Islandzki „Kłopotliwy człowiek” to moim zdaniem film o życiu po śmierci, o życiu po życiu.
Myślę też, że każdy – wierzący, niewierzący, przyłapał się na rozkmince o tym jak TAM jest, gdzie jest TAM? Że może robi się tam coś, czego nie mogło robić się żyjąc, jest się kimś kim się nie było a chciało być, np. grubi w raju są chudzi, brzydcy są ładni, nieśmiali są tam odważni a głupi – mądrzy, biedni zaś bogaci, poniżani są podziwiani itd.
Czyli raj jako kompensacja. Ja sobie tak to widzę właśnie.
Ja w raju to ja bogata obrzydliwie jak Jay -Z i szejk z Dubaju pomnożeni, mój chłopak to Mr Big, ale emocjonalnie dostępniejszy niż ten z serialu.
Tylko sobie tak myślę, co ja bym robiła po roku z tym wszystkim.
Nakupowałabym mieszkań, butów, objechałabym wszystkie plaże, namyziała z Bigiem i co dalej? Co z resztą nieskończonej wieczności?
Musiałabym żyć w raju, w miejscu wiecznych spełnień. Wydaje mi się to straszne.
Bo nudno.
Bo bez smaku.
Bo nijak.
Bo można rzygać tym powodzeniem, bezproblemowością i smal talkiem, grzecznością, uprzejmością i uśmiechem, wszystkizmem.
W filmie bohater – facet po 40-tce, taki trochę Mr Nobody, przeciętny, zwykły – popełnia samobójstwo. A potem nagle znajduje się w księżycowym krajobrazie, w którym jakiś inny facet beznamiętnie wita go banerem na starej stacji benzynowej – WITAMY. Bohater przechodzi przez bramy do raju.
W nowym świecie, w rzeczywistości po śmierci jest wożony do nowego domu, do nowej pracy. Wszyscy się uśmiechają, szef jest życzliwy, łagodny, koledzy przemili. Bohater ma swoje biuro, z oknami, chadza na kolacje, wiąże się z ładną dziewczyną, nie pocą się w seksie, urządzają dom, rozmawiają przyciszonym głosem.
Jest wygodnie i miło.
Po mieście chodzą sami młodzi ludzie śpieszący się do pracy. Nie ma hałasów ani chamstwa. Ani dzieci, ani starców ani śmieci.
Wszystko ma kolory jak z filtra na instagramie, kiedy chcemy zblurować niewygodne szczegóły jak krosty albo zmarszczki. Jest zgniłozielono. jednakowo.
Z dziewczyną rozmawiają o kolorach kafelek do nowego domu i nowych kanapach, o wannie w łazience.
W pracy nie ma problemów ani ciężkich zadań. Większość czasu bohater patrzy w okno. Kupuje jedzenie. Ser, wino, mięso, bułka mają ten sam smak, czyli żaden.
Trochę mu się to nudzi, więc poznaje nową dziewczynę, bo nowy ktoś to przecież zawsze jest odpowiedź. Tak myśli.
Jedzą sobie wspólnie lody i chodzą na kolacje.
Bohater pyta dziewczynę co jest jej marzeniem, na co ona odpowiada, że wanna. Bo ma u siebie tylko prysznic.
Bohater postanawia więc się zabić z rozpaczy, ale nie może, bo zmartwychwstaje. za każdym razem.
Nie chce żyć dalej i wiecznie, bo życie bez smaku ciasta, kłótni z kimś innym, aspiracji większych niż design w domu, wydaje mu się bez sensu.
Nie chce rozmów o niczym ani seksu bez potu, pracy po nic i pieniędzy znikąd. Chce trosk i tego co przydaje życiu czegoś.
Mnie ten film podniósł na duchu. Bo uświadomił mi, że jak jest niemiło, to znaczy, że to dobrze, że nie jestem jeszcze w raju, tylko w życiu.
Jak będę chciała się zabić to będę mogła to zrobić, ale nie zrobię, bo boję się, że bym zmartwychwstała i to by było straszne, musiałabym żyć wiecznie, musiałyby się spełnić wszystkie moje marzenia i pragnienia. I znikąd nie byłoby ratunku.
Fajnie jest iść spać z poczuciem, że nie chce się do raju, że własne piekiełko jest spoko, bo czasem trafi się na rozmówcę, który nie gada tylko o wannach, albo zje się kawałek czegoś, czego się nie zapomina, upije łyk dobrego wina w towarzystwie kogoś, kto nie pyta tylko o pogodę na jutro.
Nie no, bardzo optymistyczny film, wielka metafora wszystkiego i dość przerażający w takiej warstwie pierwotnej. Oglądałam go na raty, ale trafił mnie w sam środek mojego środka. Co polecam w sumie każdemu.