmowa w technikolorze. Kronika zdarzeń, żadne tam próby wniknięcia w psychikę postaci. Szybko, szybko, od wojny, trójkąta związkowego poprzez wydanie kontrowersyjnej książki, która jest aktualna do dziś, a pewnie jest. Ostatecznie w seksie nic się aż tak bardzo nie zmienia. Zawsze fajniejszy jest z kimś, na kim nam choć trochę zależy i zawsze fajniej to robić z kimś kumatym w namiętności niż nieśmiałym i pruderyjnym. Wiadomo.

    Jaki mamy właściwie klimat?

    A, i nie podoba mi się to, że często jadąc na fali sentymentu za PRL-em, filmy pokazują tamte czasy z przymrużeniem oka, farsowo. PRL ma twarz Borysa Szyca, który się pozgrywa i będzie śmiesznie. Owszem te wszystkie serwety, narzuty, goździki, dzbanuszki, plakaty propagandowe, żony kacyków partyjnych , wszystko fajnie, ale tak naprawdę przecież te czasy nie miały wizerunku wiecznej wiosny i słońca jak w tym filmie, były ponure, szare, przaśne i królowało w nim poczucie beznadziei, jakby na świecie był wieczny styczeń i nic po nim nie miałoby już nadejść. Nie twierdzę, że wszystkie filmy muszą być w klimacie Smarzowskiego, ale takie nicowanie rzeczywistości na skrajnie inną stronę jak w „Sztuce kochania” mi nie pasuje i uważam to za kolejne przerysowanie.

    Podsumowując, uważam film „Sztuka kochania” za film wydmuszkę, kolorowy slajd, film, który zmarnował temat na ciekawą opowieść, ale kasa się zgadza i to zdaje się miało być najważniejsze i to prawdopodobnie wyszło.

    fot. kadr z filmu “Sztuka kochania” Jarosław Sosiński/Watchout Productions

  • Paterson – sprawdź, czy twój zawód jest poetycki

    Jim Jarmush jest artystą, od którego czegoś się nauczyłam.Pokazał mi mianowicie, że najbardziej ekscytującym filmem może być obraz, w którym bohaterowie siedzą, chodzą, stoją, tańczą, snują się, w którym niby nic się nie dzieje a jednak jest dzianie się doskonale znane nam z własnego doświadczenia. Czyli coś rozwleczone pomiędzy udręką porannego wstawania, wypełniania codziennych obowiązków, celebrowania codziennych rytuałów z małą przerwą na zaskakujące akcje pt. zepsuł się samochód, czekania na wielką miłość albo na zabawienie albo czasem już na nic.
    Moje ulubione jego filmy „Inaczej niż w raju”, „Nieustające wakacje” i teraz „Paterson” nie pokazują mi odstrzelonej na różowo, lśniącej cekinami Ameryki z butików i apartamentów na 5 Avenue w NY. Widzę w nich, że Ameryka to taki sam Radom jak nasz, zaniedbane ulice, przedmieścia, brzydkie budynki, autobusy graty, zaśniedziałe kuchnie wszystkich mieszkań nie z wilanowów.

    A jednak Jarmush potrafił tym filmem zdziałać to, że po wyjściu z seansu chciałam napisać wiersz o tandetnym wystroju Galerii Mokotów, o ludziach zajętych zwyczajnymi rzeczami jak czekanie na jedzenie, grzebanie w telefonie, rozmowa, chodzenie, patrzenie. Nigdy nie przepadałam za poezją a naszła mnie ochota, żeby wygrzebać z półki Emily Dickinson.

    Mniej więcej wszyscy zainteresowani filmami Jarmusha wiedzą, o czym jest „Paterson”.

    O kierowcy autobusu, który nazywa się Paterson, mieszka też w mieście Paterson w stanie New Jersey, ma żonę irańskiego pochodzenia, mały domek, starą hondę i buldoga angielskiego, który jest tu postacią dość istotną akurat.

    Adam Driver znany z serialu „Girls” dziwak i neurotyk tutaj tworzy postać poczciwca kochającego żonę, znoszącego z kolei  jej dziwactwa ze spokojem wzbudzającym moją niepohamowaną zazdrość. Spokojnie zjada za słone potrawy, przykleja się do wszystkich tkanin pomalowanych przez nią w pseudoartystyczne wzory, co dzień budzi się bez budzika tuż po 6 rano, łagodnie całuje tę żonę w ramię, zjada swoje płatki na śniadanie i idzie do pracy. Wsiada do autobusu, o czymś tam sobie rozmyśla, ze spokojem wysłuchuje narzekań kolegów, z uśmiechem przysłuchuje się rozmowom pasażerów, wraca, zabiera psa na spacer, wstępuje do baru na piwo, rozmawia albo nie rozmawia i w międzyczasie pisze wiersze w białym notesie długopisem zwykłym niemarkowym tak samo jak notes.

    Taka akcja jest pokazana na przestrzeni 7 dni tygodnia, mniej więcej to samo, zmieniają się pasażerowie, tematy rozmów z mniej ważkich na tak samo mniej ważkie i tematy rozmów w barze z tych samych na te same.

    Można by rzec, nuda. I faktycznie, z pewnością nie jest to film dla wielbicieli mocnych wrażeń, pięknych widoków i chęci „oderwania się od szarej rzeczywistości”. Poszukiwacze recept „jak żyć”, jak czuć się spełnionym, też poczują się raczej rozczarowani i znudzeni tym wlokącym się tygodniem, w którym bohater wstaje, idzie do pracy i łagodnym uśmiechem kwituje wariactwa swojej irańskiej żony, która w poniedziałki chce być jak Patsy Cline a we wtorki znaną projektantką ubrań malowanych w białe koła, w środy zaś właścicielką cukierni z babeczkami zdobionymi też w białe koła.

    W tak zwanym międzyczasie, pomiędzy tymi wszystkimi ekscytującymi zajęciami, które swoją powtarzalnością i monotonią powaliłyby w tydzień niejednego poszukiwacza ekscytacji w życiu typu podróże, zmiana pracy, mieszkania i pobytu z dowolnego miejsca w Polsce na dowolne miejsce w Australii, bohater Paterson pisze wiersze. I wcale niekoniecznie o tym, jak strasznie kocha swoją żonę. Siada na przykład do śniadania, sięga po paczkę zapałek, obraca w palcach pudełko, czyta napis i pisze wiersz o zapałkach. Najpierw opisuje jak wyglądają te zapałki, jak się nazywają, jaki mają kolor, kształt, żeby potem spuentować to takim zestawieniem ich cech i innych słów, że trochę opada mi szczęka, że tak można. Btw. te wiersze są prawdziwe, napisał je Ron Padgett – tak zwany piewca codzienności. Chyba się za nie wezmę.

    Zobaczyć coś w czymś, co jest pozornie tak totalnie nic nie warte i nieinteresujące.

    I to jest clou. To jest cały sens tego filmu.

    Jest mi to bardzo bliskie. Wychodzi także na przeciw temu, co w swoim cyklu pór roku chce pokazać Knausgard opisujący fenomeny istnienia rzeczy pozornie nieistotnych jak jabłko, torba foliowa, krzesło i tym podobne fajerwerki z otoczenia o czym wspominałam TU

    Mam w sobie jakiś rodzaj wewnętrznego sprzeciwu wobec powszechnego dyktatu konieczności sięgania po więcej, wyżej, ładniej, bardziej spektakularnie. Męczy mnie ten nakaz, żeby biec dalej, być gdzie indziej. Owszem, zmiany napędzają, to wychodzenie poza strefę komfortu jako warunek do osiągnięcia szczęścia i narzędzie poznania siebie – tak, bywa przydatne. Tylko nie sądzę, aby to był jedyny sposób na to, żeby być zadowolonym ze swojego życia.

    Nie sądzę, że w tej chwili usprawiedliwiam swoją akurat niechęć do zmiany, być może usilnie chcę wiedzieć, że to co mnie otacza też ma jakiś sens, może dość zawoalowany i może nie opiszę Mordoru jako miejsca tryskającego poetyckością, ale kto wie. Może jakaś metawartość znajduje się w błocie na chodniku na postfabrycznym Służewcu bardziej niż w zachodzącym słońcu na Malediwach?

    Myślę, że ten film potrafi pomóc w temacie – jak nie czuć się przegranym, jeśli siedzi się w swoim miejscu i jest się z tego całkiem zadowolonym.

    Ale czasem nawet w filmach Jima Jarmusha zdarzają się niespodzianki, coś idzie nie po myśli bohatera. Nie przyspoileruję co to było w Patersonie, ale też to całe wydarzenie pokazuje, jak można poradzić sobie ze stratą. Czysty notes niekoniecznie musi oznaczać stratę lub brak. Może być też obietnicą nowych możliwości i tego trzeba by się myślę trzymać.

    Żeby nie było tak miło i wzniośle muszę dopisać prawdę o tym, że plakat reklamujący ten film mnie zniechęcał.

    Ta śliczna smagła paniusia z miłym, tolerancyjnym kochającym mężem śpią bez marudzenia ładnie razem na łyżeczki. Jako singiel mam do spania razem stosunek zły jak również drażnią mnie szczęśliwe pary na ekranie, nie zgadzają mi się z osobistą wizją tego typu przedsięwzięć życiowych. Dodatkowo ta bohaterka strasznie mnie irytuje, tym, że tyle jej ten mąż wybacza i jeszcze się cieszy z jej wymysłów. To takie niesprawiedliwe przecież! Ale potem rozumiem, dlaczego on ją tak kochał. Jest kobietą a nie powiedziała mu w trudnej chwili, kiedy o dziwo naprawdę miała rację, to nie powiedziała mu – „a nie mówiłam!”
    A przecież większość, w tym na pewno ja, nie straciłaby okazji do pokazania panu, że moje na wierzchu.
    W tej scenie odgadłam tajemnicę powodzenia w związkach, tajemnicę ich trwałości. Że nie ma walki o to, kto ma rację. To trudne. Ale jak się okazuje – można robić tak, żeby nic nie udowadniać.

    I czegoś takiego życzyłabym sobie i wam, więcej poezji w życiu i komfortu złożenia broni przed kimś innym niż my sami.

  • zjedz kanapkę