• Niemodni pisarze, czyli znajdź sobie sprzymierzeńca

    Kupiłam sobie dzisiaj książkę. Zachęcona recenzją w Polityce on line. Thomas Bernhard. Nigdy jakoś nie miałam odwagi. Nawet nie, że zero dialogów, ale jakoś tak, nieprzystępnie. Ale że opowiadania i że fajne to kupiłam, odebrałam, leżę w wannie i zamiast lajkować koty na instagramie – marszczę brwi. Czyli skupiam się, a to oznacza jedno przecież.

    Ciężko mi idzie.

    Dlaczego?

    Bo pierwsze zdanie kończy się na 14 stronie. Bo nie ma kropek. Bo bohater zaszyty jest między przecinkami, a ja usiłując dociec, o co mu chodzi, czuję, że czytając tylko posty na facebooku i pudelka, naprawdę idiocieję.

    Kropka

    Nagle okazało się, że istnienie kropek jest szalenie ważne. Kropka to dopowiedzenie, to szansa na wzięcie oddechu, na odwrócenie wzroku gdziekolwiek indziej, na chwilę, żeby pomyśleć. Kropki są ważne. Znaczą jakiś rytm, któremu chcemy ulec. Bez kropek nie ma żadnych punktów orientacyjnych, bez kropek można się zgubić, bez kropek jest się takim bezradnym…

    Mija kilkanaście stron i Bernhard się lituje nad biedaczkami ery internetów, facebooków i snapchatów. Napisał opowiadanie w 1978 roku, ale przewidział widać, że ludzkość będzie jednak powoli raczej głupieć niż mądrzeć, że umysły, których struktura nie zmieniła się od początków istnienia rozumnej małpy, nie będą w stanie wytrzymać coraz większych ilości przetwarzanych informacji i dlatego litościwie powstawiał w zdaniach kropki.

    Nagle czytelnik w wannie, czyli ja, staje się szczęśliwy, docenia. Że wreszcie coś ma początek i koniec, że może coś pojąć, że kuma bohatera, jego myśli, emocje, zaczyna wygodnie obracać się w wodzie, rozluźniać i obserwować o co bohaterowi – narratorowi chodzi w życiu.

    Wspaniała kropka. Niby nic, ale przecież.

    I teraz ten Bernhard. 

    Wielki pisarz doceniany przez krytyków, którzy piszą o nim takim samym językiem jak on swoje powieści, tj. niezrozumiałym. Mam też dwie książki Marlene Streuuwitz “Party girl” i “Uwiedzenie”. Oraz “antymodną” powieść eseistki Ingeborg Bachman “Malina” o trójkącie miłosnym.

    Co łączy tych pisarzy?

    po 1. są z Austrii

    po 2. to, że ich nie rozumiem:)

    Chociaż co do Bernharda robię sobie jeszcze nadzieje, bo doczytałam do 22 strony i wiem, że jest o panu, który spędzał życie w swoich myślach (hello kitty!) i parze dojrzałych ludzi, którzy kiedyś się kochali a teraz już im przeszło i pan, narrator próbuje dociec dlaczego. Wyczuwam w tym klimat z filmów Kieślowskiego. Będą nic nie znaczący ludzie, którzy myślą, że coś znaczą. I znaczą, bo ktoś ich wymyślił i o nich napisał i to niesie już im już jakiś sens.

    Zastanawiam się, czy ma znaczenie to, że ci wymieni pisarze, których nie rozumiem, są Austriakami. Bo kompletnie nie pamiętam, o czym pisała Streuuwitz, a “Malinę” przemęczyłam do jakiejś 40 strony i też nie porwała mnie historia, która zapowiadała się w opisie na skrzydełku okładki zachęcająco, czyli, że będzie to o trójkącie:) Może oni są mroczni jak piwnice Fritzla? Może ciągle kładzie się na nich odium winy, że Hitler był ich rodakiem? Ja nie wiem, ale na pewno są dziwni.

    Niemniej tego Bernharda wydanego na kiepskim, topornym papierze, który zżółknie za parę miesięcy a za kilka lat się rozpadnie – przeczytam i mogę nawet zdać relację z tego, że jak rozpadał się jakiś związek, jak ktoś był samotny, ale tylko wtedy, kiedy faktycznie odkryję w tym coś nowego, czego jeszcze nie wiedziałam.

    * * *

    Jakieś 2 dni później

    Przeczytałam.

    Nie odkryłam niczego, czego bym nie wiedziała, ale i tak o tym napiszę.

    Bo w książkach nie jest fajne tylko to, że niwelują lekko naszą ignorancję, ale też to, że bywają zbawienne.

    Choćby przez to, że mnie osobiście pozwalają czasem myśleć, że nie jestem w swoim zwątpieniu i obcości odosobniona, że są tacy, co mają identycznie, są to bohaterowie, narratorzy i ja czytam, co oni mają do powiedzenia i to mnie zbawia, humor mi się polepsza. Czuję się jak harcerz w drużynie i choć nigdy nie byłam na harcerskim obozie czuję, że mogłabym np. z Bernhardem rozbić namiot, ba! mogłabym z nim nawet zdobywać sprawności w licytowaniu się, kto jest bardziej sam na świecie i kto potrafi mocniej się w sobie zamknąć.

    I dlatego książki są fajne.

    Opowiadanie pt. „Tak.”

    Jak już wspomniałam powyżej, spotkałam tu bohatera i narratora, który mógłby by być mną.

    Żyje sobie bohater na austriackiej wsi, pogodę ma zawsze dżdżystą, mieszka sam, w pustym domu, robi coś, co kosztuje wiele wysiłku a nie ma żadnego znaczenia (ha! ha! ha!), ciągle w siebie wątpi i swoimi lękami zadręcza faceta, który chce go słuchać. Facet ten jest handlarzem nieruchomościami. Razu pewnego sprzedaje działkę w beznadziejnym miejscu ludziom z kosmosu tj. Szwajcarowi i jego partnerce życiowej zwanej Persjanką, bo była z Iranu. Oboje koło 60 tki, on zamożny, pewny siebie, zdecydowany budować tam dom, ona nic nie mówiła. Bohater zainteresował się, dlaczego ona nic nie mówi i o co chodzi w ich związku i bardzo te dociekania pomogły mu uciec od depresji. Ale kiedy doszedł do banalnej prawdy, że wszystko się w życiu kończy a w związkach zwłaszcza, to się Persjanką znudził, ale jak się skończyło, to nie zdradzę, ale ma to coś wspólnego z tytułem i to powiązanie akurat uznałam za genialne.

    Nie dowiadujemy się, jak bohater  rozmawiał z Persjanką i o czym. Wiadomo tylko, że chadzali na spacery, co oboje lubili i gadali. A potem przestali chadzać i gadać. Nietrudną tajemnicę przyczyny rozkładu związku Persjanki i Szwajcara bohater odkrył, ale skupiał się głównie na tym, jaki to wszystko miało wpływ na niego samego.

    Dość bliskie mi myślenie, żeby nie rzec – identyczne z moim.

    I tak oto bohater sprzedaje w tym opowiadaniu parę kwestii, którym moim zdaniem trudno odmówić słuszności. Posłużę się cytatami, bo wciąż mi się wydaje, że stać mnie na ukucie własnych, ale jakoś jeszcze to nie nastąpiło.

    „Mimo skrajnej niepewności i najgłębszego zwątpienia musimy podejmować i kontynuować to, co zamierzaliśmy, wiedząc, że pewności nie ma, a doskonałość jest nieosiągalna.(…) Nie należy zniechęcać przy pierwszych i powracających myślach, że te zamierzenia będą porażką. 

    Przecież poza porażkami nic nie ma.

    W dzisiejszych czasach propagandy sukcesu, coachingu, „możesz wszystko”, takie myślenie jest totalnie niemodne. A jednak uważam, że jedynie prawdziwe, jeśli wyjść z założenia, że skoro wszystko się kiedyś kończy, absolutnie wszystko, to Bernhard ma rację. Poza porażkami nic nie ma. Koniec jest porażką.

    Ja właśnie tak uważam i ostatnio bardzo rzadko w sumie bywam rozczarowana.

    Skrupulatnie zapisuję dzień w dzień z uporem maniaka, co zajebistego przyniósł mi dany dzień i kiedy mogę wypisać tylko to, że leci mi woda w kranie raz zimna raz ciepła, poczytuję to za objaw szczęścia w swoim życiu, co nie zmienia faktu, że ta woda jutro może już nie lecieć i nastąpi to co musi, czyli porażka.

    Lista porażek moich jest tak imponująca, że może ja jednak pomyślę o rozwinięciu tematu i zrobię te 6 tomów jak mój idol Knausgaard, zrobię kasę na porażkach!

    „Szukamy winnego naszego losu (…) Rozmyślamy, co powinnismy zrobić inaczej albo lepiej, i o tym, czego prawdopodobnie nie nie powinniśmy byli robić, bo jesteśmy skazani na to, ale to do niczego nie prowadzi (…) Co chwilę poszukujemy winnego, jednego albo wielu, aby przez chwilę móc znieść to wszystko, i trafiamy, o ile jesteśmy szczerzy, na samych siebie”.

    To jest akurat też mój ever green. To jest ze mną nie wiadomo dlaczego i czuję, że na zawsze. A dlaczego on/ona tak, a wtedy to inaczej, a dlaczego ja tak, a oni siak, czy mogłam wtedy powiedzieć to, kiedy oni rzekli tamto i co by było gdyby.

    Źli ci ludzie, a po czasie winny jest tylko jeden.

    Jedną z rzeczy, których zawsze naprawdę bardzo zazdrościłam niektórym było nie to, że mieli pieniądze, byli zaradni czy lubiani albo mieli słoneczne dzieciństwo. Jedną z rzeczy, których zazdrościłam ludziom najbardziej na świecie było to, że w ogóle nie przejmowali się takimi sprawami co kto powiedział i co oni mogli na to odpowiedzieć, a już kompletnie nigdy nie miewali poczucia winy z powodu tego co powiedzieli, zrobili i ogólnie mieli to gdzieś, tylko robili sobie swoje i zachodzili zawsze daleko niezależnie od tego co umieli albo jak wyglądali.

    Ten aforyzm jako myśl przewodnia w życiu jest wcale nie świadectwem wrażliwości i dobroci, tylko totalnym hamulcem wszystkiego. Nawet jak się człowiek doczołga 3 kroki do przodu, to jest oczywiste, że za chwilę znajdzie się znowu 2 kroki w tyle.

    I ostatni, jakże przykry aforystyczny rarytasik

    „Po mnie spodziewała się ocalenia, ale ja też ją rozczarowałem. Podobnie jak ona jestem człowiekiem zagubionym, ostatecznie unicestwionym (…) Od takich ludzi nie można oczekiwać ocalenia.

    W grudniu spotykaliśmy się już tylko raz w tygodniu. Nagle nie mogłem już znieść jej widoku w tym czarnym kożuchu, nie mogłem już na ten czarny kożuch patrzeć. Nagle nie mogłem ścierpieć jej głosu, a ona w odniesieniu do mnie czuła zapewne to samo.

    Nieprawdopodobne, jak szybko potrafi się zdewaluować, a ostatecznie wyczerpać najlepsza relacja, jeśli się jej nadużywa.”

    Tym razem to miał być wesoły i lekki tekst.

    Nie wyszło 🙂

  • Slumsy dzieciństwa, czyli Knausgård po raz 3

    Kiedyś pomyślałam sobie,że będę jak Knausgård. Stworzę dzieło, napiszę parę tomów bazując na najlepszym motywie jaki znam, tj. na własnym życiu, to jest proste, to znam, to wiem, zostanę literacką gwiazdą, rodzina i znajomi się na mnie poobrażają, ale pokażę, że zwyczajne życie super się przekłada na życia innych i jest ekstra metaforą, jeśli zabrać się do tego odpowiednio.

    Zacznę od dzieciństwa, pójdę w chronologię dla odmiany. Nikogo to co prawda nie interesuje co też ja porabiałam na PRL-owskim osiedlu z łysymi trawnikami, babami z poduchami na parapetach w małym mieście gdzieś w Polsce chyba bardziej południowo – wschodniej niż centralnej. Ale co tam. To przecież DZIECIŃSTWO. To jest kraina, do której chcemy uciec, jak źle, to jest raj utracony, to jest ciepło mamusinego padołka i tatusia silnej dłoni mierzwiącej niesforną grzywkę dziecka.

    Otóż nie. Tak nie jest.

    Nie zostanę drugim Knausgaardem

    Utknęłam na jakimś 3 akapicie usiłując przywołać pierwsze wspomnienia z życia, które niby było moje. Nie to, że nie podobał mi się uszyty przez jakąś lokalną krawcową  zielony (tak!) kapturek, rozkloszowany płaszczyk, zrolowane na kostkach stylonowe rajstopki, brzydkie plecione sandały czy wystraszył mnie dziki sąsiad z przekrwionymi oczami jeżdżący na dużym czarnym motocyklu (do dziś nie znoszę motocykli!) i lubiący złowrogo łypać na małe dziewczynki w zielonych kapturkach.

    To, co nie pozwoliło mi wyjść poza 3 akapit to było dojmujące uczucie wstydu.

    Ale najpierw jakiejś obezwładniającej melancholii i żalu nad tym, kim wtedy byłam. Jakbym była zostawiona sama sobie przez samą siebie, przez własną świadomość, która zawsze przychodzi późno, zdana na łaskę i niełaskę ułomnych dorosłych, którzy byli moimi rodzicami.

    Czego wstydzisz się dziewczynko?

    Miliony kawałeczków drobnych emocji, zapamiętań, fleszów, które zostały wypchnięte do lamusa, na dalekie peryferie pamięci, jak możliwości kredytowe obywateli, którzy mogą z Siedlec tylko na Białołękę. Te miliony determinują do dziś różne poczynania, kładą cień na tym, w jaki sposób zmywa się naczynia, porządkuje rzeczy w szafie, prowadzi auto lub go nie prowadzi, rozmawia z dzieckiem, kolegą, szefem. To jest milion drobiazgów, których się boimy, wstydzimy, upychamy w szafach, a które przyłażą właśnie STAMTĄD, z tego szczęścia, którego wielkość polega Bogu dzięki tylko na tym, że minęło, że uciekliśmy i jesteśmy mniej lub bardziej cali.

    Dzieciństwo jako więzienie

    Susan Sontag, pani, która brała pieniądze za to, że myśli, nazwała cały ten proces związany z dzieciństwem bardzo trafnie wg mnie. Zwierzyła się komuś w jakimś wywiadzie, że odsiedziała w swoim życiu 3 wyroki: wyrok własnego dzieciństwa, dzieciństwa swojego syna i wyrok swojego małżeństwa i teraz jest nareszcie wolna, jest sobą i może sobie robić co chce.

    Jakkolwiek w obecnych czasach dzieci miewają się zgoła inaczej niż my, ich rodzice, nasi rodzice i dziadkowie, jakkolwiek by w te dzieci dziś nie upychać miliona pierdół z Chin, nie wysyłać do prestige szkół, nie zabierać po lądach, morzach i oceanach, żeby dziecko widziało, nie dawać mu 300% uwagi skupiając się na wyliczaniu, kiedy powinno pierdnąć, usiąść, powiedzieć A, zdać egzamin, znaleźć sobie dziewczynę/chłopaka, zjeść kanapkę z jarmużem, to i tak moim zdaniem pewne sprawy pozostają niezmienne.

    Dzieciństwo to ubezwłasnowolnienie, więzienie, inny rodzaj bytu, który z urodzonego człowieka czyni żałośniejsze stworzenie niż szósty kotek z przypadkowego miotu na wsi przeznaczony do życia w stodole stołujący się na polu pełnym myszy.

    Dobrnąłeś/-aś do fragmentu o książce

    Takiej historii poświęca cały 3 tom Mojej Walki Karl Ove Knausgård, Norweg urodzony w 67 roku jako drugie dziecko przystojnego taty – nauczyciela i przystojnej mamy – pielęgniarki.

    Jestem na 8 stronie tej książki i już wiem, że to będzie tak samo jak z moim 3 akapitem. Utknę w emocjach pt. totalna melancholia i żal. Będę płakać.

    Knausgård opisuje scenę, kiedy młodzi rodzice z nim w wózku zmierzają do swojego nowego domu, na nowym przedmieściu, prowadząc za rękę małego brata. Wygląda to tak:

    “Miał cztery i pół roku, jasne, niemal białe włosy i opaloną skórę (…). Jego brat, niespełna ośmiomiesięczny leżał w wózku i wpatrywał się w niebo, nie wiedząc ani gdzie ani dokąd idą.”

    Knausgård uważa, że niesłuszne jest odnoszenie się do siebie z okresu wczesnego dzieciństwa jako do naszego „ja”, że te osoby, które miały nasze imię i nazwisko, leżały na przewijakach z czerwoną pomarszczoną skórą drąc się nie wiadomo dlaczego, czy z rozpaczy, zimna czy smutku, to inne osoby niż my, nie te same, które siedzą teraz i to czytają, w tym miejscu i w tym czasie. My w każdym wieku to części nas, które składają się na tę osobę, którą jesteśmy teraz, każda z tych osób powinna w sumie nawet nosić inne imię.

    Te wszystkie wspomnienia też są podejrzane, są totalnie prowizoryczne i trochę wyssane z palca. Knausgård pisze:

    ” Pamięć nie stanowi w życiu żadnej obliczalnej wielkości. A jest tak z prostego powodu, że pamięć wcale nie ceni prawdy najwyższej. To nie wymóg zgodności z prawdą decyduje o tym, czy pamięć odzwierciedla jakieś zdarzenie w sposób właściwy lub nie. Decyduje o tym korzyść własna”.

    A potem wchodzimy do tego slumsa, którego Knausgård nazywa swoim dzieciństwem, przyglądamy się tym drobiazgom, które wyszukał w swojej pamięci i mimo, że wcale nie jesteśmy z Danii, nie mieliśmy dobrobytu, mieliśmy innych rodziców, inne szkoły i zjazdy KC PZPR, kolejki w sklepach, to wchodzimy tam i wcale nic nas nie śmieszy, tylko ściska za gardło, że większość tych wspomnień jest tak podobna do naszych i z większości z nich wieje grozą.

    Ojciec – metafora zła

    Knausgård osnuwa swoje tomy walki wokół postaci ojca.

    Nie robi w żadnym z trzech tomów, które przeczytałam żadnych głębokich analiz jego osobowości, po prostu  szczegół po szczególe opisuje zdarzenia z jego udziałem. W tomie 1 np. jesteśmy świadkami, jak on, młodszy jego syn radzi sobie ze śmiercią ojca, z jego wcześniejszym alkoholizmem i totalnym ludzkim upodleniem, którego świadkiem staje się przyjeżdżając do domu jego matki, w którym mieszkali razem. Drobiazgowo opisuje, jak czyścił ten dom z gówna, dosłownie, z gówna i pisze, jakimi środkami chemicznymi był w stanie doczyścić poręcze z fekaliów.

    W tomie 3 pokazuje ojca jako młodego, przystojnego i ambitnego nauczyciela z ewidentnymi skłonnościami psychopatycznymi. Ojciec to była postać, którego działania wydają się wręcz nieprawdopodobnym dowodem zastraszenia i zniewolenia.

    Oto np. mały Karl Ove idzie na basen, bardzo lubi pływać, lubi atmosferę pływalni. Po zajęciach gubi skarpetkę. Jak oszalały biega po całej pływalni w rozpaczy szukając tej skarpety, spóźnia się na autobus i już wie, że kiedy wróci ojciec wyczuje, że coś  jest nie tak – spotka go kara. Czytając to doskonale czujemy zwierzęcy niemal strach, jaki odczuwał bohater.

    W domu ojciec ten strach wyczuwa bezbłędnie, pyta, dlaczego się spóźnił, a kiedy syn przyznaje, że zgubił skarpetkę wykręca mu uszy i udziela kazania na temat tego, jak syn nie szanuje pracy i pieniędzy rodziców tylko gubi sobie skarpety.

    Takich szokujących momentów jest bardzo wiele, jak choćby przemoc fizyczna jakiej dopuścił się Knausgård ojciec wobec syna, kiedy ten wcześniej rozpakował urodzinowy prezent, który zresztą sam sobie wybrał i sobie go przymierzał przed lustrem. Za ten czyn syn został upokorzony ciągnięciem za uszy, popychaniem i wyzwiskami. Proste, wszystko takie adekwatne.

    Inny przykład – kiedy Karl Ove zapomina kluczy do domu, ale boi się czekać pod domem na ojca, który ma wrócić jako pierwszy, bo ani chybi byłoby lanie, gdyby się dowiedział, że syn zapomniał kluczy. Więc Karl wpada na pomysł, żeby wejść przez okno z tyłu domu. Ciągnie wielki kosz na śmieci, żeby po nim dostać się do okna, kiedy operacja się udaje, wraca, zabiera kontener na miejsce i… przyczesuje trawnik, żeby ojciec nie zorientował się, że coś się działo.

    Dzieciństwo – kraina szczęścia

    Nie trzeba mieć w głowie tego typu zatrważających wspomnień poniżenia, jakich doświadczało się od bliskich, żeby uznać dzieciństwo za najmniej udany okres w swoim życiu.

    Cały szereg pomniejszych zdarzeń, jakie przytrafiają się w szkole, w relacjach z rówieśnikami, całe rzędy drobniejszych i większych upokorzeń, rzadkie pasma tryumfów czy sukcesów, odczucia odrzucenia i  złudne szczęście przynależności, wspomnienia tego, jak pachniały domy kolegów a jak nasz własny, fragmenty pozornie nieistotnych rozmów, rzeczy czy spraw, które nakładają się jak matryca na całe nasze życie i siedzą jak zbiorowisko rzeczy bezużytecznych w lamusie naszej pamięci, którą boimy się pobudzić, żeby nie wpaść w doła, depresję czy przygnębienie, żeby pamiętać, że dziś nazywamy się inaczej, możemy wszystko i nikt nad nami nie ma tak obezwładniającej władzy jaką mieli kiedyś nasi mniej lub bardziej udani rodzice.

    O tym jest ta książka.

    O tym, że nie mieszkamy już w slumsie swoich wspomnień, że ocaleliśmy i warto z tego zrobić jakiś konstruktywny happening, imprezę z radości, że nikt nami nie rządzi, że sami tworzymy zapach naszych domów, że nasze dzieci nas się nie boją, że jak coś zgubimy, zaprzepaścimy, pomylimy się, to nikt nam za to nie wykręci ucha, za to wiemy, że sobie poradzimy i naprawimy szkody, bo możemy.

    A kiedy stwierdzimy, że może jednak jest ktoś w naszym dorosłym życiu, kto nas tak obezwładnia, to rozwiązanie jest proste –  pogonić. A potem się zastanowić, dlaczego sobie robimy wciąż to, co powinno być już poza nami, siedzieć w szafie i nigdy nie wychodzić na świat.

    amen

  • zjedz kanapkę