• „Kalifat”- dlaczego to jest interesujące?

    Tak nie za bardzo miałam ochotę oglądać serial „Kalifat”, w końcu nie ma u nas żadnych bliskowschodnich uchodźców, więc problem zdawałoby się nas nie dotyczy, tak samo terroryzm, bo komu by się chciało podkładać bomby w warszawskiem metrze czy wprowadzać prawo szariatu do kraju, w którym podobne prawo już niemal obowiązuje. No wiem, nieśmieszne. Niemniej problem wydaje się być odległy, lecz okazuje się, że nie jest, że może być nam całkiem bliski i nie tylko ze względu na samą konieczność ustosunkowania się do współżycia z wyznawcami islamu. Obejrzenie serialu może być pożyteczne, bo pokazuje mechanizm rodzenia się ekstremizmu w niczym nie wyróżniających zdawałoby się członkach społeczeństwa.

    o czym to jest?

    Szwedzki serial „Kalifat” myślałam, że będzie raczej o strategiach emancypacyjnych kobiet, którym udało się zbiec z Syrii, ale wciąż uciśnionych przez ekstremistyczne islamskie zwyczaje nawet w praworządnej Szwecji. A tu się właśnie okazało, że nie tylko.

     Rzecz pokazuje losy kilku młodych kobiet, z których każda prowadzi jakąś tam własną krucjatę. Mamy tu grupę młodych Syryjek , licealistek mieszkających w Sztokholmie, młodą matkę i żonę, która wyjechała z kolei ze Szwecji do Rakki za mężem myśląc, że życie w szariacie zapewni im szczęcie i szwedzką tajną agentkę bośniackiego pochodzenia prowadzącą śledztwo w sprawie mającego nastąpić ataku terrorystycznego na ludność cywilną w Szwecji. Na początku trudno nieco zorientować się kto jest kim, ale w okolicy drugiego odcinka łapie się już szybko o co komu chodzi. Pewne działania pozostają do końca niespodzianką, ale nie będę spoilerować.

    Nie będę omawiać losów poszczególnych postaci, chociaż są one rozrysowane bardzo moim zdaniem interesująco, dynamicznie, uwiarygadniając pokazane akcje na tyle, że czasami można odnieść wrażenie, że ogląda się dokument a nie fabułę. Mocno można się wkręcić śledząc losy bohaterek będąc ciekawym czy jedne wyjadą do Rakki – swojej obietnicy życia z Allahem w serduszku, czy druga zdoła z kolei stamtąd się wyrwać i ocalić życie i czy trzecia da radę uratować świat przed zamachami. Tak więc zachęcam, ale nawet nie ze względu na dynamiczną fabułę.

    skąd się biorą fundamentaliści?

    Pomyli się ten, kto założy, że serial niesie prosty przekaz związany z potępieniem szariatu. Nie wdaje się w analizę niuansów wiary, tolerancji wobec odmienności i tym podobnych. Skupia się bardziej na wskazaniu mechanizmu rodzenia się ślepej wiary w zwykłych ludziach, pokazuje skąd biorą się dżihadyści, męczennicy Allaha. I tu taka niespodzianka, oni nie biorą się znikąd, nie są bożymi szaleńcami urodzonymi z jakąś misją, wywodzą się spośród nas, zwykłych ludzi. W serialu widzimy schemat przebiegu werbowania nowych ludzi w szeregi dżihadystów. To nie są działania nawiedzonych szaleńców głoszących prawdy boże na skwerach miast. To są szczegółowo przemyślane, długo i skrupulatnie przygotowywane akcje, w których biorą udział przeszkoleni, dobrze zakamuflowani działacze islamskich, ekstremistycznych ugrupowań. Dostajemy też odpowiedź na pytanie, dlaczego islamistom to się udaje, werbowanie coraz to nowych ludzi, dlaczego udaje im się ich nakłonić do brania udziału w atakach a nawet samowysadzania się czy wychodzenia za mąż w wieku lat 13.

    Otóż ten rodzaj zachowań jest odpowiedzią na nieprzychylny pewnym grupom świat zachodni, który nie ma za bardzo pomysłu na integrację arabskich uchodźców ze światem zachodnim. Państwa takie jak Szwecja dają tym ludziom spokój, ale poza tym są to grupy społeczne socjalnie dość słabo zagospodarowane. Zresztą nie tylko członkowie społeczności arabskich, biała biedota, trash people to także świetny nabytek dla ekstremistów. Świat fake newsów, ogólne zakłamanie mediów i dbałość elit o własne benefity odbija się szeroką niechęcią wśród zwłaszcza młodych ludzi.

    Można oglądając ten serial szybko skonstruować portret psychologiczny przyszłego ekstremisty, separatystycznego nacjonalisty wrogo nastawionego do zdobyczy zachodniej kultury, która za największe dobro uważa wolność jednostki. Dla nich bowiem ta wolność nic nie znaczy, to bycie pozostawionym samemu sobie w pustce duchowej a nierzadko też biedzie. Osoby podatne na każde sekciarskie wpływy to zawsze ludzie w jakimś sensie osamotnieni przez bliskich lub przez system, osoby często nie zanadto – mówiąc oględnie – wyrobione intelektualnie na tyle aby móc zrobić proste rozróżnienie dobra od zła.Często tak pomijane przez system, że widzące w tych werbownikach i polecanych przez nich systemach możliwość wykazania się, zaistnienia bez większej refleksji, jakie to będzie mieć konsekwencje. Takich wykluczonych i podatnych na indoktrynacje ludzi jest całe mnóstwo. Zrozumienie może być chociażby też kluczem do tego, żeby wiedzieć, dlaczego wybory w Polsce uparcie wygrywa władza mocno nawiązująca do praw szariatu. Pustka duchowa, ekonomiczne osamotnienie, coraz większe nierówności klasowe robią ludzi podatnymi na słuchanie tego, że dobre państwo to religijne państwo a Bóg jest jeden i wielki i każe on nieposłusznych. Ja nie widzę różnicy w fundamentalizmie chrześcijańskim a islamskim, może jeszcze u nas nie posuwają się do karania śmiercią za zdradę albo za homoseksualizm. Ale kto wie, jaki Gilead tu przyjdzie nawet bez arabskich uchodźców z ich islamem.

    laicyzacja a nowe krucjaty

    Osobiście uważam, że powstanie religii to efekt zamiaru podporządkowywania i trzymania w ryzach społeczności, to narzędzie władzy i narzędzie do wykorzystywania duchowych potrzeb i słabości ludzi do tego, aby w imię interesów jakiejś grupy patriarchów wiedzących lepiej zaprowadzać porządki za pomocą wbijania w poczucie winy oraz przemocy. Bo do tego prowadzi dowolna i podporządkowana tejże grupie interpretacja wartości typu nie zabijaj, nie zdradzaj, nie krzywdź.

    Paradoksalnie laicyzacja Europy i świata Zachodniego, jak również zmiany ekonomiczne zubażające cyklicznie klasę średnią i coraz większe grupy społeczne skazujące na funkcjonowanie na marginesie wszelkich dóbr, oraz ciągłe konflikty bliskowschodnie sprawiły, że czas mocno sprzyja nowym krucjatom. Według mnie te tendencje nie znikną a będą się zaostrzać.

    Jedna z bohaterek, muzułmanka która dobrowolnie wyjechała ze Szwecji do Syrii, aby żyć tam po bożemu, na własnej skórze szybko przekonała się, jak bardzo zły to był wybór i naiwna jej wiara. Oto ze świata, gdzie problemem dnia mogło być jaką aplikację mindfulnessową wybrać na wieczór albo jak sobie wyróżnić feed na instagramie trafiła do miejsca, w którym co dzień zastanawiała się czy przyjdą po nią czy nie, czy zabiją czy przetrwa ten dzień.

    Niestety, kiedy okazuje się, że organizowanie życia pod zasady religii, poddawanie się ścisłemu sterowaniu przez nie w każdej sferze życia to nie jest coś, co spełnia nasze potrzeby jako ludzi, może okazać się, że jest już za późno. Możemy nie zginąć od zamachu w metrze, ale wizja, kiedy niepostrzeżenie, ale konsekwentnie wejdą w nasze własne życie zasady służące garstce ludzi potrafiących zmanipulować nastroje społeczne i tym samym ścisnąć je za mordę – to też może nie być już czasu deliberacje, nawet jeśli uważamy się za uprzywilejowanych i niegłupich ludzi, których takie manipulacje mogą nie dotyczyć.

    O podobnym temacie, chociaż apropos filmu dokumentalnego o ISIS pisałam wcześniej. Nie jestem ekspertką od spraw bliskowschodnich, ale serio – to wszystko poraża. Nawet ten serial, że to tak właśnie dzieją się sprawy, że gdzieś tam obok nas coś stale drzemie, coś zagrażającego, niezrozumianego. Można podjąć chociaż próbę ogarnięcia tego rozumem.

  • „Euforia” w czasach postprawdy

    Są takie rzeczy dotyczące mnie, o których nie wie prawie nikt, albo nieliczni. Do tej kategorii należy fakt, że jestem entuzjastką, od dawna zresztą, gatunku kina czy seriali „american high school”. Nie wiem dlaczego właściwie. Może dlatego, że zawsze byłam dziwna i lubiłam chodzić do szkoły? A może dlatego, że w szkolnych społecznościach, jak w soczewce, skupiają się wszystkie bolączki, schematy zachowań i problemy danych społeczeństw, są tam tworzone hierarchie i byty społeczne powielane na różne sposoby w dorosłym życiu, albo inaczej – byty społeczne odwzorowane z tych  zachowań niby z dorosłego życia danego społeczeństwa. Tak czy inaczej, wg mnie jest to dobry obiekt badawczy, nie pomijając oczywiście aspektu rozrywkowego jakiegoś filmu o szkole średniej, ale to nie jest corem tych wyborów dla mnie.

    Jakimś trafem filmy tego gatunku przeważnie były i pozostają amerykańskie. Amerykańska kultura stworzyła szkolne modele znane chyba ludziom na całym świecie, rzędy szkolnych blaszanych szafeczek, drużyny futbolowe, męskie bożyszcza i wiodące cziliderki, potem za nimi idą geeki, lamusy, outiderzy, otyli, za chudzi, inni, dyskryminowani i dyskryminujący, ci cool i ci gorsi, te sprawy, znane każdemu kto to oglądał choć raz.

    Przynależność bohaterów do grup nie bierze się jednak z ich specjalnych osiągnięć. Raczej uczniowie wchodzą w daną społeczność ze stygmatem swojego pochodzenia i wyglądu, na co nie mieli większego wpływu. I w tej oto szkole średniej uczą się, jak pływać w bagienku, jak wdzierać się na społeczne szczeble wyżej, jak godzić się ze swoją pozycją wyznaczoną przez status rodziców albo jak walczyć ze swoim habitusem albo z ograniczeniami narzucanymi przez wygląd, który w kulturze amerykańskiej zawsze miał pierwszorzędne znaczenie i który determinował los każdej jednostki w sposób zdecydowany. I tak przykładowo ładna dziewucha wzbudzała podejrzenia, że była zdzirą, przystojny chłopak budził przekonanie, że jest dobry w seksie i wie czego chce, niepozorna osoba zawsze była skutecznie niewidzialna, grubas, żeby zaistnieć mógł ewentualnie służyć jako etatowy rozbawiacz i wierny followers szczuplejszych i ładniejszych. Tak to z grubsza wygląda w każdym filmie czy serialu z tego gatunku.

    Moja fascynacja tym środowiskiem zaczęła się od filmu „Grease” z lat 70 – tych z Olivią Newton John i Johnem Travoltą i to jest tak stare, że nie wiem czy to ktoś jeszcze pamięta a szkoda by było nie, bo te outfity, fryzury, tańce i muzyka moim zdaniem nie odejdą nigdy z popkulturowej świadomości.

    Potem był długi czas kultowego serialu „Beverly Hills 90210” mojej największej serialowej fascynacji ever, do której potem dobił może „Seks w w wielkim mieście”. Potem był kolejny ikoniczny „High school musical”, który wybił na orbitę gwiazd Zaca Efrona i Vanessę Hudgens, ale to już nie był mój czas na te fascynacje, bo akurat zajęta byłam wchodzeniem w dorosłość i bolesnymi zderzeniami z nią. Ale przywołuję ten tytuł z początku lat 2000 też, żeby unaocznić pewną cezurę. Bowiem każde kolejne seriale tego gatunku powstałe po „High school musical”pokazują, że straciliśmy niewinność jako społeczeństwa. My, jako społeczeństwo silnie powiązane z amerykańską kulturą – także. Seriale czy filmy te są lustrem, w którym to wszystko co było ważne odbiło się, w lukrowanej co prawda formie, ale pod tą warstwą można było doszukać się jakiegoś przekazu na temat stanu ducha liberalnych społeczeństw.

    Perypetie bohaterów Grease czy Beverly Hills z dzisiejszej perspektywy wydają się być niewinne i naiwne. Ktoś tam się upił na szkolnej imprezie, ktoś tam otarł się o narkotyki, ktoś napyskował mamie, ktoś zaczął życie seksualne w maturalnej klasie, ktoś tam był bad boyem, który nie umiał sobie znaleźć miejsca, więc popijał alko po szkole, ale ogólnie wydźwięk tych filmów był taki, że wszystko da się naprawić, że będzie dobrze. Ludzie wracali po rozum do głowy i mimo kłopotów w domu, szkolnych dyskryminacji czy towarzyskich porażek – wychodzili na prostą, życie znowu było wiatrem we włosach kalifornijskiej piękności Kelly Taylor i błyskiem w oku przystojnego Dylana czy nadzieją w sercu poczciwego Brandona Walsha.

    A potem nagle wszystko się zmieniło.

    Przyszedł rok 2008 i przestaliśmy być niewinni.

    Nagle okazało się, że Gordonem Gekko nie będzie sam Gordon Gekko, my też nie będziemy Carrie Bradshaw ani Samantami, nie będziemy sobie żyli elegancko, bez stresu z milionem butów od Manolo Blahnika. Nagle okazało się, że ktoś solidnie nas wydymał, zwłaszcza z marzeń o wielkości, o byciu tym kimkolwiek chcieliśmy być. Okazało się, że nie dość, że zostaniemy tam, gdzie byliśmy, to nie wejdziemy nigdzie więcej wyżej, bo mrzonki o lepszym życiu i spełnianiu marzeń odeszły wraz krachem pirackich funduszy hedgingowych i banksterskich piramid finansowych, które zbudowały nasze życie na pożyczkach i nierealnych oczekiwaniach. Tak więc i w niewinne seriale o szkole zaczął wkradać się niepokój i strach.

    Najpierw przyszło „Riverdale”, które przeniosło całą tę paradę szkolnych stereotypów i wniosło niepokojący klimat Miasteczka Twin Peaks. Tam już za fasadami pastelowych przybytków z mlecznymi szejkami czaiło się zło, o którym ładniutkim uczniom high school się nie śniło. Mierzyli się z różnymi historiami na różne sposoby, ale wciąż jeszcze w umownym, baśniowym trochę anturage powieści wampirycznych czy kryminałów noir.

    I przyszła kolejna seria, tym razem na HBO, która już widza nie oszczędza ani trochę, nie trzyma za włosy naiwnych wyobrażeń o świecie nawet na milimetr. Mowa jest o „Euforii”.

    W tej najnowszej produkcji nie ma już słodkiego owijanka w bawełnę, że ktoś tam miał wpadkę i wypił za dużo ponczu na szkolnym balu. Tu te nastolatki jadą praktycznie na strzałach albo oparach twardych narkotyków czy alkoholu właściwie non stop. Nawet nie zadają sobie trudu z czekaniem na kolejne imprezy, na które zresztą ich rodzice skwapliwie i zawsze pozwalają im chodzić.

    Bohaterką jest 17 -letnia Rue, osierocona przez kochającego ojca, żyjąca z matką i siostrą w pozornej symbiozie, ale skupiająca w sobie wszystkie współczesne lęki a zatem dotknięta narkomanią, depresją i czym tym jeszcze, deklarująca, że lubi szpitale, bo wszystko tam robią za nią i nie musi się niczym przejmować ani za nic być odpowiedzialna. Takie z grubsza są zresztą marzenia wszystkich jej kumpli czy kumpelek – zapomnieć, nie być, nie widzieć. Świat małego miasteczka, w którym żyją jest przygniatający. Twin Peaks w porównaniu z tym był turystyczną oazą neonów i złocistych fajerwerków. Tam czasem mityczny Bob wyłaził z lasu i uzmysławiał nam zło tkwiące w ludzkiej naturze. Tu już nie ma zabawy w takie subtelności. Tu wszystko jest złe. W miasteczku jest ciągły przygnębiający szary wieczór czasem rozświetlony agresywnymi światłami jarzeniówek, świat ten kryje się pod brudną kołdrą Rue i ogląda wraz z nią ogłupiające reality show, a na pytanie – co byś w życiu chciała – odpowiada  – i don’t give a shit.

    Niepokój widza podbijają też zastosowane zabiegi formalne. Narratorka Rue, w każdym odcinku relacjonuje losy jednego z jej kolegów lub koleżanek, ale akcja przebiega nielinearnie, nie ma porządku czasowego co sprawia, że zaczynamy gubić się w domysłach, szukać prawdy i rozwiązań, które wraz z rozwojem niby akcji wcale nie przychodzą, wręcz przeciwnie – bohaterowie z odcinka na odcinek zdają się zmierzać ku nieuchronnej katastrofie, los każdego z nich – czy szkolnej piękności, czy geeka, czy otyłej dyskryminowanej dziewczyny, czy szkolnego futbolowego adonisa, czy zjawiskowo dziwnej efemerycznej outsiderki – zaczyna podążać w tym samym kierunku – totalnego krachu.

    Ci pogrążeni w wiecznym stanie odurzenia młodzi ludzie przeżywający swoje wczesne klęski, rzekomo czasem ładni czy zamożni okazują się skazani na życie w dysfunkcyjnych, pełnych hipokryzji i przemocy rodzinach, a przenosząc potem te wzorce na szkolny parkiet pogrążają już siebie i całą resztę w totalnym poczuciu braku wyjścia z tej pułapki.

    Ja traktuję ten serial, jak i poprzednie, jako lustro społecznych nastrojów. Tak teraz to wygląda moim zdaniem jak w „Euforii” – jest stan beznadziei, niewiary i upojenia dostępnymi środkami odurzającymi, jest stanie na krawędzi przydomowego basenu z zimną wodą, jest leżenie pod kołdrą i niechęć do wyjścia, jest też naiwna chęć ucieczki z tego miejsca, z którego ucieczki już nie ma.

    Tak wygląda Beverly Hills 90210 20 lat później, nie ma już nadziei na to, że zadowoli nas wycieczka do Palm Springs w długi weekend, nowe porsche albo dobre oceny na koniec szkoły. Wszystko zdaje się nie mieć znaczenia i nie czarujmy się – ale tak właśnie jest. Buksujemy życiowo jak koła luksusowych samochodów zanurzonych w resztce piaskowego mułu rozkradanego zresztą na budowę milionów klatek dla ludzkich kur w Chinach albo pomników beznadziejnej pychy na sztucznych wyspach arabskich szejków. Właściwie nic już tu nie jest dla nas i o nas. I o tym według mnie jest ten serial.

  • “Ślepnąc od świateł” – czy to jest możliwe?

    Serial  “Ślepnąc od świateł” ma teraz swoje 5 minut, głośno o tym jest, komentarze są, opinie są, wyrazy nieuznania i całkiem uznania, zdania podzielone i spójne, memy są nawet. Jak wiadomo polska produkcja w dużej, wręcz potężnej stacji, w tym przypadku HBO, pobudza wyobraźnię, bo pozwala myśleć, że też mamy fajne historie do opowiedzenia, nie tylko Lena Dunham ma.

    Mam szczególny sentyment do tej produkcji. Trudno uwierzyć, ale czekałam na nią! Moja pierwsza recenzja na tej zacnej stronie jest właśnie o książce Jakuba Żulczyka „Ślepnąc od świateł”. Nienazbyt pochlebne miałam zdanie o tej książce, chociaż jakaś taka weselsza wtedy byłam i mniej spięta, ale wiadomo, lata lecą człowiek raczej nie staje się weselszy, a wręcz przeciwnie. Wracając do tej recenzji sprzed 4 lat. To bardzo się w nią wczułam! I mam dowód, że na produkcję na podstawie książki czekałam z myślą taką oto:
    „ … to na film zapewne pójdę, wierzę, że Skonieczny doda tej fabule jakiegoś smaku, którego książka jest niestety kompletnie pozbawiona.”

     4 lata później październik

    Doczekałam się, Krzysztof Skonieczny, Jakub Żulczyk i HBO Polska wypuścili serial.

    Czy się nie zawiodłam? Czy Skoniecznemu udało się uczynić literacką kanwę filmowym/serialowym dziełem? Czy ich ciężka praca, jak lubią opowiadać w wywiadach, nad tą produkcją przyniosła pożądane efekty?

    Ja bym powiedziała, że i tak i nie. Nie jest to wielkie dzieło przywołujące od razu na myśl filmowe obrazy reżyserów typu Cronnenberg, Tarkowski, Żuławski czy Coppola, na których próbował wzorować się reżyser, ale nie jest to też jakaś nadmuchana, pretensjonalna nuda. Serial jest nierówny i momentami męczący, ale nierzadko też łapie za łeb, choć nie za często.

    Wszystko co w tej produkcji się pojawia tuż obok ewidentnych zalet ma od razu przypisane niedociągnięcia, nie jest to serial w sposób czysty ani dobry ani jednoznacznie zły.

    może najpierw o klimacie, czyli

    jak się ślepnie od świateł w Warszawie

    To akurat właśnie się udało. Nie ma tu gangsterki a la Pasikowski czy Vega, chociaż akcenty są, nie powiem. Jest dużo konwencji poupychanych tak, żeby unaocznić widzowi wizję Warszawy jako miasta zatrutego, brudnego, szarego, zaropiałego, unurzanego w smogu, mgle, grudniowej mżawce, w beznadziei i w złu. Otwarcie serialu, sekwencja scen miasta widzianego z okien samochodu, smutni ludzie, smętne budynki, szarości i mgła, grudniowy klimacik nie pozostawiający nadziei, że maj przyjdzie wcześniej, w tle piosenka Maanamu „Boskie Buenos”, od razu wrzucają widzowi trop: rzecz będzie o tym, że bohater jest tu z musu, na chwilę, ale chce wyjechać, do Buenos i tam będzie miał sielankę, ale czy się uda?

    Przez kolejne parę dni z życia bohatera ekskluzywnego dilera Kuby będzie właśnie tak: szaro, buro, brzydko, smętnie i ciemno. momentami też przerażająco, bo w narrację reżyser wplata często sceny oniryczne, apokaliptyczne, więc gryziemy się z sumieniem bohatera, nasiąkamy jego lękami i jest nam jeszcze gorzej i zimniej niż było. To tak na zachętę. Ale ja osobiście lubię taki klimat w filmach, nie bawi mnie słońce Toskanii, słońce istnieje w życiu sporadycznie, większość wszystkiego przebiega w podziemiach i w mżawce.

    Klimat tego filmu, jego szarości i apokaliptyczne akcenty pozwalają odbierać go nie tylko jako przygody dilera Kuby czy perypetie warszawskich mafii. Cała ta formalna otoczka narzuca myślenie o bohaterze jako postaci tragicznej, jak my przecież, która coś chce, a nie może, która żyje w niezgodzie ze sobą i dlatego świat za jego oknami jest zawsze szary, która jest jak czechowowskie siostry, chce jechać do mitycznej Moskwy a wiadomo od razu, że tam nie dotrze, ale mimo to śledzimy co dalej, bo a nuż spełni się głupie powiedzenie „nigdy nie wiesz co cię spotka”. Niestety. Przeważnie wiadomo. Więc jeździmy po mieście i oglądamy te siedliska katastrof i ludzkich żenad z nikłą nadzieją na cud. W tym wszystkim bardzo pomaga ścieżka dźwiękowa. Kiedy ja w jednej scenie słyszę dżwięki klawiszy Lombardu “Adriatyk, ocean gorący” mam dreszcze.

    I tu trafiają się sceny, dla których warto na ten serial zerknąć, sceny, które śmiało nazwać można „epickimi”. Jest w nich wielki rozmach i pod względem konstrukcji i ich wymowy, scena u króla telewizji podczas party, scena w domu konstancińskiej znudzonej bogatej housewife, tragicznie samotnej i pustej, sceny w domach pretensjonalnych hipsterów, scena antycypująca prawdziwe wydarzenie, czyli kiedy naćpany celebryta (grany przez Cezarego Pazurę, wielki zresztą aktorski come back) jedzie porshe, pije sobie elegancko przy tym wódeczkę i zabija na pasach kobietę, scena w klubie, kiedy raper rapuje trzymając za cycki tabun nagich, wijących się w udawanej ekstazie kobiet, kiedy mu się wydaje, że ma u stóp cały świat na skutek miliona odsłon na Youtubie, a okazuje się, że to jednak fikcja. Więc są to sceny moim zdaniem – rzadko spotykane w polskich serialach.

    No ale.
    Są i zgrzyty.

    Kuba aka Kamil

    Jest nim główny bohater. Chociaż i tak jest o niebo sympatyczniejszy niż w książce. Tam autor nie potrafił wzbudzić w czytelniku sympatii do niego, a wiadomo, że do ludzi z mocno porysowanym morale miewa się sympatię też, wystarczy wspomnieć choćby Tony’ego Soprano, w którym nawet wręcz się kochałam.
    Więc w serialu jest lepiej. Diler celebrytów Kuba grany przez naturszczyka, rapera Kamila Nożyńskiego (poznajcie Saful Dixon 37) został wybrany do roli po warunkach. I nikt tu się z tym specjalnie nie kryje, że Nożyński nie dostanie raczej wnet propozycji od Krzysztofa Warlikowskiego. A warunki fizyczne do grania roli chłopaka z prowincji, konesera i adepta sztuki, który jednak głupi taki nie jest, żeby przez lata wynajmować kawalerkę na spółkę z dwiema osobami i brać na rękę 1500, no to warunki na to ma. Jest wizualnie jednocześnie delikatny, jak i twardy, nieprzenikniony jak i transparentny, uśmiecha się kącikami ust w dół i ma płaski nos, ale w oczach zastanawiający smutek. Dopóki się nie odzywa, a tylko jest – jest super. Sprawy komplikują się, kiedy bohater próbuje się emocjonować. Brakuje warsztatu, chęci są, ale niestety. Lecz co Kamil dowygląda, to plejada naszych tuzów Więckiewicz, Frycz, Chabior, Pazura – dogra. Oprócz flamy dilera Kuby, nad którą spuszczę litościwie zasłonę milczenia, inne kobiety jak Ewa Skibińska grająca konstancińską pańcię i przyjaciółka bohatera Pazina grana przez Martę Malikowską są tu krzepiąco wiarygodne w tym co pokazują i co mówią. I historia jakoś się toczy.
    W sumie dobrze, że Skonieczny dobrał do serialu na główną postać nieograną twarz. Nie wiem, może gdyby tam zagrał aktor o umiejętnościach np. Dawida Ogrodnika byłby to zupełnie inny film? Może o to chodziło? O jakiegoś rodzaju nieporadność bohatera, który ze wszystkich sił starał się być ponad to gówno, w które wszedł, być kimś i wszystko kontrolować a tak bardzo, tak bardzo mu się to nie udawało, bo nie jest to po prostu możliwe, żeby trzymać wszystkie linki. I to na jego twarzy w chwilach emocjonujących, w tonie jego głosu było czuć, tę niepewność, sztuczność wywołaną zdziwieniem, że coś idzie nie tak, jak zakładał. W sumie – ludzka sprawa.

    podsumowując…

    Nie będę się rozwodzić nad szczegółami, jak to diler Kuba sprzedawał towar, wszedł w dziwny układ i nie mogąc się z niego wywikłać popadł w kłopoty stające na przeszkodzie w jego wyjeździe na wymarzone wakacje do Buenos. Te kilka ostatnich dni w roku nie jest tylko zapisem gangsterskich przygód bowiem. Jest to raczej epicka opowieść o szarym mieście, szarych ludziach, ambicjach spełnianych lub nie, ale przeważnie nie, lub o kosztach ich spełnień, opowieść o tym, jak bardzo różni się to, czego pragniemy od tego co mamy i co możemy dostać, o tym, że wszyscy jesteśmy lub bywamy jednakowo zawiedzeni i właśnie całkiem sprytnie i inaczej można zobaczyć to z perspektywy pozornie wyabstrahowanej z takiego życia jak nasze  – osoby narkotykowego dilera.

    Więc czy ja rekomenduję oglądanie? Nie odradzam. To już uważam sporo.

    fot. zdjęcie główne za filmweb.pl

  • „Billions” w HBO, czyli kanapka dla hippisów

    HBO otworzyło swoje drzwi na pokoje otwartemu internetowi we właściwym momencie. Nastąpił u mnie pewien przesyt produkcjami Netflixa, zwłaszcza, że ich algorytm uważa, że najodpowiedniejsze dla mojego profilu będą seriale z niewydarzonymi 30 latkami, które gra ciągle ta sama aktorka. A ja przecież nie mam 30 lat, reszta może się zgadzać. Ale mniejsza z tym. W każdym razie możliwość oglądania seriali i filmów na HBO GO przez miesiąc za darmo, a potem za jedyne 29 zł miesięcznie sprawia, że serwery stacji zapłonęły.

    Pojawiło się kilka nowych produkcji, które mnie interesują, np. „Tu i teraz” z sepleniącą Holly Hunter i problemem fikcji, jaką jest prawilność i amerykańska polityczna poprawność jeśli chodzi o stosunek amerykańskich obywateli do rasy. Wydźwięk jest taki mniej więcej, że problem rasizmu istniał – i mimo wysiłków i starań różnych białych ludzi o pięknych duszach – problem ten nadal dobrze się miewa.

    I druga produkcja, której wchodzi już 3 sezon – „Billions”.

    To jest taki obraz, który autentycznie wypełnił mnie silnym egzystencjalnym smutkiem i lękiem, że wszystko na nic, że nasze poczucie bezpieczeństwa, jakie nosimy w sobie ochoczo lub mniej ochoczo wychodząc co rano gdzieś świadczyć usługi pracy na rzecz bogatszych i sprytniejszych od nas, to ułuda. To serial, który uświadomił mi, że cały ten system, to Golem na glinianych cienkich nóżkach, że on padnie. Albo pada. Teraz. I nic nie da się z tym zrobić.

    O co chodzi w „Billions”?

    Przede wszystkim serial ma dobrze skonstruowanych bohaterów.
    Są dwaj główni, antagoniści. Jeden uosabia władzę, prawo, stare pieniądze, kamienice na Upper West Side. Stare pieniądze, czyli zdobyte przez ojca, to jak szlachectwo, są uprawnienia do członkostwa w dziwnych klubach, gdzie siedzi się na skórzanych kanapach w poluzowanych frakach, sączy whisky i pali stare cygara przechowywane w sejfach. Gość jest prokuratorem, ma więc trochę mało kasy, ale tata mu pożycza.

    Drugi, jego przeciwnik, jest reprezentantem mitu od pucybuta do miliardera. Mały spryciarz z przedmieść, dla którego najwstydliwszą rzeczą na świecie było to, że ojca nie było stać na to, żeby kupić mu BMX-a. Facet jest genialnym banksterem i stworzył firmę zajmującą się funduszami inwestycyjnymi, innymi słowy spekulant manipulujący dużymi rynkami, zdobywający pieniądze niekoniecznie w czysty i klarowny sposób.
    Pierwszemu zależy, żeby w imię prawa udupić drugiego, bo przecież prowadzi połowę interesów nielegalnie a sprawiedliwości musi stać się zadość.
    Obaj oczywiście wiedzeni żądzą pieniędzy, władzy grają nieczysto i cały serial opiera się na tym, że raz jeden jest na wierzchu a raz drugi i ciągle sobie podkładają świnie.

    Oczywiście przez dwa sezony byłoby to nudne, więc są pikanterie, czyli ich protagoniści, nigdy nie wiadomo czy w tym protagonizmie jakoś specjalnie szczerzy. Są ich żony, które grają w tych układach mocno istotne role, są genialni finansiści o niesprecyzowanej płci, są typowi samce, nieudacznicy, intryganci i potentaci metalowi od czasów wojny secesyjnej niemalże. Jest cała galeria postaci, która skutecznie pcha akcję tak, że są w niej zwroty w najmniej oczekiwanych momentach. Kiedy już nam się zdaje, że gubernator będzie jeszcze większym gubernatorem, już przeszłość wyciąga trupa z szafy i nici z tego, już kiedy nam się wydaje, że miliarder w spokoju posączy wino z żoną na tarasie swojego obciachowego zamku w Hamptons, nagle okazuje się, że ktoś go wydał w imię czegoś tam i FBI puka do jego drzwi niczym stroskany Jezus, wprowadzić na drogę poznania i prawdy.

    Tak że dzieje się.

    Bobby Axelrode kontra Tony Soprano

    Na początku tak sobie to oglądałam z musu, bo nic innego nie było ciekawszego. Irytowała mnie w tym serialu przewidywalność i to, że wszystko od razu było oczywiste. Każda mina, każdy grymas bohatera jasno pokazywały, jakie bohaterowie mają intencje, czy kłamią, czy akurat są szczerzy, zero niejednoznaczności, znaków zapytania stawianych przed widzem. Twórcy założyli, że widz jest lekko głupawy, więc musi wiedzieć od razu o co chodzi, wszystko wytłumaczone, podkreślone dwa razy, żeby nie było nieporozumień. Nie lubię tego.

    W tym momencie zatęskniłam za Tonym Soprano, który wydał się w porównaniu z tymi facetami poczciwiną piorąc swoje pieniądze w firmie zajmującej się utylizacją śmieci i próbując utrzymać kilku włoskich mafiozów w ryzach. Są podobieństwa między bohaterami „Billions” a Tonym. Są w obu serialach podobne wątki, że jeśli na kimkolwiek w życiu srodze można się zawieść, to na najbliższej rodzinie. Podobna była chęć we wszystkich bohaterach polegająca na obsesyjnym posiadaniu władzy i kontroli nad wszystkimi i wszystkim w celu udowodnienia światu i swoim ojcom, którzy nimi skrycie gardzili, że są owszem cool samcami alfa. Tony miał ręce umazane krwią jakichś niesubordynowanych żołnierzy mafii, a tamci mieli na sumieniu losy emerytur, świadczeń socjalnych i bytu społecznego całych miasteczek, które stanęły na drodze w ich sporach o kasyna czy wyborcze cele. W ten czy inny sposób ci bohaterowie byli panami życia masy innych ludzi.

    To co różni te produkcje i co sprawia, że „Rodzina Soprano” jest serialem wybitnym a „Billions” tylko poprawnym, to to, że Tony był bohaterem złożonym i chociaż zajmującym się tematami tak bardzo nam odległymi, to każdy widz mógł się z nim utożsamić. To decyduje, czy obraz jest więc dziełem czy produkcją. Nie ma znaczenia, że nas nie będzie ścigać FBI i nie będziemy obracać milionami. W grubym, chamowatym, drapiącym się rano po dupie Tonym w za dużych gaciach, w facecie z manią wielkości pomieszaną z obsesyjnym lękiem objawiającym się atakami paniki – zaryzykuję twierdzenie – można dojrzeć kawałek samego siebie. Widz nigdy nie wie tak naprawdę co kryje się za grymasami i słowami Tonego, przeczuwa tylko jego niepewność i, mimo że nasz bohater bezwzględnie zabija przeciwników, trzyma się za niego kciuki, żeby „wygrał”.

    Bohaterowie z „Billions” zaś są papierowi. Przewidywalni do bólu zębów. Wiemy, że mają trzy namiętności – władzę, pieniądze i żeby pogrążyć tego drugiego. Nic poza tym. Są tam próby ich uczłowieczenia, np. finansista kocha żonę i jej nie zdradza, a gubernator uprawia sado – masochistyczny seks ze swoją z kolei żoną. Poza tym zawsze wiadomo, o co im chodzi.

    Irytujące dla mnie było też to, że scenarzyści nie stosują się do czechowowskiej zasady strzelby, która jeśli była w I akcie, to w III musiała wystrzelić. Tu tą strzelbą było właśnie to sado – macho gubernatora. Od takiej sceny zaczyna się 1 odcinek. Można się więc spodziewać się, że to wystrzeli, że to będzie hak na gubernatora, który go pogrąży, ale wchodzimy w 3 sezon i nic takiego się nie dzieje.

    Dziwi mnie też postać gubernatora dobranego jakoś nie po warunkach. Jest grubym łysiejącym safandułą, który jednakże ma szalenie przystojną szykowną żonę. W dodatku żona ta jest wobec niego zaskakująco lojalna. Trudno dociec w sumie dlaczego, bo gość mocno nadużywa jej wiedzy czy pozycji dla własnych celów, a mimo to ona nadal jest przy nim. Ewidentnie scenarzyści nie skupiają się na badaniu jakichś niuansów emocji i napięć między małżonkami. Gra tam toczy się na innym polu. Tym właśnie, który mnie tak przygnębił.

    Billions kontra Blake Carrington

    Serial ten dobitnie pokazuje, że w Stanach ludzka masa to nie jest coś, co się liczy. Społeczeństwo to tacy biedni frajerzy, którzy całe życie pracują na nic, żeby potem odbierać to nic, a na szczycie drabiny stoją rynkowi manipulanci z nowego bądź starego rozdania, którzy szafują synekturami, kasynami, ulgami, zniżkami, dobrodziejstwami, a nieposłusznych strącają w biedowanie na etacie albo za kratki. To jest taka garstka, która miewa się dobrze, reszta nie ma nic do gadania, wszystko dzieje się ponad ich głowami.

    Nie żeby to w filmografii była jakaś nowość i dopiero teraz docierały do nas wieści zza oceanu, że cały świat leży w rękach paru sprytnych gangsterów finansowych i skorumpowanej, zakłamanej władzy na ich paskach. Wystarczy przypomnieć sobie poczciwego Blake Carringtona, który w latach 80 – tych miał w rękach całe Denver i pola naftowe, a cała reszta to ewentualnie sprzedajni szoferzy czy poczciwi inżynierowie naftowi no i sekretarki, który mogły zostać żonami. Wiedzieliśmy, że są bogaci, średnio sytuowani, kongresmeni i biedni. Niemniej, raczej nie opowiadano nam co też Blake robił, żeby trzymać swoje pola naftowe w garści, skupiano się na wątkach jego sióstr z kosmosu, awanturniczych byłych żon i synach gejach.

    Tym razem rzecz ma się inaczej. Filmowi twórcy chcą nam powiedzieć, że sprawiedliwość to, serio, jest fikcją, i że ogólnie nie mamy co liczyć na coś takiego jak społeczne awanse pozyskiwane siłą własnego umysłu, talentu czy zdolności.

    My hippisi

    Być może moje myślenie jest naiwne, bo każdy już wie, że TO kiedyś musi upaść. Ten system w obecnym kształcie nie przetrwa. Że jesteśmy w rękach garstki oślepionych poczuciem wielkości facecikow trzymających w swoich szklanych biurach sterniki do naszych żyć. Że kiedy banksterom pękną bańki finansowe, to biedaczki z kredytem we franku w Warszawie zbiednieją w ciągu paru lat tak, że na urlop bedą mogli sobie wyjść co najwyżej na ławkę przed blok, a na emeryturze jadać suchary i zupę z liści.

    Ale w dialogu gubernatora z jego bogatym ojcem było coś takiego, co mnie osłabiło i sprawiło, że dotarło do mnie, że nie ma już żadnego sposobu na jakikolwiek eskapizm, a Szwecja już i tak nie przyjmuje imigrantów, że to koniec, nie ma nadziei.

    Otóż jest taka scena w serialu – stoją sobie dwaj panowie w przechowalni cygar, gdzie jest odpowiednia wilgotność i temperatura dla mieszkańców tj. dla cygar, i syn mówi ojcu, że nie pójdzie prosić metalowego potentata o wsparcie, bo nie są to czasy monarchii, a potentat to nie Król Słońce, na co ojciec odpowiada synowi z lekceważeniem:

    – synu, mówisz jak hippis.

    I to nam chyba tylko zostało, obejrzeć kolejny odcinek, założyć dzwony, kupić trawkę i pojechać na Woodstock.

  • Nie tylko “Stranger Things”, czyli w kanapce masz ściągę

    Zazdroszczę ludziom, którzy nie mają kont w social mediach i nie korzystają z Netflixa. Ich czas na pewno nie kurczy się tak beznadziejnie jak mój i w czasie, kiedy ja scrolluję i zaliczam kolejny sezon serialu  – inni np. piszą do tego scenariusze. Kiedy godzę się już z tym, że przegrałam życie, to postanawiam, że przynajmniej podpowiem jak przetrwać zimę, nudne święta albo samotnego sylwestra. Sposobem na to jest wspomniany Netflix i seriale, dzięki którym pocieszyłam się, że inni mają lepiej albo są odważniejsi niż ja i miewają ciekawszą pracę. W sumie, żeby o tym się przekonać nie trzeba aż wydawać kasy na nietanią subskrybcję serwisu streamingowego, ale muszę jakoś móc uzasadniać swoją jesienno – zimową abnegację.

    Zacznę paradoksalnie od tego co nie urzekło mnie najbardziej tej jesieni, tj. od „Stranger Things”.

    fot. za comicbook.com

    Na pierwszych odcinkach rozziewałam się okropnie, a odruch ten był tym potężniejszy im bardziej spektakularny był marketing i promocja II sezonu. To było mocne, to było wszędzie, to był efekt wow. Nie mam zaufania do takich efektów, więc z przekory podeszłam do tego na nie, co jak wiadomo rzutuje na percepcję. Ale oglądam, bo to bardzo przyjemnie się ogląda a potem wpadałam na to, że jest tam zamysł, na który Hollywood wydaje zyliardy, żeby nas kupić.

    Na początku obraziłam się na II sezon, bo wtórny. Wtórny wobec pierwszego. Żadnej zaskoczki, czegoś extra, tylko to co było. Jak w I sezonie chłopcy fascynowali się Gwiezdnymi wojnami, to w II – Pogromcami duchów, jak w I poróżniła ich dziewczyna, tak w II też dziewczyna, jak Nancy pokłóciła się z fancy boyem i pocieszała w towarzystwie nieśmiałego protoplasty hipsterów Johnatana, tak w II sezonie wpadała na ten sam pomysł, jak w I sezonie Will został wciągnięty w jakieś zaświaty, tak w II zaświaty miał w głowie. Po prostu – ten sam schemat. No więc trzeba było iść w ślady Kayah i zapytać ”Po co”. Po co ja to oglądam.

    Ale posiedziałam, pomyślałam i wpadłam, że kluczem do tego, że tak to ludzie łykają jest sentyment, nostalgia za „dawnymi czasami”, gadżety z lat 80-tych, neurotyczna Winona Ryder, dobro zwycięża, chłopackie sztamy i filmy Spielberga. Tęsknimy za tym co minęło, lubimy to mitologizować.

    Ale trzeba zadać sobie pytanie – dlaczego tak się dzieje? Przecież nie wszyscy są tacy starzy jak ja i czują nostalgię za młodością, ten serial fascynuje też dużo młodszych ludzi. Więc skąd ta fala, którą tak umiejętnie eksploatuje Fabryka Snów?

    Ja myślę, że to dlatego, że niezależnie od wieku, czas nas wszystkich się przykurczył. Kiedyś był niemal bezkresny, ciągnął się i ciągnął na 2 programach w TV, telefonie na korbkę, na analogowej łączności, potem internecie dostępnym dla garstki geeków, na wszystko trzeba było odpowiednio długo odczekać i można było też tym odpowiednio długo się cieszyć. Dzisiaj nie ma takiego komfortu, nowość zjada nowość, nie ma czasu ani przestrzeni, żeby wybrzmieć w naszych umysłach, w szalonym tempie następuje update począwszy od telefonu skończywszy na poglądach, które wczoraj miałam takie a dziś zupełnie inne. Nie jesteśmy w stanie tego przetwarzać, włączamy więc hamulec. Pozbywamy się nadmiaru rzeczy, opieramy konsumpcji i chronimy w swoją pamięć, w czas, kiedy „wszystko było jakieś inne”. Pamięć pozwala utrzymać własną tożsamość, Will ze Stranger Things też jest tym, kim pamięta, że jest, pamięć go tworzy i chroni. I dlatego jest szał na ten miły serialik zbudowany na nostalgii. Nostalgia to dziś przemysł. Też warto o tym pamiętać i nie dawać sobie wmówić, że to arcydzieło, ale ogląda się to dość miło jak pozbędzie się uprzedzeń takich jak moje.

    Dopisawszy ideologię do serialu, który podobał mi się tak 6/10 mogę przystąpić do zachęcenia do włączenia takiego, który dla odmiany wprawił mnie w radość, że nie tylko te hollywodzkie hity, nie tylko na Wspólnej i że przeżyjemy w tym domku z kart nawet bez Kevina Spacy.

    A to za sprawą seriali skandynawskich.

    Latem byłam pod wrażeniem duńskich 2 sezonów „Rity”, ale nie, nie o seryjnej zabójczyni, dla odmiany o zwykłej nauczycielce z Kopenhagi. A teraz urzekła mnie „Rodzina Plus” ze Szwecji.

    fot za nflix.pl

    Uwielbiam obyczajówkę, kocham zaglądać ludziom w okna. W Skandynawii o tyle łatwiej, że nie mają dziwnego zwyczaju z firankami w oknach. Można sobie odetchnąć podglądając skandynawską codzienność, czyli parzenie kawy, rodzinne uroczystości, kłopoty z rozwydrzonymi dziećmi, fakapy w relacjach, próby dogadania się, pęd ku własnemu szczęściu i próby pogodzenia tego z wymogiem, aby dogodzić wszystkim, zazdrośni exowie, relacje pracowe, dzieci na głowie, byli kochankowie, starzy rodzice, pierdzenie przy śniadaniu, uroczystości związane z porami roku, celebry, świeczki z ikei, modne hygge i lagom, zwyczajność. I też ukłucie, że w Szwecji nauczyciela z podstawówki stać na kupno całkiem dużego domu, że przeciętny pracownik przeciętnego czegoś żyje sobie tak totalnie spokojnie, że może poświęcić się ciekawszym rozkminom niż to, że ma kredyt w walucie jakiej nie widział na oczy.

    Dziwnym trafem uważam, że najciekawsze książki „o życiu” piszą Skandynawowie, bo przecież Kanusgard i ostatnio Agneta Pleijel – moje odkrycie. Mają oni spojrzenie na codzienność, na rodzinne traumy nie skażone jakimiś głupotami jak walka o byt. Pracują to mają i w wolnym czasie zajmują się udanym pokazywaniem nam, jak to wygląda, czy życie w bogatym kraju to szczęście, czy terapeuci są tam bezrobotni, co kryje się pod paczworkowymi kołderkami w ich sypialniach.

    Tak więc mocne 8/10.

    „Glow”

    fot. za vulture.com

    już jakiś czas temu Netlix zapodał nam w newsletterach sporą podjarkę tą nowością, ale ja, że w życiu nie będę oglądać serialu o wrestlingu. No nie po prostu, bo nie ma według mnie wiele głupszych widowisk niż udawane MMA w cekinach i to jeszcze w wykonaniu lasek. Ale obejrzałam wszystkie serialowe topy i przyszła koza do woza, to znaczy przystąpiłam do ogarniania rzeczy pominiętych i mówię, że dobra, damy temu szansę.

    I cóż się okazało?

    Warto było.

    Bohaterki, grupa z trudem wyłonionych do występów na ringu wrestlingowym, też uważały, że to idiotyczne zajęcie, ale zbiegi różnych okoliczności życiowych o charakterze niesprzyjającym nie pozwoliły im zanadto grymasić. Wbrew pozorom nie jest to serial o wrestlingu.

    Ogólnie ujmując jest tu pokazana uniwersalna na każdej szerokości geograficznej i w każdych czasach aktualna sprawa wychodzenia ze swojej strefy komfortu.

    I tak oto wzięta aktorka serialowa nagle bez męża i pracy za to z małym dzieckiem musi przemóc się, włożyć cekiny i udawać zadawanie ciosów, rzuty i skoki. Inna – mało wzięta, więc bez kasy aktorka gustująca w sztukach Strindberga z dwuosobową publicznością musi zmierzyć się z tym, że wcale nie jest taka fajna jak myśli, unieść antypatię koleżanek i zejść z hipsterskiego stołka na dół. Jak to w dobrze skrojonych scenariuszach tak i w  tym wszystkie bohaterki są wyraziste, dwie antagonistyczne, każda ma jakiś powód, aby działać wbrew swoim dotychczasowym nawykom, każda jakoś tam walczy bardziej ze sobą, ze swoimi lękami, fobiami niż w udawanych zapasach w telewizyjnym show.

    Jest też postać zawiedzionego, zgorzkniałego artysty reżysera, który swoją scyniczniałością umiejętnie stopuje wszystkie fochy kobiet. Pokazuję mój ulubiony dialog z tego serialu.

    fot. screen z ekranu, kolaż mój

    Postać reżysera jest też skrojona tak, że widz nie ma wątpliwości, że nie da się jednoznacznie go zakwalifikować, raz jest dobry, raz zły, a na koniec okazuje się, że raczej tacy jak wszyscy, w sumie miły pan z traumami. Klasyk.

    Jest też fajnie pokazana pewna glofryfikacja dziewczyńskości. Widzimy, że love między kobietami nie jest sprawą łatwą, ale jak już się dostatecznie oswoją i obwąchają wystąpi pewnego rodzaju niepowtarzalna solidarność.

    W tej grupie przypadkowych freaków, są kulisy show biznesu w Hollywood w latach 80-tych, są błędy ludzi, są potknięcia, cała ich masa i oczywiście pokaz wstawania z kolan. Czyli typowa historia motywacyjna pokazująca, że czasem nawet projekty wydające nam się głupie mogą nas odmienić bezpowrotnie. Na lepsze. Jeśli się zechce oczywiście.

    Tak więc werstling – a utożsamić się można, potencjał na powiedzenie sobie „to o mnie” albo „coś w tym jest” – naprawdę spory. Tak bez problemu 9/10. Mało grzebałam w telefonie oglądając to. To najlepsza rekomendacja.

    „Mindhunter”

    fot. za denofgeek.com

    Stoi za tym David Fincher. Jest to serial kryminalny. Panuje szał na punkcie lat 80 -tych, więc i ten dzieje się wtedy. Kolejny świetnie rozpisany scenariusz. Wyraziste postaci i ich rozterki, które nas obchodzą, mimo że wcale nie dzieją się w Polsce w 2017 roku w Warszawie czy na plebanii. Rzecz jest o dwóch gościach z FBI, którzy zrządzeniem przypadku zaczynają pracować nad projektem, który dał podwaliny pod zawód „profiler”. W skrócie –  jeździli po aresztach karnych i przeprowadzali rozmowy z seryjnymi mordercami starali się stworzyć profil mordercy po to, żeby potem policja miała się na czym opierać poszukując wytrychów do dziwnych zbrodni bez klucza. Jeden bohater –  młody, początkujący oficer, zajmujący się bardziej naukowymi tematami, wykładami niż operacyjnymi kwestiami i drugi starszy – typowo operacyjny, a więc klasyczna opozycja – serce i rozum, młody z pasją i doświadczony, ale sceptyczny. Żaden z nich nie miał siły ułożyć sobie zorganizowanego fajnego życia po robocie. Wysłuchując i patrząc co dzień na ogrom zła, jakie może wyrządzić jeden człowiek drugiemu i że dzieje się to często bez konkretnej przyczyny – powodowało u nich dość spore zagubienie we własnych emocjach.

    Zastanawiałam się też jak to jest mieć taką pracę nie od 9 do 17, kiedy wychodzi się z biura i żegnam, ale taką, która jest życiem, że nie ma znaczenia jaka jest godzina jaka pora roku jaki czas, wystarcza, żeby zmienić koszule i coś przegryźć, a poza tym całe życie to praca. No więc nie wiem jak to jest, ale ciekawa jestem.

    Pierwszy sezon pokazał, że obu gości taki tryb nieco wykończył, że chyba jakiś worklifebalance jest wskazany, ale chyba nie zawsze się da. No nie każdy mieszka w Szwecji. Przynajmniej panowie mieli pewność, bo mieli, że biorą udział w tworzeniu czegoś istotnego, wiedzieli, że to jest ważne, a to już coś. Można zejść na zawał, ale jak w słusznej sprawie, to zawsze jakoś tak lżej. Spokojnie, bohater przeżył i dlatego wyczekuję sezonu 2 dając 8/10, ze dwa razy jakiś skrolik mały uskuteczniłam, bo serial ma czasem dłużyzny.

    Ale seriale serialami, ja się trochę obawiam, że medialne wytwory współczesności mnie pożerają, to się dzieje, rozwija w tak zawrotnym tempie, że zanim wysmażyłam ten tekst, zdążyłam obejrzeć już kolejne dwa fascynujące seriale każdy po 2 sezony. Dokąd to zmierza – zdiagnozował już genialny „Black Mirror”, który ma w sobie tak potężny ładunek znaczeń, przesłań, przestróg, dystopii mogących stać się za chwilę rzeczywistością, że nie miałam dość sił, żeby to nawet opisać.

    Ale kiedy wydaje nam się, że wszystko już zostało opisane, pokazane, otwierasz laptopa, odpalasz Netflixa a tam kolejny, nowy, odkrywczy, genialny, świetnie zrobiony materiał „o nas”, nas, którym już trzeba mówić z offu kim jesteśmy.

  • Czy serial to sztuka czy rozrywka dla mas, czyli kanapki na premierze 2 sezonu „Watahy”

    Na premierze 2 sezonu serialu „Wataha” w Teatrze Polskim kanapki były naprawdę dobre. A serial chwalono. Chętnie oglądany, recenzje dobre, apetyty na drugą serie duże. Więc uroczyście zasiadłam i przez cały pierwszy odcinek chciałam znaleźć odpowiedź na pytanie, czy to był serial „dobry”? Jaki jest zły? Czy jest „dobry” wtedy, kiedy podoba się większości czy mniejszości? Jakie zastosować kryteria. I w takiej atmosferze przebiegł odcinek 1 i dopiero 2 przyniósł kilka odpowiedzi na te drastyczne pytania.

    Bo widzicie.

    Konsumpcja seriali rośnie, wzrasta wręcz lawinowo odkąd pojawiły się serwisy streamujące w internecie własne produkcje. Serial przestał być utożsamiany z poślednim wobec filmu pełnometrażowego gatunkiem. Traktowanie oglądania telewizyjnych serii jako obciachu lub zajęcia dla znudzonych własnym życiem starzejących się pańć odeszło do lamusa.

    Dziś serial to nie śmierć Hanki Mostowiak na skutek zderzenia z tekturowymi pudłami w „M jak miłość”. Dziś Małgorzata Kożuchowska nie musi się wstydzić gry w serialach, bo te powstają coraz lepsze, chociaż fakt, że niekoniecznie jeszcze w Polsce. Lecz zakusy na stworzenie znaczących produkcji rosną także u nas.
    Weźmy Agnieszkę Holland.
    No jest duma, że wyreżyserowała kilka odcinków kultowego „House of Cards, serialu, który jako pierwszy został zrobiony tylko z myślą o odbiorcach w internecie. HOC zmienił znacząco podejście do konsumpcji seriali, wyrobił przekonanie, że nie trzeba mieć telewizora i kablówki, żeby je oglądać, a wystarczy szybkie łącze i laptop. Więc Holland – nasz człowiek przy narodzinach legendy. To, że Holland wyreżyseruje pierwszą polską produkcję Netflixa to też medialne wydarzenie. Jest ekscytacja. My, o nas, w produkcji giganta! Hurra! Nasze serialowe serca biją coraz żwawiej. Czekamy.

    HBO. Zacna stacja telewizyjna, rekin, który nie bał się atakować widzów serialami niosącymi kaganki feministycznej oświaty jak „Seks w wielkim mieście” dawno temu i „Girls” teraz. I nadal okupuje tron sławy dzięki nomen omen „Grze o tron”. W polskie HBO sprawy zainwestowało więc wcześniej: 3 lata temu w I sezon „Watahy”, potem w „Pakt” – o dziennikarzach tropiących korupcję na różnych szczeblach władzy. A teraz, już za chwilę, już dziś powrót „Watahy”, sezon II. Jest więc znowu po polsku, a córka Holland – Kasia Adamik w tym pomogła, bo mogła.

    Co znaczy, kiedy ktoś mówi – obejrzyj, to „dobry serial”?

    Co to znaczy dobry? Jak opędzić się od patowego relatywizmu sprowadzającego wszystko do stwierdzenie, że nie ładne to, co ładne, ale co się komu podoba. Uczy się nas, że o gustach nie wypada dyskutować, nie wypada ich negować, bo jak ustalić, że czyjś jest lepszy a czyjś gorszy? To są emocjonalne sprawy, nie ma pola do dyskusji.
    To co robić?
    Czy dobry serial to taki, który ma dużą widownię, bo większość ma rację?
    Dobry serial to taki, który schlebia powszechnym gustom?
    Dobry to taki, który jest czytelny dla przeciętnego widza?
    Dobry to dający rozrywkę, odrywający od rzeczywistości czy skłaniający raczej do myślenia nad nią?

    Jako nałogowy konsument współczesnych produkcji serialowych podnoszę rękę do góry daję znak – ja wiem! ja powiem!
    To zgłaszam się do odpowiedzi i mówię.

    Według mnie, żeby serial był „dobry” powinien spełniać pewne wymogi:

    • musi to być produkcja oryginalna, zawierać jakieś nieograne wątki, pokazywać świat, w którym przeciętny widz rzadko bywa. Nie powinny to być wnętrza fancy mieszkań w Warszawie urządzone meblami z Ikei. Środowisko musi być albo totalnie inne od przeciętnego miejskiego, albo… zupełnie takie samo, tylko pokazujące je nam z zupełnie innej strony, na nowo.
    • tu płynnie przechodzę do zasady drugiej, czyli że dobry serial musi być oryginalnie, inaczej niż zazwyczaj opowiedziany. Mogą to być wtrętki jak w „House of Cards”, kiedy Frank Underwood odwraca się do widza i poufnie zdradza mu swoje myśli, których nie słyszą jego ekranowi partnerzy. Mogą to być przeintelektualizowane słowotoki „Dziewczyn” w stylu strumienia świadomości wypowiadanego na ulicy, mogą to być pozornie oderwane, oniryczne obrazy jak w „Twin Peaks”, które złożą się w taką całość, która nagle zyska nowy sens, którego nikt nie zakładał nawet w najdzikszych snach. Może to być mroczna aura i aktorski autyzm jak w „The Killing”. Może to być nielinearna narracja prowadzona bez zachowania następstwa czasowego w pokazywaniu zdarzeń, pełna timingowej ekwilibrystki. Może być technika różnych punktów widzenia jak w „The Affair”. Może to być szkatułkowy styl opowiadania o bohaterach jak w „Wielkich kłamstewkach”.
    • wszystko musi być pokazane TAK, żeby niezależnie od miejsca i czasu akcji, czy w Białym Domu, czy w domku na kurzej łapce, w kosmosie, czy teraz, żeby widz oglądając to mógł sobie powiedzieć – TO O MNIE.
    • wszystko w serialu musi pozwolić widzowi spojrzeć na pewne oczywiste, znane, codzienne, topowe sprawy jak miłość, samotność, rodzina, relacje z ludźmi, śmierć, sukcesy, porażki – w sposób, w jaki do tej pory tego nie widział; widz musi uzyskać mentalny efekt „wow”.

    Czy „Wataha” to serial „dobry”

    Skoro nakręcono 2 sezon to na pewno jest to serial oglądany. Jeśli jest oglądany to oznacza, że podoba się dużej liczbie osób. Jeśli się podoba i ogląda to znaczy, że się sprzedaje. Ale czy w związku tym jest dobry?

    Pierwsze kryterium „dobrego serialu” „Wataha” na pewno spełnia. Nie dzieje się w sztampowych okolicznościach jakie znamy z TVN-owskich i Polsatowskich produkcji. Historię osadzono w mitycznych Bieszczadach, do których wszyscy chcą uciekać, ale tego nie robią, w środowisku pograniczników.

    Mało raczej wiemy o pracy w takim zawodzie. Wiemy na pewno, że ci ludzie nie biorą wynagrodzenia za generowanie 500 maili o niczym dziennie, nie podpisują się „best regards”, nie kombinują bulletów na slajdach i nie piszą raportów, żeby było ładnie od 9 do 17. Może dobrze zajrzeć w surowe i niezbyt przyjazne otoczenie ludzi, których zadaniem jest dopilnowanie, żeby przez granicę nie przedostał się ktoś nielegalnie, w kontenerze np.,żeby zacząć lepsze życie. Łatwo nie jest, więc popatrzeć jest ciekawie. Bieszczady ładne, mienią się kolorami października widzianymi z drona. Chociaż akcja dzieje się niemiłą zimą, widzowi przypomina się dość natarczywie, że okolica jednak ładna i ma epicki rozmach. Jej ładność przeciwstawia się brzydocie i złu czającymi się przy ziemi.

    Bohaterowie. 

    Czy można się z nimi utożsamić? Z ich losami, decyzjami, charakterami? Postarano się, aby działania postaci były dla widza klarowne, to ułatwia dotarcie do nich i zrozumienie. To są bohaterowie jednoznacznie dobrzy, którym zdarza się postąpić źle. Brzmi znajomo, prawda?:) Przecież to o nas!

    Weźmy takiego Wiktora Rebrowa. Główny bohater, pogranicznik, w tym sezonie poszukiwany i ścigany za niepopełnioną zbrodnię. Zaszywa się w bieszczadzkich ostępach i kombinuje, jak wyjść z opresji. Nie mamy żadnych wątpliwości, że jest to człowiek dobry i ma rację. To na pewno dobrze dla tych, którzy nie tracą czasu na wątpliwości podczas oglądania.

    Do tego to nazwisko. Dlaczego główny bohater nie może nazywać się Jan Kowalski, tylko nazwisko musi już sugerować widzowi, że postać będzie wyjątkowa? Czy były oficer SB grany przez Lindę w „Psach”, gdyby nazywał się Tadeusz Nowak byłby mniej ciekawy niż kiedy nosił nazwisko Franz Maurer? I tu podobnie. Nazwisko podrzuca nam jednak na stół oczywistość – uwaga, to człowiek wyjątkowy, on będzie nazywał się Rebrow, tak trochę wschodnio, bo dzieje się na wschodniej granicy.

    Weźmy główną bohaterkę – prokurator Dobosz. Nazwisko tak, pospolite, ale dziarskie. Działamy, jak pani zagra. Postać pani prokurator jest nakreślona jak kalka postaci nadinspektor policji Stelli Gibson granej przez Gillian Anderson prowadzącej śledztwo w sprawie psychopatycznego seryjnego zabójcy w serialu „The Fall”. Jest tak samo stosunkowo młoda, atrakcyjna, nienagannie ubrana, trochę mroczna, skrywająca tajemnicę, lubiąca działać w pojedynkę, zdecydowana, konkretna i w czasie wystąpień publicznych szykuje sobie białą bluzkę. Nie mamy więc wątpliwości, że mimo skaz jest osobą czystą moralnie. Biały – to w końcu kolor niewinności. Ona ma ręce czysta jak ta bluzka kochany widzu!

    Może takie są figury postaci w tego typu gatunkach. Może prokurator w trampkach i z nadwagą przenosi punkt ciężkości akcji na inne tematy. Nie wiem. Ale wydaje mi się, że można pozostawić widza z lekkim niedosytem w doinformowaniu na temat tego czy postać jest dobra czy zła i nie zniszczy to produkcji, a wręcz przeciwnie – mogłoby podkręcić zainteresowanie przeciętnego widza, który mógłby chcieć wiedzieć czy babka coś kombinuje czy pozostanie po jasnej stronie.

    Czy powiemy sobie „to mnie”?

    Pokazane w serialu główne postaci są ustawione po stronie dobra, ale zdarzają im się wpadki. Są skazy. Nie wiem, czy ktoś utożsami się zupełnie z postacią graną przez Aleksandrę Popławską czy Leszka Lichotę, ale z pewnością poczuje się mile ukojony tym, że nie jest odosobniony w popełnianiu błędów.

    Do tego corem produkcji jest intryga, zagadka i jej rozwiązanie. Nie było chyba głównym zamysłem twórców, aby tchnąć w bohaterów szekspirowskiego ducha tak, żebyśmy mogli rozpoznać się w ich charakterach. Ci bohaterowie mają działać, a my mamy to śledzić z zapartym tchem, żeby się dowiedzieć „kto zabił”, „kto zawinił” i czy dobro zwycięży.

    Czy inaczej niż dotąd spojrzymy na pewne znajome tematy?

    To akurat może się udać. Mamy tu wątek utrzymujący się na topie – uchodźcy. Myślę, że podjęcie go było cennym posunięciem. Nie chcę spoilerować, wystarczy nadmienić, że serial ukazuje te sytuacje z ludźmi chcącymi przedrzeć się po lepsze życie w taki sposób, że nie będziemy w stanie zakwalifikować tego jednoznacznie na nie albo na tak. Będziemy musieli się zastanawiać. I to przecież chodzi.

    Inni, obcy, przybysze, intruzi – tym wątkiem serial ugrywa dużo z obszaru na TAK.

    Podsumowując

    Każda ocena to też kwestia oczekiwań.

    Produkcje HBO czy Netflixa spotykają się z oczekiwaniami mocno wyśrubowanymi. Jako widzowie wiele się spodziewamy i wiele chcemy. Polskie wątki chcemy w tych gigantach, żeby duma była.

    O „Watasze” mogę powiedzieć, że na początku trudno mi było się odnaleźć w mrocznych  bieszczadzkich plenerach, w tych sytuacjach narysowanych czasem zbyt wyraźną, jak dla mnie, kreską, ale 2 odcinek tak zadzierzga akcję, że koniecznie chce się odpalić odcinek 3, chce się wiedzieć zaraz i teraz dlaczego ten bohater tak działa, co ukrywa? A przecież wydawało się, że jest inny! Taki klasyczny, ale skuteczny chwyt.

    Jak dla mnie, serial jest wystarczająco dobry, żeby chcieć się przekonać, czy Rebrow wyjdzie z tego lasu czy nie.
    Zróbmy to zatem.

    2 sezon startuje w HBO 15 października, w niedzielę.

     

  • Czy postprawda nas wyzwoli? Kanapka z House of Cards.

    Skończyłam oglądać 5 sezon House of Cards i spokojnie, nie będzie spoilerów, za to warto wiedzieć, że uszykowano akcję tak, aby móc wyczekiwać sezonu 6. Przy okazji doszłam do wniosku, że już pora podzielić się, co ja w ogóle sądzę o tej produkcji, która z Netflixa zrobiła giganta i która po Twin Peaks, Seksie w wielkim mieście, Mad Men, Rodzinie Soprano sprawiła, że naprawdę nie kojarzymy już hasła „serial” z perypetiami poczciwych Mostowiaków i śmiercią Hanki w kartonach.

    Ale zawsze jakoś tak miałam obawy przed napisaniem recenzji o House of Cards, za duży kaliber, za dużo wątków, na których się nie znam, nie umiałabym napisać o tej produkcji używając klucza politycznego, bo polityka to coś na czym zna się każdy, nie muszę więc ja.

    Ale został jeden istotny klucz do rozwiązania zagadki – dlaczego ten serial okazał takim sukcesem, dlaczego się na niego czeka, dlaczego ogląda z niedowierzaniem. Kluczem tym jest taka kwestia, że film jest teoretycznie o politycznych rozgrywkach w Białym Domu, mechanizmach władzy, kongresie, senacie, lobbystach, terroryzmie, czyli o działkach, na których ja osobiście wyznaję się średnio. Nie śledzę losów parlamentaryzmu z Stanach z zapartym tchem. A tymczasem ten serial nie jest tylko o tym właśnie. Pokazuje mechanizmy działania ludzi, jakie obowiązują wszędzie, w głowach, umysłach, pragnieniach i organizacjach każdego szczebla od osiedlowego do państwowego, od organizacji pastuchów na Kaukazie po kolektyw rady osiedla na Ursynowie, po układy we własnej głowie rzutujące na nasze relacje z innymi ludźmi.

    5 sezon może nie spełnia pokładanych w nim oczekiwań. Sporo w nim mielizn i lekcji odrobionych na dostateczny, trochę po łebkach tam te tematy były eksploatowane, zawiązywane, nagle porzucane, słabo uzasadnione, wiele kwestii zostało spłaszczonych, uproszczonych po to, aby zawieść nas do spektakularnej końcówki. Ale nie są to jakieś według mnie ogromne przeszkody czy karygodne błędy. Francis i jego żona Claire nadal robią wrażenie każąc nam rozmyślać:

    że jak to tak można

    że jak to jest, że tak się dzieje

    a jednocześnie zmuszają nas do niewygodnych przypuszczeń, że w sumie chcielibyśmy być tacy jak oni i nagle łapiemy się na tym, że chcemy, aby wybory wygrał Francis a nie przystojny, młody i bardzo ludzki Conway. Moim zdaniem to ostatnie to z dość prostego powodu. Otóż Conway jest za bardzo jednym z nas, ciężko mu  ukryć swoje słabości, stara się grać w miarę uczciwie, co jest nie do pomyślenia. A tymczasem my widzowie mamy sobie marzenia: żeby wygrywać i być na szczycie i pozbyć się skrupułów, chcemy być nietykalni i ponad. No ja wiem, większość się nie przyzna do marzeń o boskości i wszechwładzy, bo jednak te koszty są dość przerażające. Ale to jest trochę jak z erotycznymi fantazjami. To, że ma się fantazje o byciu podległą ofiarą nie oznacza, że realnie sprawiłoby nam to przyjemność, nawet wręcz nie sądzę. Więc zaryzykuję stwierdzenie, że z byciem jak Underwoodowie jest chyba dość podobnie.

    orędownicy postprawdy

    To co w całym tym serialu szczególnie mnie urzeka to potwierdzenie mojego przekonania, że coś takiego jak prawda nie istnieje. To banalne stwierdzenie, że każdy ma swoją prawdę, w związku z czym jednej obowiązującej po prostu nie ma – zyskuje dzięki temu serialowi nowy wymiar.

    Jak to na ogół z nami jest, z tą prawdą, szczerością itd?

    Z moich obserwacji ludzkich zachowań wynika, że na ogół przeciętny człowiek dąży do tego, żeby być „prawdziwym”, no i szczerym. Życie w prawdzie i w zgodzie z tym, co sądzimy, uważamy postrzegane jest jako rodzaj harmonii życiowej, która z kolei jest źródłem wewnętrznego spokoju. Dlatego przeważnie tak bardzo zależy nam na tym, żeby żyć w zgodzie z tym, co czujemy, zarówno jeśli chodzi o nasze relacje z innymi ludźmi, jak i ze światem. Więc jeśli kogoś nie szanujemy – to możemy z nim nie być, jeśli kogoś kochamy to życie będzie jednym wielkim sprintem po łące i pleceniem wianków, jeśli czegoś nienawidzimy to to porzucamy, jeśli cenimy – to hołubimy, i tak dalej.

    A wiemy, że to czysta utopia i w rzeczywistości tak się po prostu nie zdarza. Praktycznie od wstania z łóżka, po ablucjach i dwóch beknięciach przystępujemy do wielkiej akcji zafałszowywania swojej rzeczywistości, jakbyśmy żyli w dwóch alternatywnych światach – swoich odczuć i tego co możemy zaprezentować światu, aby utrzymać się w nim jako tako na nogach. Oczywiście w związku z tą dychotomią odczuwamy totalny dyskomfort, stres i ten rozjazd ostatecznie nas – spragnionych „prawdy i szczerości”- niszczy, skazując na wieczne niezadowolenie i banicję z prywatnego raju harmonii wewnętrznej.

    Tymczasem przypadek Underwoodów pokazuje, że istnieją rodzaje ludzi, którzy w życiu wcale nie kierują się azymutem „prawdy”. Nie są typami, dla których komfort psychiczny, poczucie bycia poczciwym i święty spokój to priorytety. Wręcz przeciwnie – są to stany i potrzeby, które u nich są wysoce niepożądane i wstydliwe.

    Z całą pewnością, władza, jakakolwiek, nie jest dla ludzi, dla których najwyżej na liście potrzeb plasuje się bycie poczciwym i spokój wewnętrzny. Ci na ogół nie będą w stanie przepychać się do góry, aby za cenę wielu nieprawdomówności i manipulacji powydawać sobie rozporządzenia i poczuć, że inni się ich boją.

    Oglądając serial nie raz zastanawiałam się, jak im się tak chce, ile to siły trzeba mieć, żeby wstawać codziennie i wiedzieć tylko jedno, że to co się usłyszy, o czym się dowie – wykorzysta się na milion różnych sposobów, ale na pewno nie takich, które prowadziłby do powiedzenia prawdy, czyli „jak jest”. Ile trzeba zaprząc czujności na najwyższym levelu, żeby nie pogubić wątków, co się komu powiedziało, przeciw czemu co użyło i co z tego ma wyniknąć, żeby się w tym nie zgubić. Jakby zafałszowywanie wszystkiego było jedynym sensem istnienia tych bohaterów, nie tylko celem do zdobycia intratnej posadki prezydenta USA.

    Zapewne to wszystko brzmi lekko okropnie, ale prawdą jest (!), że chodzą mi po głowie takie myśli, jak wykorzystać fakt, że nie ma jakichś faktów, tylko jest to, co i jak innym opowiemy. To dość ciekawa lekcja, której udzielają Underwoodowie maluczkim:

    że sorry, nie ma sprawiedliwości, jest tylko podbój.

    Nie ma więc tym samym prawdy – jest tylko cel do zdobycia.

    Nie powiem, jakoś mnie to nawet buduje i jestem skłonna uznać, że prawdomówność jest naprawdę przereklamowana, jest większym luksusem niż kolekcja  jachtów Romana Abramowicza i jest na ogół tym, czego wypowiedzenia zawsze gdzieś tam po drodze się żałuje.

    ludzie władzy

    Oglądając House of Cards rozmyślałam także w temacie ludzi u władzy. Czym od zwykłych innych się różnią prócz tego, że we krwi, w genach mają inne widzenie czegoś takiego jak szczerość i z pewnością nie byliby fanami homilii Jana Pawła II pt. „Prawda was wyzwoli”.

    Bo tak pomijając wszystko to jednak w tych wszystkich urzędach, na kapitolach, fotelach prezesów wszystkich konsorcjów świata siedzą jacyś ludzie, nie ubermensze, tylko ludzie. Więc jak to jest, że oni sterują globalnym ociepleniem a my stoimy w kolejce w żabce po wino po robocie.

    Ten temat pobudza mnie od zawsze, próbowałam analizować cechy ludzi władzy na przykładzie bossa mafii z Jersey Toniego Soprano (poczytasz o tym TU), mogę również na przykładzie Francisa i Claire, w sumie co za różnica.

    I jedni i drudzy do absolutnej władzy dochodzili po trupach. Co się robi z niewygodnymi ludźmi, którzy wiedzą o nas za dużo? To proste. Wpycha się ich pod pociąg, zrzuca ze schodów, truje, topi, zabija w lesie. No różne są metody. Nie jest lekkie życie człowieka władzy. Już Szekspir o tym wiedział, kiedy pokazał światu Lady Makbet.

    Jacy są ci ludzie? Z pewnością lubią po robocie przyjść się poprzytulać do kogoś, napić się drinka i popatrzeć w dal, ale przeważnie, gdyby mogli spaliby w szpilkach i krawatach. Te zbroje zdają się nigdy ich nie uwierać, podczas gdy wymarzonym outfitem większości z nas są “ciuchy po domu” i wyciągnięty dres.

    Kwestia looku, który pomaga wzbudzić respekt otoczenia  dla nich nie jest tu bez znaczenia. Stroje Claire w 5 sezonie, w którym sięgała ona już po realną władzę nie bez przyczyny są stylizowane na wojskowe mundury – mają wojskowe guziki, obszycia i epolety. Do tego bagnety perfekcyjnych szpilek i wyprostowane plecy, zero jakiegoś garbienia znamionującego introwertyzm, wątpliwości i chowanie się przed światem. Do tego zawsze nieodgadniony uśmiech dla każdego.

    Ale dobrze skrojony look i bezwzględność to nie wszystko co sprawia, że ci ludzie są tam a my tu. Jest ot też jakiś rodzaj prawdziwego wewnętrznego, głębokiego przekonania, że na serio wiedzą lepiej i są lepsi. To nie są ludzie, którzy memlą co wieczór swoje wątpliwości i zalewają swoje skrupuły alkoholem i łzami. Może Tony Soprano miał ten bardziej ludzki rys, bo w sumie chodził na terapię, ale tylko po to, żeby babce zaprzeczyć, że miewa wady i czasem się myli. Underwoodowie nie pozwalają sobie na takie wybryki jak wątpliwości, idą wszędzie jak po swoje i nie ma znaczenia, czy to opiera się na realnych przesłankach czy nie. Inni z kuluarów i korytarzy będą czyhać tylko na ich chwile zawahania, a kiedy ich nie widzą, dołączają i followują władzę ludzi, którymi w gruncie rzeczy pogardzają i się ich boją, z jednej tylko przyczyny – bo tamci są skuteczniejsi w byciu wyprostowanym, uśmiechniętym i w przekonaniu o swojej boskości.

    Nie ukrywajmy, trochę im zazdrościmy. Trochę chcemy być jak Francis i Claire. Trochę chcielibyśmy zawsze być pod krawatem, zapięci na ostatni guzik, szczelni, niedostępni dla tych, którzy potencjalnie mogliby nam zaszkodzić lub nas skrzywdzić, chcielibyśmy wyeliminować ze swoich słowników takie słowo jak słabość.

    Ale jednocześnie żal nam opuszczać miękkie podusie swoich stref komfortu i złudnego poczucia, że jesteśmy dobrzy i żyjemy w mentalnym Bullerbyn.

    I to właśnie dlatego zawsze będziemy z wypiekami na twarzy śledzić perypetie Underwooda czy Soprano i kibicować im w zdobyciu tego, do czego dążą. Wystarczy nam takie telewizyjne alter ego a następnie będziemy mogli na spokojnie oddalić się do siebie i nocami płakać w poduszkę, że prawda wcale nas nie wyzwala i wszystko jest jakieś takie do dupy.

  • “Ania, nie Anna”, czyli 4 powody do wzruszeń podczas jedzenia kanapki

    Najlepiej sprzedają się teksty na „nie”, takie, żeby być przeciw, dlatego lubię złe filmy, złą literaturę i nieudany wygląd czegokolwiek. Ale ten tekst będzie na „tak”, na poważnie, czyli najgorzej, bo kiedy jest się na „tak”, to nie ma się gdzie schować.

    Ten tekst będzie m.in. o domach, domach lalek, domach na wzgórzach i domach w Szwecji, o misiach, dzieciach i Ani z Zielonego Wzgórza – wiecznie żywej, wiecznie i nie bez powodu fascynującej. Więc podchodzę do tego bardzo na poważnie.

    Zanim dojdę do Netflixa, jego nowej produkcji: serialu „Ania, nie Anna” na podstawie kultowej powieści Lucu Maud Montgomery – będzie o domach. Dom Cuthbertów na Zielonym Wzgórzu jest w tej najnowszej produkcji upozowany tak spektakularnie, że nie sposób, żeby nie wygenerował w głowie takich myśli.

    Powód 1 – DOM

    Tak jak dziś, kiedy wszystko mnie wkurwia, po całym dniu koję swoją wrażliwość i nerwy winem, tak w dzieciństwie uwielbiałam szybko kłaść się do łóżka i wyobrażać sobie, że jestem koleżanką Misia Uszatka – Lalą i mamy super dom. W nim dużo pokoi z mebelkami z plastiku, a nawet stajnie, a w nich konie. Dóbr ogólnie przybywało wraz z konsumpcją seriali typu „Powrót do Edenu” czy „Dynastia”, ale poziom absurdu był podobny. Nie kojarzę, czy Miś Uszatek był moim partnerem domowym, bo gustował w Prosiaczku bardziej czy też jakimś innym powinowatym, w każdym razie taka była wizja, ja – Lala, Miś i mamy super chatę i czasem wychodzimy na dwór pobawić się z Zajączkiem, innymi Lalami albo idziemy do cioci Chrum Chrum na ciasto. Uwielbiałam to życie.

    Potem świat wyimaginowanego życia rodzinnego bardzo porządkowały mi zagrody Północna, Środkowa i Południowa z Lassem, Bossem, Brittą, Anną, Lisą i Olem. Byłam rzecz jasna Lisą, miałam z koleżankami domki dla lalek, parobków (!!!) i chodziłam z kumpelkami do sklepu po kiełbasę, a sprzedawca częstował nas cukierkami ślazowymi. Nigdy nie wiedziałam, jaki mają smak, ale brzmiało szwedzko, a nie jak polskie kukułki.

    To teraz, oglądając serial Netflixa, uświadomiłam sobie, że strasznie znosiło mnie mentalnie i emocjonalnie ku wyobrażeniu domu statecznego. Prostego, surowego, z zasadami, ostoję konserwatywnych przekonań, kar i nagród, prostych sprzętów i codziennych znojnych obowiązków, które zapewniają bezpieczeństwo i byt.

    Dom Maryli i Mateusza na Wyspie Księcia Edwarda w Kanadzie w XIX wieku także spełniał te kryteria. Był prosty, surowy, ale dostatni. Nie było tam wiele, ale wszystko co potrzeba i stwarzał nieograniczone pole do wyobraźni. W serialu Netflixa pokazany jest wyjątkowo atrakcyjnie, bo wychodzi naprzeciw oczekiwaniom naszych czasów. Nie prezentuje ani kiczowatego przepychu, ani ubóstwa, jest taki w sam raz, okazały, ale skromny, dostatni, ale bez zbytków, wszystko tam jest ładne, funkcjonalne i proste. A jedyne naddatki to broszka Maryli i sok malinowy będący winem. Luksusy te zresztą przyczyniają się do wielu kłopotów bohaterów. Sic!

    A zatem purytański styl, purytańskie zasady, dużo humoru i otwarte umysły gospodarzy. Idylliczne miejsce, które jest mega nośnym towarem w dzisiejszych czasach domów rozbitych, domów z Wilanowów, domów z garderobami Carrie Bradshaw, domów pustych emocjonalnie, domów bez zasad, domów zimnych i nijakich, w kredycie we franku.

    Scenografia w serialu o Ani jest tak totalnie przemyślana w detalach i akuratna, że patrząc na scenę, kiedy Małgorzata Linde i Maryla drylują wiśnie marzy się nie o seksie i rycerzu na białym koniu tylko o tym, żeby tam siedzieć, robić z nimi przetwory na zimę i plotkować o ostatnim kazaniu pastora. Zresztą, czy nie byłaby to miła odmiana dla wielu z nas, których sens codzienności wyznaczają tak ekscytujące działania jak napisanie kilku maili i nie pomylenie się w rozdzielniku adresowym?

    Powód 2 – PRAWDA

    Serial Netflixa o Ani z Zielonego Wzgórza jest nie pierwszą ekranizacją kilkutomowej powieści Lucy Maud Montgomery, a obejrzałam wszystkie, która nie jest słodkopierdzącą wersją XIX powieści.
    Może i w książce nie były mocno wybite akcenty feministyczne, ale nie trzeba być specem od socjologii, żeby wyczuć, że Montgomery wrzucała tą powieścią jakiś kamyk do ogródków sufrażystek. Ania jest w końcu bohaterką bardzo niezależną i na tle swoich rówieśniczek wyróżnia się tym, że zawsze ma swoje zdanie, przeważnie inne i się z tym nigdy nie kryje. Czyli prekursorka feministek jak nic. W dodatku stawiała na kształcenie i samowystarczalność! Co prawda potem autorka powieści sprowadza Anię do parteru, bo każe jej się zakochać na poważnie i stwierdzić, że miłość i gromadka dzieci to spełnienie, a pracować w zawodzie to może mąż, bo to zacnie a w szkole uczą tylko samotne frustratki. Może tak kazał dopisać Montgomery wydawca, nie wiem, liczę, że serial nie będzie sięgał do wątków jak Ania najbardziej ekscytuje się powiciem kolejnego potomka i czasem wypada na ganek w tajemnicy poczytać książkę.

    W każdym razie filmy oparte na I tomie powieści nie oddają nawet tego kamuflowanego ducha feminizmu. Są wygładzone i naiwne. Ania jest tam nieszkodliwą barwną dziwaczką, a wszystkie dziewczynki są miłe i piękne, czasem tylko pozwalają sobie na drobne uszczypliwości, ale rzadko, chłopcy tylko tak się wygłupiają, ale generalnie jest miło.

    Produkcja Netfliksa podkręca feministycznego ducha. Ania w serialu ciągle pyta retorycznie, dlaczego niby nie może robić tych samych rzeczy co chłopiec skoro jest zdrowa i silna, ma czelność o tym też głośno gadać.

    Rzeczywistość wokół niej jest pokazana też bardziej naturalistycznie. Dziewuchy są jak to dziewuchy – okropne, plotkują, poszukują ofiar, kozłów ofiarnych, mają fochy, są zawistne, zazdrosne i okrutne. Chłopcy też nie są miłymi łobuziakami z sąsiedztwa, są zdolni do przemocy i psychicznej i fizycznej. Ogólnie rzeczywistość z ludźmi się tam nie patyczkuje. Rzuca się w oczy zamiłowanie do porządku w tej społeczności, zgodnie z literą Lucy, ale też serial nie udaje, że społeczeństwo jest miłe.

    Sama Ania jest też pokazana w sposób chyba najbliższy opisowi z książki, a mianowicie w chwili, kiedy czeka na Mateusza na stacji jest naprawdę brzydka. Chuda, niska, nijaka, prócz włosów nic ją nie wyróżnia. Ale potem faktycznie, kiedy patrzy się na to jak bohaterka mówi, działa – zaczyna się widzieć ją niemal piękną. Udał się ten wybór.

    Potwierdza się, że wcale nie jesteśmy piękni przez to jak wyglądamy. (Tak wiem, Paolo zaciera ręce, wszyscy spłacamy mu jakieś długi:) )

    powód 3 TRENING MOTYWACYJNY

    Odpowiedź na pytanie, dlaczego ta książka ciągle wzbudza entuzjazm i zainteresowanie jest prosta. Historia Ani Shirley, sposób w jaki działała, jej nastawienie do świata to trening motywacyjny, na jakim dziś zbija się kokosy. Ania to postać, która udowadniała milionom fanek i może fanów, że bycie wykluczonym społecznie, brzydkim, biednym i samotnym nie stanowi o końcu świata. Jej się udało – może udać się i tobie.

    Może Ania dziś zbiłaby fortunę na napisaniu poradnika „Jak stać się pięknym i bogatym będąc brzydkim i biednym?” oczywiście bogactwo rozumiemy tu jako przede wszystkim to duchowe, ale też bez przesady, na dom nad morzem też ją było stać. (Chociaż czy domy na Wyspie Księcia Edwarda nie są wszystkie nad morzem?)

    No więc zasady są takie:

    • trzeba być optymistą:) Proste. Trzeba wyćwiczyć wiarę, że jeśli dziś słabo, jutro będzie lepiej, dziś nie wyszło – jutro może się uda. Nikt nie zabierze z dworca? Przynajmniej pobędzie w towarzystwie ładnego drzewa, które kwitnie na wiosnę itd. Chodzi o znalezienie w otoczeniu choćby małego punktu zaczepienia, który da nadzieję, że jeszcze nie pora ze sobą kończyć.
    • kiedy wszyscy i wszystko zawiedzie trzeba trzymać się tego, że zawsze ma się swoją głowę. Niekoniecznie w sumie trzeba gadać do wyimaginowanej przyjaciółki mieszkającej w zegarze, ale warto w takich momentach udać się do własnej głowy i swoich myśli, o których nie wie nikt i które stonizują najbardziej przykre doznania. Zalecane jest mówienie do siebie. Albo zapisywanie myśli, nawet tych najgorszych. To serio pomaga. Sprawdziłam. Mam kilka tomów zeszytów, które są cmentarzami moich złych myśli i moich rozpaczy, których już dziś kompletnie nie pamiętam.
    • wiara we własne siły; w przypadku bohaterki jest ona faktycznie obezwładniająca. Nawet jeśli Ania czasem smęciła, że jest słaba z geometrii, to zawsze jednak żyła w przekonaniu o jakimś rodzaju swojego zajebizmu. Nie opierała tego bynajmniej na wyglądzie, godząc się z tym, że jest jaka jest tj. niezazbytnio ładna, ale na silnym wewnętrznym przekonaniu, że jak zechce może wszystko. W tym serialu to jej przekonanie naprawdę się udziela i dziwimy się sobie, że nie zostaliśmy kosmonautami albo że nie wpadliśmy na to jak wymyślić iphone’a. Ania wierzyła, że może dokonać rzeczy wielkich i każdego dnia wyczekiwała tak, jakby miała w nim dostać oskara. Fajna emocja.

    Powód 4 OSIEROCENIE

    Kiedy oglądałam ten serial właściwie nieustannie płakałam. Nie moglam powstrzymać łez i smarków. Trochę mnie to denerwowało i dziwiło, ale potem dałam za wygraną i płakałam sobie na spokojnie.

    Dlaczego tak się działo?

    Z tego mianowicie powodu, że serial ten mocno też wybił wątek osierocenia. Ta produkcja pokazała, że sieroctwo nie jest tylko powieściowym ozdobnikiem fabularnym, nie jest też tylko statusem społecznym. Osierocenie jest w tym serialu rodzajem odczucia, emocji, jaka zagnieżdża się w bohaterce na zawsze a wszyscy, wszystko co po drodze tę emocję osłabia są czystym dobrem.

    Nie trzeba być wcale małą dziewczynką z Wyspy Księcia Edwarda, której umarli rodzice, żeby poczuć te wątki, czyli ten rodzaj wiecznej niepewności jaki niesie ze sobą osierocenie nie tylko fizyczne ale też mentalne, rodzaj poczucia bycia zawsze nie stąd, poczucia, że nigdzie się nie przynależy, rodzaju wewnętrznego wygnania, którego nie uśmierzy żadna rozmowa, a życie w jakimś kręgu nie spowoduje, że będziemy czuć się częścią czegoś lub kogoś.

    I ten rodzaj wewnętrznej banicji, który jest czasem przez rzeczywistość przygłaskany, ale de facto jest wdrukowany w emocjonalny kod genetyczny na zawsze – stanowi o tym, że serial ten wydał mi tak szalenie atrakcyjny i wywołał we mnie jakieś analogiczne pogłosy w duszy.

    Nie wiem czy serial ten jest godzien polecenia tylko dla egzaltowanych lasek o psychice pensjonarek czy też szerszym kręgom. Mnie się wydaje, że ta produkcja wychodzi na przeciw naszym czasom bez względu na to, jaki gust serialowy czy czytelniczy preferuje potencjalny widz. Jest dużo tam brudu, nie ma upiększania, jest tęsknota za ładem, dobrem i porządkiem, za wsparciem, za kolektywem, za wewnętrzną siłą. W ostatnim odcinku tego brudu wcina się tam juz więcej. Wątki zaczynają się mieszać z tymi nieobecnymi w powieści Montgomery, za to są jakby wzięte z Dickensa. Nie bardzo mi to pasuje, jednak Kanada to ostatecznie taki trochę zimniejszy raj, lepsze miejsce do życia niż gnijąca Europa, więc co do tego wątku w serialu jestem na nie, ale co do reszty po stokroć na tak i jeśli nie obejrzycie, to do końca swoich dni będzie skazani na mądrości Chodakowskiej z Facebooka:]

  • “Girlboss” – jak szefowa Nasty Gal zjadła kanapkę z sukcesem

    Jeśli lubisz podjadać obiad, kolację czy potajemnie lody oglądając coś co nie wzbudzi w tobie lęków egzystencjalnych ani nie przyprawi o niestrawność, za to chcesz, aby było ci miło, kolorowo i całkiem przyjemnie – to nowy serial Netflixa „Girlboss”, u nas jako „Szefowa” – jest dla ciebie.

    Lubimy takie historie. O karierach. Od nikogo znaczącego po kogoś dużo wartego na rynku. Lubimy oglądać, jak się komuś udaje. Taki pozytywny przekaz wzmacnia poczucie także w nas, że jeśli komuś, to może i nam. Chociaż owszem, jest niebezpieczeństwo, że może to zadziałać odwrotnie i oglądany na ekranie cudzy sukces może wywołać poczucie winy, że my akurat nie za mocno się staramy i za mało w siebie wierzymy, dlatego pracujemy w korporacji a nie szefujemy swojemu super prosperującemu biznesowi. Ale obiektywnie rzecz biorąc historia Sophii Amoruso jest filmowa, i to bardzo.

    Nie przepadam za produkcjami bazującymi na życiu znanych, zasłużonych ludzi. To chodzenie na łatwiznę. Ale założycielka sklepu sprzedającego odzież vintage online Nasty Gal nie jest jakąś Skłodowską Curie czy Wisłocką czy Einsteinem. Nie sprawiła, że życie ludzi odmieniło się w jakiś spektakularny sposób. Żyje sobie nadal i choć jej firma zbankrutowała – chyba miewa się całkiem dobrze, a to jak sobie doszła do bogactwa sprzedając w internecie ciuchy jest moim zdaniem naprawdę całkiem inspirujące.

    Nie chodzi o to, że wynalezienie pierwiastka chemicznego ma mniejsze znaczenie dziś niż ilość znajomych na profilach społecznościowych. Pewnie ma większe, ale nie sprzedaje się tak ładnie w kinie. Jest to trochę crazy, ale takie są to dziwne czasy, że na takiej właśnie bazie robi się dziś dużo biznesów. W sumie fajnie mieć świadomość, że nie trzeba mieć MBI, być wybitnym, pochodzić z dużego miasta i zamożnej rodziny, bo można z pipidówka i można się chwalić, że studia to strata czasu i mimo to dobrze zarabiać, jeśli ma się determinację, nie jest się leniem, ma się pomysł i totalnie się w siebie wierzy. Serio! No i właśnie o tym jest ten serial i dlatego on chwyci.

    Na premierę pierwszego sezonu „Girlboss” do Kalifornii zaproszono zresztą polskie it girl internetu – Maffashion i Aretę Szpurę, która jest częścią marki Local Heroes a swój sukces odnotowała dzięki temu, że udało się znaleźć sposób na to, żeby  t-shircie marki poprzechadzał się Justin Bieber. Potem dzięki spektakularnym ilościom swoich obserwatorów w social mediach dziewczyny mogły się sfotografować z Charlize Theron na  netflixowym bankiecie i co więcej – Theron – producentka  serialu “Girlboss” – na pewno była z tego zadowolona, bo dzięki takim właśnie laskom wieść o produkcji poniesie się hen hen daleko do dalekiej  Polski i innych krajów, w których akurat jest Netflix, a o których istnieniu wcześniej Theron  może nie miała zielonego pojęcia.

    Zresztą, promocję serialu Netflix zrobił w internetach spektakularnie dobrą. Przemyślana koncepcja na instagramie, graficzne rozwiązania, powiązania z prawdziwą bohaterką tej historii Sophią Amoruso i z tymi wszystkimi dziewczynami robiącymi kariery w internecie – daje efekt, jakiego na polskim rynku polskie stacje wprowadzające serial na rynek osiągnąć nie umieją. Bo to wymagałoby pewnego nieszablonowego myślenia, odwagi w podejmowaniu szybkich decyzji i współdziałania między różnymi podmiotami. W naszych warunkach – mission impossible.

    Tyle o promocji. A co z serialem?

    Nie jest to arcydzieło, jakiś wielki serialowy kamień węgielny jak „Twin Peaks” czy „House of Cards”, nie jest to materiał grzebiący niepokojąco palcem w naszych egzystencjalnych rozterkach. Jest kolorowy, szybki i lekkostrawny. Każdy odcinek skrojony na 25 minut, dynamiczna muzyka, szybki montaż, żeby pokazać jaka szybka i twarda była młoda bohaterka, która mając lat niespełna 20 kupiła w ciucholandzie kurtkę tanio a sprzedała bardzo drogo i wpadła na to, że to może być jej praca i żródło utrzymania, no bo skoro to lubi i się zna , to czemu nie.

    Serial pokazuje jaką Sophia przeszłą drogę od niewiedzącej czego chce młodej laski, no prócz tego, że nie zamierza być nudną dorosłą wychodzącą do pracy o 9 wracającą o 17, do twardej babki, która walczyła o swój pomysł i biznes.

    girlboss screen

    girlboss screen

    Uczciwie tu jest pokazane, że mieć dużo obserwatorów w socialach, mieć zainteresowanie w internecie to wcale nie jest taka prosta sprawa:) Dlatego ludzie z pogardą patrzący na kariery dziewczyn znikąd tylko dlatego, że mają bloga, milion followersów na instagramie a ich pracą jest siłownia lub przebieranie się i robienie zdjęć – źle kombinują. Wleźć na ten szczycik, na jakąkolwiek internetową górkę jest niezwykle trudno. Potem utrzymać się na jej szczycie – też nieprosto.

    Dzieje sklepu vintage Nasty Gal z San Francisco są znane albo można o nich poczytać i nie będę ich tutaj opisywać, ale fajnie jest obejrzeć sobie „jak to wszystko się zaczęło” z tym internetem. Jak od 2005/2007 roku totalnie ewoluowała nasza świadomość i nasze zachowania w związku z takimi na pozór mało istotnymi faktami jak powszechna dostępność do internetu, taniość tego przedsięwzięcia oraz ewolucja telefonów w smartfony.

    Ale oglądając „Girlboss” wcale nie miałam poczucia, że można stać się kimś będąc nikim. Na start trzeba zawsze mieć jednak macbooka. Serio:) Taka Sophia, owszem, studia uważała za bzdurę i silnie się buntowała, ale tak naprawdę nie weszła w świat tak totalnie znikąd. Miała zamożnego ojca, który nie wspierał jej w projekcie, ale gdzieś tam z tyłu głowy miała taką świadomość, że jak spadnie, to ktoś podłoży  miękkie miejsce do lądowania. Moim zdaniem to przysposabia myśli do jakichś konkretnych dążeń. Nie jestem pewna, czy mieszkanka jakiegoś biednego getta dla wykluczonych miałaby w ogóle w głowie myśl – zrobię biznes sama, umiem, wiem, chcę.  Więc niby biedna, ale nie do końca. Styl myślenia, determinację na pewno odziedziczyła po swoich rodzicach, którzy akurat w robieniu karier byli bezpardonowi. Więc ten. Nie ma tak, że „znikąd”. Ta dziewczyna była skądś i miało to moim zdaniem silne znaczenie dla stylu, w jakim potoczyły się jej spektakularna kariera.

    Co do odbioru samego serialu jeszcze. To nie tak, że łyka się to jak lekkostrawną papkę. Coś tam do tak zwanego myślenia też daje. Ja np.zazdrościłam bohaterce poczucia, że nie ma nic do stracenia i że może wszystko. I tego, że totalnie obca była jej obawa, że z nią coś niehalo. I tak naprawdę też na tym zajechała sobie tak daleko. W takim świecie, w którym tatuś wspiera nie za bardzo, niskie drobne kobiety traktuje się protekcjonalnie i z góry, w którym chłopakowie zdradzają, ale przy okazji zarzucają partnerkom egoizm, w którym inne laski z zazdrości zrobią wszystko, żeby zaszkodzić – no to żyjemy wszyscy czy wszystkie. Bohaterka też. I fajnie popatrzeć jednak jak ona wychyla się z okna i drze się:  HALKO! Pierdolcie się!

    Wieje optymizmem.

  • Kanapka jedzona po kryjomu

    Mam taką małą tajemnicę. Lubię filmy o ekskluzywnych prostytutkach.

    Przeważnie nic one nie wnoszą do mojej wiedzy o życiu, prócz niby zdziwienia, że jak one mogły te dziewuchy, tak za pieniądze się sprzedawać, kiedy mogły wszystko, a nawet pochodziły z dobrych domów, mamy prały im gacie i dawały duże kieszonkowe, nie musiały się sprzedawać z biedy, stać ich było na kawę w Starbucksie i nie pochodziły z Afryki. Albo miały przed sobą przyszłość, mogły na tych studiach przebiedować, to nie. Wolały upaść nisko i wzbudzać politowanie.

    Z głośnego, z powodu udziału Juliette Binoche, filmu Szumowskiej „Sponsoring”, nie zapamiętałam właściwie nic, żadnego przesłania prócz tego, że ładne studentki dorabiają seksem na ładną torebkę lub czynsz.

    Z innego, też francuskiego zresztą filmu „Młoda i piękna” dowiedziałam się, że faktycznie młoda i piękna dziewucha z dobrego domu jest tak zblazowana dobrobytem, że kiedy odkrywa seks, że to bywa przyjemne, stwierdza, że branie za to kasy jest w sumie nie gorszym pomysłem niż sypianie z lamusami z klasy za free i udawanie orgazmów.

    Ten pomysł na życie został  oczywiście wyklęty przez środowisko, rodzinę i taka opcja tego wyklęcia jest też podsunięta widzowi, na szczęście nienachalnie. Film już pozostawia w widzu jakiś margines na niepewność, że o co chodzi z tą prostytucją, czy faktycznie to wszystko co podlega definicji prostytucji jest takie jednoznaczne, dlaczego np. akt trwania przy złym i głupim mężu, dlatego, że daje kasę na waciki jest prostytucją uświęconą a jak się bierze przyzwoitą kasę za uczciwe podejście do seksu, jako do zadania, które chce się dobrze wykonać i oczekuje się za to zapłaty jak za każdą dobrą wykonaną usługę, to to jest już niedobre?

    Zastanawiam się, czy to nie jest pokłosie wciąż, mimo upływu stuleci, opresywnego traktowania kobiet i przemożnej chęci panowania nad ich seksualnością. Wyklęcie tej seksualności przynosi facetom i zmurszałym dewotkom splendor i poczucie, że są lepsi i kontrolują świat pchając go w takim kierunku, w jakim trzeba. Tzn. takim, gdzie świat seksu za kasę będzie totalnie kontrolowany przez facetów.

    Taki kierunek to według mnie to nic innego, jak zwykła opresywność oraz hipokryzja.

    Lena i boczki

    pro

    fot. za dailymail.co.uk

    Opresywności związanej nie tyle z kontrolą seksualności, ale z szeroko pojętym lansowaniem jedynego słusznego modelu emanacji seksualnej polegającej na tym, że wszyscy podczas uprawiania seksu muszą być ładni, szczupli, robić to ładnie –  od 5 sezonów probuje też sprzeciwiać się Lena Dunham. W serialu „Girls”.To właśnie dwudziestoparolatka z Nowego Jorku z figurą daleko odbiegającą od przyjętych kanonów piękna, wydobyła z szafy dziewczyny, które nie prezentowały się w rozmiarze XS, ale miały apetyt na seks i wcale nie zamierzały się tego wstydzić. Pokazała, że w dzisiejszych czasach przeglądania się w lustrze social mediowych portali wymuszających filtrowanie swoich selfies celem wyglądania na młodsze, gładsze i seksowniejsze niż w rzeczywistości – prawo do napawania się swoją seksualnością mają także dziewczyny z wałeczkami na boczkach i cellulitem. Lena – scenarzystka, reżyserka serialu odważyła się pokazać światu ze swoimi niedoskonałościami i swoją nieładnością podczas karesów z chłopakiem, seksu analnego i jakiego tam jeszcze. Po prostu. Bo seks i bycie cool, pożądanym i pożądającym nie jest przypisane do rozmiaru 36 i wydatnych ust a la ponton.

    Ładnie pokazała te wszystkie brzydkie, niemodne ubrania i wylewajacy się z nich tłuszczyk, to jak nic sobie z tego nie robi, bo zajęta jest przerabianiem swoich marzeń czy pomysłów  w czyn. Że robi to raz lepiej a raz nieudolnie nie zależy wcale od tego jaki rozmiar mają jej cycki i czy pieprzy się ze stałym partnerem czy przypadkowym.

    Ale to jest mało. To jeszcze nie wszystko.

    To jest hipsterski serial dla przemądrzałych 30 latek, żeby wiedziały, że z tym swoim nieudanym życiem na tinderze, pracą non stop i pustą lodówką są super i nie są jakieś tam wyjątkowe w tym swoim poszukiwaniu nie wiadomo czego. No bo tak naprawdę przecież nie chcą dzieci, psów i domów z ogródkiem, ale też co by to mogło zastąpić też za bardzo nie wiedzą.

    Coś tam więc ten serial przełamuje, próbując pokazywać wydobywanie się lasek z opresywności kultury gejów i facetów.

    One co prawda wciąż szukają real love i dlatego tłumaczą się panu w łóżku jak poniżej.

    screen moj

    fot. mój nieudolny snap

    A potem szukają pomocy na terapiach online, ale koty za płoty wypadają, jeden po drugim. Bo liczy się już nie tylko miłość, ale też swoboda wyboru i brak poczucia winy, że wybiera się dziwnie albo w akcie sprzeciwu pokazuje waginę szefowi podczas udzielanej reprymendy.

    Jak zarabiać na seksie

    grils

    fot. za mtv.com

    I nagle natrafiam na inny serial, też amerykański, dość niepozorny. „Girlfriends Experience”. Też o pięknej i młodej, studentce prawa, która poszła na staż do dużej korporacji medycznej i została zaproszona przez koleżankę do udziału w zdarzeniu, które miało na celu uprawianie seksu za pieniądze.

    Serial nie jest wybitny, ani pod względem gry aktorskiej ani scenariusza. Ale nie jest też to seria Różowy Pantofelek, nie ma obciachu w każdym razie.

    Scenarzystom udaje się tak pomanewrować i tak ustawić bohaterkę, że widzowi nie przychodzi do głowy, aby krzywić się, że młoda ładna dziewczyna uprawia seks i bierze za to dużą kasę, bo ta akurat weszła w takie sfery, gdzie prostytutki to nie są biedne Mariole z przedmieść, tylko wykształcone piękne kobiety, które spokojnie mogą wykonywać zupełnie inną pracę, dobrze płatną, ale tak się składa, że akurat lubią seks i mając okazję ku temu, by to upodobanie realizować, nie widzą przeciwskazań, aby oczekiwać za to wynagrodzenia.

    W końcu, aby je zdobyć niemało się starają. Muszą o siebie porządnie zadbać, zainwestować w wygląd, starać się klienta rozumieć, wyjść na przeciw jego oczekiwaniom i nie krzywić się, że klient ma fanaberie (sic!) z dupy. Płaci, to ma. Klient, jakiś sfrustrowany pracą, nudą w domu, kompleksami, zamożny pan może mieć zachcianki, przedziwne fantazje, dlaczego zatem wstydem ma być obłożone tylko to, że kobiety je spełniają i chcą za to pieniądze? Dlaczego pan może się nie wstydzić, a pani musi?

    Takie pytania mnie naszły podczas oglądania i takie też wątpliwości serial ten sieje, ale też żadne to jest promo prostytucji. Zero jakiegokolwiek histerycznego podejścia czy gloryfikacji zjawiska.

    Jest w serialu taka scena, kiedy bohaterce ktoś robi świństwo w pracy, na tym stażu, gdzie traktują jak jak krzesło, i ten ktoś podrzuca całej firmie z jej konta mailowego filmik, na którym bohaterka uprawia seks z jakimś panem. Słychać jak wzdychają, krzyczą te  standardowe „mocniej i weź go całego”, takie tam klasyki, nothing special.

    Panna zaś nie dawała się na tym stażu traktować przedmiotowo, dogrzebała  się na przykład przekrętu w firmie, którego autorem był boss, z którym się pieprzyła zresztą, więc wiadomo – mogła się spodziewać odwetu.

    I co zadziało się w tym biurze podczas oglądania porno video z maila. Oczywiście oburzenie, wszyscy gapią się na to video z przejęciem takim, jakby nigdy w życiu nie kochali się na pieska i nie krzyczeli do partnera „mocniej! i o kurwa!”. Tak, że same sensacje.

    Bardzo ciekawa jest reakcja bohaterki. Najpierw doświadcza uczucia strachu i wstydu, jest zażenowana tym wszystkim, że ludzie wiedzą, widzą, ale potem powoli dochodzi do wniosków, że hello, ale o co ta wrzawa w sumie. Sama tego nie rozesłała, jest to dla ludzi oczywiste, ale nieistotne. Więc skąd to oburzenie?

    W końcu bohaterka ociera łzy, wychodzi z kibla i ma plan, nagrywa obłudne komentarze kolegów chcących protekcjonalnie klepać ją po dupie w akcie zrozumienia a drącym się na nią bossom odpowiada, że skąd ten hałas, przecież to jest sytuacja miedzy dwojgiem dorosłych ludzi, typowa raczej. Padają sugestie, że mogła brać za to pieniądze, ale w sumie nikt nie ma na to dowodów. A ona nie zamierza się z niczego tłumaczyć trzymając się zasady, że tłumaczą się ci, którzy są winni. Ostatecznie wnosi pozew o opresyjne traktowanie w pracy porzuca studia i staż zamierzając skupić się na rynku seksu, marketingu, pozyskiwaniu klientów i  byciu dobrą w dostarczaniu im tego czego chcą.

    Serial kończy się, kiedy panna leży sobie na kanapie po robocie u klienta i się masturbuje, ot tak, dla własnej tym razem przyjemności, nie przeprasza, że nie doszła i że udawała orgazm, bo to przecież jest oczywiste.

    W międzyczasie oczywiście są sceny z rodziną, słowa mamusi – nie taką sobie ciebie wychowałam, wstyd, zawód, precz mi z oczu.

    Tymczasem tu wcale nie chodzi o propagowanie prostytucji, tylko zastanawia mnie, skąd to się bierze, to upatrywanie całego zła w babce, która sprzedaje swoją seksualność? Co jest lepszego w tym jak ta sama babka będzie np. sprzedawać marchewkę na straganie. Nie każdy nadaje się na sprzedawcę warzyw tak samo jak nie każda na prostytutkę.

    To święte oburzenie, że przedmiotem obiegu na rynku jest ciało kobiety i seks, to w tym kryje się moim zdaniem całe żródło zła, zakłamania i staje się narzędziem do kontroli nad dupą każdej kobiety tylko po to, żeby jej rzucić w dogodnym momencie w twarz, że jest dziwką, albo że jest porąbana, niewdzięczna, zawodzi mamusię i system.

    ja wam powiem, co jest złe, a potem uwierzycie

    Cały ten wywód zmierza do tego, żeby powiedzieć, że źródłem zła jest nadmierne odczuwanie wstydu oraz poczucia winy.

    Kobiety winią się za 2 kg nadwagi, 2 kg niedowagi, za to, że pracują za dużo, że pracują za mało, że kochają za bardzo, że kochają niewystarczająco, że nie mówią dzień dobry w windzie albo że coś im się nie chce lub też chce za bardzo, że chcą mieć 4 dzieci albo nie mieć ich wcale. Totalnie wstydzą się tego, że lubią seks, jeśli oczywiście lubią  a już na pewno żadna się nie przyzna, że nie widzi przeciwskazań, żeby mieć z tego też majątkowe korzyści. Wstydzą się wszystkiego. Nawet jak mają eksponowane stanowiska, mężów, dzieci i domy za miastem to nie jest powiedziane, że nie odczuwają czegoś w rodzaju poczucia, że trafiło się ślepej kurze ziarno.

    I o tym jest dla mnie to wszystko co obejrzałam. Żeby zechcieć tych destrukcyjnych odczuć się pozbyć i zdobyć inne.

    Że naprawdę mogę zrobić co zechcę nie kierując się tym, o co ktoś się oburzy albo czegoś nie zaakceptuje dla samej zasady.

    Mogę?

    Mogę.

    Ps. Tekst jest trochę o nierównościach i że dziewuchy mają gorzej i wiecznie coś, ale dedykuję go nie dziewczynie, nie kobietom, tylko Dawidowi. Bo jest dobry w rozumieniu tego, czego czasem nawet babki nie pojmują:)

  • zjedz kanapkę