• Kiedyś było fajniej, a dziś nie

    Bardzo brakuje mi pisania.

    Ale problem jest tego typu, że od jakiegoś czasu, dłuższego czasu, mam nieodparte wrażenie, że nie mam nic do powiedzenia. Że wszystko już było, że kiedyś to mówiłam, kiedyś o tym pisałam albo, że ktoś mnie już uprzedził i opisał, nazwał, sklasyfikował zjawisko na różnych ciekawych lajałtach swoich autorskich blogów, stron i tak dalej.

    Gdzie te czasy, ten rok 2004, kiedy na bloxie założyłam z nudów blogaska z tytułem Pańcia to ja, pisałam o pogodzie, o Tomaszu Lisie i ogólnie pamiętam wrażenie, że np. idę ulicą, coś tam widzę i myślę – o! to nada się na bloga!

    Nie wiem, dlaczego wtedy uważałam, że to jest ciekawe.

    Może dlatego, że miałam 10 lat mniej i wiele rzeczy zdarzało się po raz pierwszy, szczególnie zresztą w internetach.

    Dziś podczytuję jeszcze te notatki, których Agora łaskawie nie wywaliła z serwerów i jestem trochę zażenowana. Ale pod koniec ery tego bloga, tj. kiedy nastąpił ostateczny krach korporacji zwanej małżeństwem – sporo tam było stałych bywalców i z niektórymi utrzymuję kontakt do dziś. To stamtąd znam Kasię, Agatę, Martę, Joannę i Joannę, Iksińską, Patrycję, takiego pana Marka ze Zgierza, który na mnie się obraził i przestał się odzywać i chyba nie ma Fejsbuka, bo reszta ma. Fejsbuk nas uratował.

    Potem z Kasią stwierdziłyśmy, że jednak jak zjemy coś dobrego w knajpie albo coś zobaczymy w kinie i mamy o tym refleksję, no to sorry, to jest interesujące. I trzeba dać ludziom szansę, aby nasze opinie, myśli i zdjęcia poznali. Tak przy wielkim zaangażowaniu mojego byłego męża, Kasi, rysowniczki Agatki, programisty ężena – powstał portal broszka.pl

    Dzięki temu każda nasza wyprawa do knajpy czy księgarni, kina, teatru czy sklepu była MISJĄ. Uważałyśmy się za arbitrów wszystkiego, znałyśmy się na psychologii, modzie, książkach, filmach, gotowaniu, na wszystkim właściwie.

    Z jakimż przejęciem zaglądałyśmy do bebechów portalu zobaczyć, ile tekstów nadesłano i jak się cieszyłyśmy, kiedy wpadło coś naprawdę mięsistego, jakiś mocny strzał miedzy oczy. Jak wspomnę zaangażowanie czytelników w te teksty, to bierze mnie jednak nostalgia. Ci, którzy angażowali się najbardziej zostali do dziś. To oni najchętniej lajkuja moje posty na fejsbuniu czy podczytują kolejne blogaski z moich kolejnych życiowych etapów:) Ciągle są Kasia, Agata, Jarek, Bartek, Mikołaj, Aleksandra, Marta z Niemiec, Marta z Polski, Basia, Justyna, Teresa, Dorota, Lucyna. Czasem już nawet nie pamiętam skąd tych ludzi znam.

    Rzeczywistość nie pozwoliła nam tego pociągnąć. W życiu każdej z nas plan się nieco zmienił, kurs obrał się inny i nie miał kto zabiegać o pokrycie powierzchni reklamowych oraz rozkręcać tego prekursorskiego moim zdaniem portalu, jakich dziś jest setki, dalej. Dziś już tego nie ma. Nie ma tekstów, nie ma grafik Agatki Raczyńskiej, nie ma nic.

    Najgorsze jednak jest to, że brakuje poczucia pewnego sensu. Zdjęć obiadów, nowych butów, obwolut przeczytanych na wyścigi książek jest tyle, że dziś rozsądniej jest zamykać się na przepływ tego miliona niewiele w sumie wartych informacji.

    Dziś interesujące zjawisko, którego jest się świadkiem można skrócić do zdjęcia na instagramie albo dwu zdaniowego posta o czymś tam. Pisanie, że zeżarło się coś super to obciach, że kupiło się nowy obuw – jeszcze większy obciach, któremu dziś przewodzą nowe ikony opinii tj szafiarki.

    Tak więc kurde. Co robić?

    Musi być jakieś wyjście.

  • Niebywałe życie Horowitza

    Nie wiem, dlaczego tak się uwzięłam, że Horowitz o sobie może napisać tak rewolucyjnie wciągająco, jak Knausgaard.

    Może to się wzięło z myślenia, że skoro taki zdolny człowiek, to potrafi też interesująco pisać o swoim niezwykłym życiu. Otóż nie potrafi:)

    Miejscami skrajnie mnie irytował tą amerykańskością i keepsmilinizmem. Wszyscy niemal, z którymi coś podziałał w życiu zawodowo – to jego przyjaciele, wszystko niemal co mu się przytrafiło – było wybitne i niezwykłe. I takiego kogoś jak ja, któremu się wydaje, że wszystko jest nic nie warte, albo jak jest warte – to dla mnie nieosiągalne, no to takiego kogoś jak ja – podejście Ryszarda Horowitza wkurza.

    Bo kurcze przeżył obozowe opresje – a jest szczęśliwy. Jak to? Powinien o tym tylko pisać i mieć traumę. A nie dość, że nie ma traumy, to jeszcze mało o obozach pisze i niechętnie.

    Ja wolę się umartwiać. Knausgaard mi na to pozwolił. Dzięki niemu mogłam sobie co jakiś czas mówić w myśli:”hmmm taaaak, to o mnie!” To o mnie jest ta bieda z emocji i zdarzeń, jakie się miewa w rodzinie. Rodzina jako źródło cierpień. No dokładnie.

    Tymczasem Horowitz miał szczęście. Nie dość, że Schindler wziął go na swoją listę i Rysio cudem się wyratował razem ze swoimi rodzicami i siostrą, to jeszcze nie miał żadnych pretensji do swoich rodziców, za to wręcz przeciwnie – kochał ich i poważał i zdecydowanie dużo im zawdzięczał. Właściwie to wszystko.

    Tak sobie myślę. że to trochę takie niesprawiedliwe, że możemy być kimś zdolnym, wielkim moralnie albo idiotą i złym kimś a mieć w życiu jednak z górki tylko dzięki temu, że kiedy byliśmy mali to były osoby, które żywo się nami interesowały i przejmowały.

    Strasznie mnie to wkurwia.

    Horowitz miał to szczęście, że nie musiał w sumie umieć pisać. Dość w jego życiu się nadziało, żeby wystarczyło to w miarę chronologicznie spisać i już jest ciekawie. Czego dowodem jest tempo, w jakim przecztyałam te wspomnienia. Zaczęłam z niesmakiem rozczarowania, skończyłam po 2 dniach urzeczona, że tylu ludzi, tyle zdarzeń, jedna osoba, że wiele szczęścia, wiele miłości, wiele, wiele dobrego.

    Podobało mi się w podejściu Horowitza to, że miał bardzo przytomny stosunek do tzw. sław a la celebryta. Spotkał np. Warchola i dobrze wiedział, że to kabotyn i hochsztapler. Jednak dobrze porozmyślać jest przy okazji jak takie zjawiska jak Warchol się rozprzestrzeniają i dziś, że oto występuje na łamach gdzieś ktoś, kto nic nie wie, nic nie umie, ale tak mocno wierzy w swój zajebizm, że inni uznają jego wyjątkowość za pewnik. Dziś to jest prawdziwa plaga. Roi się od ludzi, którzy pieprzą smutki a internet pełen jest zachwytu – począwszy od wróżbity Macieja a skończywszy na pisarzach pokroju Paolo Coelho.

    Dobrze poczytać wspomnienia Horowitza o swojej pracy nad fotografią artystyczną i pomyśleć dokąd to teraz wszystko zmierza, kiedy co drugiemu wydaje się, że umie robić zdjęcia nie mając przy okazji nic ciekawego do powiedzenia. Horowitz dobrze pokazuje, że między dobrym zdjęciem a tym, co ma się do przekazania – istnieje jednak ścisła współzależność i nim zaleją nas foty z instagrama nóżek na plaży, napojów ze starbucksa czy outfitów na jakieś tma okazje czy też pomalowanych ohydnie paznokci – to może uda nam się trafić na coś naprawdę wyjątkowego? Horowitz akurat nie ma wątpliwości, że dziś łatwe to to nie będzie.

    Mam w sobie jakiś taki apokaliptyczny nastrój od długiego już czasu. Polega to na przeczuciu, że nic już nie będzie, że umrzemy pod naporem niczego. Przypominają mi się „Trociny” – Krzysztofa Vargi. W tej swojej najbardziej gorzkiej książce, jaką ostatnio czytałam – on pisze, że tytułowe trociny to zawartość internetu. Internet to kolos na trociniastych nogach, trzyma się na ślinę i wkrótce się zawali pod naporem głupot, które w niego wkładamy, które wrzucamy na serwery, które przecież gdzieś stoją, gromadzą te wszystkie pierdy i któregoś dnia wybuchną rozgrzane do czerwoności od nadmiaru zidioceń.

    To co jest mi nieobce i co książka ta wznieca – to nostalgia. Takie niewytłumaczalne odczucie, że dziś jest niby łatwiej, a trudniej, że czas, kiedy czyjś wytwór miał jakiekolwiek znaczenie i wartość – bezpowrotnie minął.

    Jeździmy do pracy i z niej wracamy, zarabiamy jakieś ochłapy nie z naszego stołu, całkiem od nas niezależnie, bierzemy kredyty i chcemy żyć ładniej, godniej i wygodniej. A tymczasem nie dość, że tego nie osiągamy to jeszcze starzejemy się nieoczekiwanie gorzkniejąc na skutek poczucia, że zostaliśmy oszukani, bo miało być fajnie jak na bilboardzie nowego developera stawiającego „lofty” w centrum niczego a jest przygnębiająco, straszno, z długami i z perspektywą bankructwa w chwili, kiedy powinie nam się noga tj. stracimy robotę lub zachorujemy.

    Satysfakcji nie daje właściwie nic i nic nie daje ukojenia. Nie stać nas na żadne odejście od wzorca. Chociaż w sumie mam świadomość, że mówienie o tym w liczbie mnogiej to chowanie się za czyimiś plecami, bo w sumie może to spostrzeżenie dotyczy garstki ludzi w tym mnie a ja nie mogę nic na to poradzić.

    Tak czy siak zazdroszczę Horowitzowi. Podejścia do życia, które mnie na początku irytowało. Nie bzdetów pt. wszyscy ludzie są z gruntu dobrzy, ale mniemania i wiary w moc sprawczą swoich działań, odwagi w ich podejmowaniu, determinacji w tych działaniach, żadnego mazania się i babrania w nie wiadomo czym, w widzeniu tego, co jest naprawdę czarne a co jest białe, w niebawieniu się w zbędne dywagacje o dupie maryni.

    Dlatego przeczytać „Życie niebywałe. Wspomnienia fotokompozytora” warto, a nawet trzeba.

  • Kiedy nie wiesz, o czym pisać, pisz o sobie?

     

    Pojedyncze, 15.11.2014 o 22.10

    Swoją książkę, miałam pomysł, żeby zacząć od słów :” I nadszedł ten moment, kiedy uświadomiła sobie, że niczego nie napisze”.

    Co jest jednak pewną niekonsekwencją, bo jednak po tych słowach poszły dalsze, czyli jednak jakąś przygodę bohaterka miała.
    Niemniej jednak żyję w świętym przekonaniu, że wszystko już było, wszyscy już wszystko powiedzieli i nie ma nic do dodania. A pojedyncze życia, żyćka moje, innych są skrajnie nudne, powtarzalne i przewidywalne. Wszystko jest salonem moich byłych teściów – miało być pięknie, na bogato, indywidualnie i z rozmachem, jak zawsze wyszedł przaśny radom.
    Tworzenie extra historii, złożonych fabuł, najlepiej kryminalnych – to nie moja półka, chociaż i czytam i oglądam chętnie. Ale czułabym się, tworząc takie historyje, jak ktoś, kto włoży fajne buty, ale nie w jego stylówce.
    Aż tu nadszedł czas Karla Ove Knausgaarda i Jego Walki.
    Facio napisał chyba 6 tomów, albo pisze, grubaśnych, opasłych tomiszczy o .. swoim życiu. Jakiegoś chłopaka z Norwegii, urodzonego tuż przed dekadą lat 70-tych. całe stronice poświęca np. opisom tego jak mając 16 lat wybierał się na sylwestra.
    Historia z rodzaju – fajnie, ale co mnie to obchodzi, ale ja czytałam a woda stygła w wannie.
    Gość opisuje jak to starał się kupić piwo jako nieletni, jak starał się to zakamuflować przed rodziną, jak szedł na imprezę, jak wreszcie przed północą na nią doszedł, jak było, kto był, co powiedział. A wszystko to właściwie nie ma żadnego znaczenia.
    Ale ja to czytam, czyli jednak to co robił Karl Ove w wieku 16 lat ma znaczenie.
    Dlaczego?
    Pan wyjaśnia to w drugim rozdziale, kiedy zdradza czytelnikom, co sądzi o pisaniu.
    Otóż w skrócie chodzi mu o to, że kiedy nagnie się tematykę do stylu, styl do tematyki, to powstaje literatura.
    I tak oto picie rano kawy może stać się literaturą, lecz niestety:) Przydałby się jakiś talent pozwalający opisać to tak, że czytelnik czytając o piciu kawy przez jakiegoś Kowalskiego pomyśli sobie:” taaaa, taaak to jest. tak to jest” i uzna to za objawienie, że on co dzień pije kawę a to wcale nie jest sztuką, tylko jakimś mało zauważalnym gestem, nawykiem i nudną codziennością.
    A przecież każdy z nas, bez względu na usposobienie i charakter chciałaby, żeby jego życie miało znaczenie.
    To ja wpadłam na pomysł, że mogę mojemu też go nadać.
    I teraz sam Coelho stoi tu i klaszcze, a ja wiem, że ten rodzaj autodystansu mnie gubi, bo przecież są narzędzia, żeby wmówić ludziom, że to jest świetne.
    No spoko, nie wiem jeszcze jakie.
    ale żeby pisać, trzeba pisać. to raz – taka prawda objawiona, sentencja nr 43265
    a dwa, tak naprawdę piszę, bo mam nowego macbooka i jara mnie podświetlana klawiatura oraz sprzęt w łóźku bez kabla ;]
  • zjedz kanapkę