Nie wiem, dlaczego tak się uwzięłam, że Horowitz o sobie może napisać tak rewolucyjnie wciągająco, jak Knausgaard.
Może to się wzięło z myślenia, że skoro taki zdolny człowiek, to potrafi też interesująco pisać o swoim niezwykłym życiu. Otóż nie potrafi:)
Miejscami skrajnie mnie irytował tą amerykańskością i keepsmilinizmem. Wszyscy niemal, z którymi coś podziałał w życiu zawodowo – to jego przyjaciele, wszystko niemal co mu się przytrafiło – było wybitne i niezwykłe. I takiego kogoś jak ja, któremu się wydaje, że wszystko jest nic nie warte, albo jak jest warte – to dla mnie nieosiągalne, no to takiego kogoś jak ja – podejście Ryszarda Horowitza wkurza.
Bo kurcze przeżył obozowe opresje – a jest szczęśliwy. Jak to? Powinien o tym tylko pisać i mieć traumę. A nie dość, że nie ma traumy, to jeszcze mało o obozach pisze i niechętnie.
Ja wolę się umartwiać. Knausgaard mi na to pozwolił. Dzięki niemu mogłam sobie co jakiś czas mówić w myśli:”hmmm taaaak, to o mnie!” To o mnie jest ta bieda z emocji i zdarzeń, jakie się miewa w rodzinie. Rodzina jako źródło cierpień. No dokładnie.
Tymczasem Horowitz miał szczęście. Nie dość, że Schindler wziął go na swoją listę i Rysio cudem się wyratował razem ze swoimi rodzicami i siostrą, to jeszcze nie miał żadnych pretensji do swoich rodziców, za to wręcz przeciwnie – kochał ich i poważał i zdecydowanie dużo im zawdzięczał. Właściwie to wszystko.
Tak sobie myślę. że to trochę takie niesprawiedliwe, że możemy być kimś zdolnym, wielkim moralnie albo idiotą i złym kimś a mieć w życiu jednak z górki tylko dzięki temu, że kiedy byliśmy mali to były osoby, które żywo się nami interesowały i przejmowały.
Strasznie mnie to wkurwia.
Horowitz miał to szczęście, że nie musiał w sumie umieć pisać. Dość w jego życiu się nadziało, żeby wystarczyło to w miarę chronologicznie spisać i już jest ciekawie. Czego dowodem jest tempo, w jakim przecztyałam te wspomnienia. Zaczęłam z niesmakiem rozczarowania, skończyłam po 2 dniach urzeczona, że tylu ludzi, tyle zdarzeń, jedna osoba, że wiele szczęścia, wiele miłości, wiele, wiele dobrego.
Podobało mi się w podejściu Horowitza to, że miał bardzo przytomny stosunek do tzw. sław a la celebryta. Spotkał np. Warchola i dobrze wiedział, że to kabotyn i hochsztapler. Jednak dobrze porozmyślać jest przy okazji jak takie zjawiska jak Warchol się rozprzestrzeniają i dziś, że oto występuje na łamach gdzieś ktoś, kto nic nie wie, nic nie umie, ale tak mocno wierzy w swój zajebizm, że inni uznają jego wyjątkowość za pewnik. Dziś to jest prawdziwa plaga. Roi się od ludzi, którzy pieprzą smutki a internet pełen jest zachwytu – począwszy od wróżbity Macieja a skończywszy na pisarzach pokroju Paolo Coelho.
Dobrze poczytać wspomnienia Horowitza o swojej pracy nad fotografią artystyczną i pomyśleć dokąd to teraz wszystko zmierza, kiedy co drugiemu wydaje się, że umie robić zdjęcia nie mając przy okazji nic ciekawego do powiedzenia. Horowitz dobrze pokazuje, że między dobrym zdjęciem a tym, co ma się do przekazania – istnieje jednak ścisła współzależność i nim zaleją nas foty z instagrama nóżek na plaży, napojów ze starbucksa czy outfitów na jakieś tma okazje czy też pomalowanych ohydnie paznokci – to może uda nam się trafić na coś naprawdę wyjątkowego? Horowitz akurat nie ma wątpliwości, że dziś łatwe to to nie będzie.
Mam w sobie jakiś taki apokaliptyczny nastrój od długiego już czasu. Polega to na przeczuciu, że nic już nie będzie, że umrzemy pod naporem niczego. Przypominają mi się „Trociny” – Krzysztofa Vargi. W tej swojej najbardziej gorzkiej książce, jaką ostatnio czytałam – on pisze, że tytułowe trociny to zawartość internetu. Internet to kolos na trociniastych nogach, trzyma się na ślinę i wkrótce się zawali pod naporem głupot, które w niego wkładamy, które wrzucamy na serwery, które przecież gdzieś stoją, gromadzą te wszystkie pierdy i któregoś dnia wybuchną rozgrzane do czerwoności od nadmiaru zidioceń.
To co jest mi nieobce i co książka ta wznieca – to nostalgia. Takie niewytłumaczalne odczucie, że dziś jest niby łatwiej, a trudniej, że czas, kiedy czyjś wytwór miał jakiekolwiek znaczenie i wartość – bezpowrotnie minął.
Jeździmy do pracy i z niej wracamy, zarabiamy jakieś ochłapy nie z naszego stołu, całkiem od nas niezależnie, bierzemy kredyty i chcemy żyć ładniej, godniej i wygodniej. A tymczasem nie dość, że tego nie osiągamy to jeszcze starzejemy się nieoczekiwanie gorzkniejąc na skutek poczucia, że zostaliśmy oszukani, bo miało być fajnie jak na bilboardzie nowego developera stawiającego „lofty” w centrum niczego a jest przygnębiająco, straszno, z długami i z perspektywą bankructwa w chwili, kiedy powinie nam się noga tj. stracimy robotę lub zachorujemy.
Satysfakcji nie daje właściwie nic i nic nie daje ukojenia. Nie stać nas na żadne odejście od wzorca. Chociaż w sumie mam świadomość, że mówienie o tym w liczbie mnogiej to chowanie się za czyimiś plecami, bo w sumie może to spostrzeżenie dotyczy garstki ludzi w tym mnie a ja nie mogę nic na to poradzić.
Tak czy siak zazdroszczę Horowitzowi. Podejścia do życia, które mnie na początku irytowało. Nie bzdetów pt. wszyscy ludzie są z gruntu dobrzy, ale mniemania i wiary w moc sprawczą swoich działań, odwagi w ich podejmowaniu, determinacji w tych działaniach, żadnego mazania się i babrania w nie wiadomo czym, w widzeniu tego, co jest naprawdę czarne a co jest białe, w niebawieniu się w zbędne dywagacje o dupie maryni.
Dlatego przeczytać „Życie niebywałe. Wspomnienia fotokompozytora” warto, a nawet trzeba.