• 4 powody do bycia zjedzonym lepiej, czyli Eduardo Gudiño Kieffer

    Etap fascynacji literaturą iberoamerykańską, który miał miejsce w Polsce jakoś w latach 80 – tych, przeminął bezpowrotnie i nie sądzę, aby przywołanie tutaj powieści argentyńskiego pisarza Eduardo Gudiño Kieffera „Żeby cię lepiej zjeść” o wchodzeniu w dorosłość młodych ludzi w Buenos Aires w 1969 roku spotkało się z jakąś mega euforią czy nawet uprzejmym entuzjazmem. Niemniej jest kilka powodów, dla których jednak o tym napiszę.

    powód 1 – Kora

    Latem odeszła niespodziewanie. To, że była dla mnie swoistym obiektem kultu, nie ukrywałam specjalnie i nawet o tym napisałam, że jej piosenki, słowa zawsze mam w głowie. I nagle ktoś, czy to byłaś ty Ewa? (Ewa Ryszawa, to osoba przez duże O ) Więc nagle ktoś, pewnie Ona, pisze mi , że a wiesz, tekst:

    Serdecznie witam panie dziennikarzu
    Zanim opowiem panu o swych planach
    Na imię mam Gladys del Carmen
    La Torullo Gladys Semiramis
    Chcę jeszcze raz pojechać do Europy
    Lub jeszcze dalej do Buenos Aires
    Więcej się można nauczyć podróżując
    Podróżować, podróżować jest bosko
    Ciągle pan pyta co sądzę o mężczyznach
    Ach proszę pana jaki pan jest ciekawski
    Naturalnie myślę o mężczyznach
    Ale teraz muszę jechać do Buenos Aires

     I Ewa mi wtedy mówi tak, Kora wzięła z takiej jednej książki, jakiej? no tej,  ‚Żeby cię lepiej zjeść”, aha, a jak ja mogę dostać w takim razie książkę, która była taką zajebistą inspiracją, no, problem w tym, że trudno będzie.

    Sam tekst w książce, kiedy młoda celebrytka Gladys Miss Piel Dulce, twarz super kremu w jakiejś kampanii udziela wywiadu jednemu z bohaterów, znudzonemu Sebastianowi z pretensjami do bycia ponad wszystkim, jest nieco inny, ale brzmi dość podobnie, patrzcie:

    Miss Piel Dulce – Chcę jeszcze raz pojechać do Europy. Byłam już raz, wie pan we Włoszech, u dziadków, byliśmy ze trzy miesiące, strasznie się wynudziłam, nie mogłam się doczekać powrotu do Buenos Aires. Ale Znów mam ochotę pojechać, poznać Paryż, Londyn… Podróżować jest bosko. Więcej można nauczyć się jeżdżąc niż czytając, panie dziennikarzu.

    Sebastian – Co pani sądzi o mężczyznach?

    Miss Piel Dulce – Ach, jaki pan jest ciekawski!

    Ja musiałam to sprawdzić, co Korę mogło w tym zafascynować, co to musiała być za treść. Nie czytałam nigdy Kieffera, prócz Cortazara, z którego „Gry w klasy” kompletnie nic nie zrozumiałam, prócz tego, że byli kochankowie i mieli między sobą magicznie.

    powód 2 – trudno to będzie dostać

    Uważam, bardzo dobry powód, postarać się, podjąć challenge, nigdzie tego nie ma, a ja właśnie przeczytam. I nagle przypomniałam sobie, że jest jeszcze coś takiego jak biblioteki, kto dziś ma czas chodzić do bibliotek. Ewa miała czas. Na moje bezowocne apele na FB odpowiedziała, że ma znajomą w bibliotece w Wyszkowie i ona mi tę książkę załatwi. A więc biblioteka, w Wyszkowie, a więc nieznajomi mi ludzie, którym się chciało znaleźć, przekazać innym nieznajomym ludziom, ostateczne odnalezienie w innej bibliotece na warszawskiej Ochocie, przekazanie do Ewy, potem przejście wymiętolonej wydanej w latach 70 – tych książki w moje ręce, ale tylko na dwa tygodnie. Prawdziwy powrót do przeszłości, kiedy książki były towarem deficytowym.

    Jak dobrze, że są tacy ludzie jak Ewa, dla których załatwienie czegoś tak nieistotnego jak zapomniana książka, jest jednak istotne. 

    powód 3 – konstrukcja powieści

    Nie wiem, czy te argumenty na temat narracji i budowy książki będą catchy i sexy, ale powiem tyle, że kiedyś to się pisało te powieści! Nie mam pojęcia, czy pisarze w Argentynie w tamtych czasach musieli kroić swoją twórczość pod rynkowe targety, czy mieli wolną rękę i mogli sobie pisać co chcą, stąd mogły powstać rzeczy może nie za proste w odbiorze, ale naprawdę interesujące? Nie wiem tego. Wiem tylko, że rozumiem, dlaczego Kora mogła się tym zainteresować, wiem, że dziś też przeczytanie takiej książki może zadziałać jak spa dla mózgu. Będzie musiał potrenować sam bidulek, ale wyjdzie z zajęć ukrwiony, pobudzony, z poczuciem, że wow, jestem mózgiem, użyłem się, przydałem się, dałem radę!

    Dla zobrazowania tego, o czym mówię przytoczę parę z brzegu technik narracyjnych zastosowanych w tej niedługiej w sumie powieści.

    Występuje w niej w ogóle kilkoro bohaterów, kobiety, mężczyźni, różne klasy społeczne, różne aspiracje, różne charaktery. Ale autor nie ograniczył się tylko do tego, że kolejny rozdział to inny bohater który mówi w swoim imieniu. Takie coś to taniocha. Owszem, zróżnicowanie języka, różne dialekty, żargony, odmiany powstałe ze względu na różnice umocowań społecznych bohaterów występują, ale to nie wszystko.

    Mamy tu do czynienia:

    • z narracją 1 – osobową i ze zwracaniem się do ty literackiego, czyli do czytelnika z poziomu tej narracji 1osobowej właśnie
    • z narratorem wszechwiedzącym, który widzi zachowania kilku bohaterów, ale ta jego wszechwiedza nie jest taka do końca demiurgiczna, jest w jakimś sensie ograniczona i to jest na swój sposób fascynujące, że ten narrator wie, ale nie wszystko
    • z narratorem w 2 osobie, tak jak stosował to Paul Auster niedawno w powieści „Zima”, czyli mówi np. tak: i wiedziałeś już, że zrobiłeś głupio, ale potem przypomniałeś sobie, że zawsze tak robisz ( przykład jest z mojej głowy, nie z Austera, bo nie chciało mi się szukać)
    • z wywiadem Gladys i Sebastian
    • z dialogami równoległymi, na przykładzie których jaskrawo widać, że ludzie konwersujący między sobą uprzejmie podczas spotkań gadają tak naprawdę sami do siebie, a to co mówi inna osoba kompletnie ich nie interesuje.

    Tego typu zabiegi formalne mogą wydać barierą w odbiorze utworu, mogą sprawić, że mniej wyrobiony czytelnik poczuje się zdezorientowany, ciężko będzie mu dociec, kto mówi, w jakim punkcie jest akcja i czy ona w ogóle występuje? Ale kiedy wyjdzie się ze swojej strefy czytelniczego komfortu, kiedy w czytaniu wszystko jest przewidywalnie i spokojnie sobie płynie ku jakiejś poincie, kiedy zdołamy się zorientować, że samo dzianie się nie jest aż tak istotne, jak świat tych bohaterów, ich postawy życiowe, udręki, emocje. I nagle dzięki tym zabiegom narracyjnym można zobaczyć, jak świat tych argentyńskich ludzi iskrzy się i mieni odmiennością pokazaną nie za pomocą prostego opisu, tylko tego, jak ci bohaterowie mówią. Ja uważam, że to fascynujące, bardzo odmienne, nietypowe i w sumie dość karkołomne jak na literacki zabieg, nie każdy by potrafił uczynić nas szczęśliwymi czytelnikami tak manipulując narracją.

    powód 4 – świat się zmienia, ale my nie bardzo

    czyli chodzi w skrócie o uniwersalność tej powieści.
    To nie jest książeczka tylko o jakichś młodych intelektualistach, grubych konsjerżkach, dziewczynach z prowincji chcących robić karierę, rzezimieszkach i złodziejach z Argentyny z roku 69. To jest rzecz o ludziach w ogóle. Wciąż też o nas, o tym, że ludzkie aspiracje, emocje, potrzeby pozostają takie same niezależnie od czasów czy miejsca.

    A więc jest to tym, że dzieciństwo to ciężki na ogół okres:
    „Ale zostawmy filozofię. Moje dzieciństwo – jak wszystkie dzieciństwa – pełne było rzeczy pięknych. I brzydkich, jak wszystkie dzieciństwa.”

    O tym, jak ciężko nam zdobyć porozumienie z drugim człowiekiem, bo przez większość czasu, kiedy wchodzimy w interakcję z kimś myślimy o tym, czy włosy nam się nie potargały:
    „A ona spaceruje po pokoju cały czas ze szklanką w dłoni, taka elegancka, taka elastyczna, taka obojętna wobec tego, co on mówi teraz, bo jest zbyt zajęta naśladowaniem samej siebie.”

    O tym, że singielstwo to pójście na łatwiznę:
    być samym to żadne bohaterstwo. Zwykłe tchórzostwo, zwykły śmieszny strach, zwykła nędza, zwykła impotencja, zwykła retoryka. Choć czasem sprawia to wrażenie odwagi.”

    I tak dalej.

    W każdym razie ta powieść nie jest zapisem ideologii świata hippisów z Buenos Aires ani też dekadenckie studium losów jednostki na tle egzotycznej scenerii, jest to udana próba poszukiwań, odpowiedzi o co nam ludziom w ogóle w życiu chodzi, kim jesteśmy a kim chcielibyśmy być, jak wyjść poza znienawidzone ramy i jak uświadamiać sobie, że będzie to trudniejsze niż przypuszczaliśmy o ile w ogóle wykonalne jest nie być tylko sobą.

  • “Climax” – czy należy bać się punktów kulminacyjnych – opowiada Gaspar Noé

    Climax, kiedy jadę metrem

    Kiedy jadę metrem, lubię sobie czasem wyobrażać, co zrobiliby ludzie, którzy koło mnie siedzą, gapią się w telefony, są znudzeni, osadzeni w sobie, w swoich snach jeszcze, w porannym wstawaniu, prysznicu, codziennościach, którzy mają się za fajnych, dobrych, czasem uczciwych i wyjątkowych,  to co ci ludzie zrobiliby, jak by się zachowali gdyby nagle pociąg stanął, w podziemiu wybuchł pożar i trzeba by było się ewakuować, ale nie wiadomo jak. Czy byliby tymi samymi fajnymi, dobrymi, wyjątkowymi ludźmi z poczuciem humoru, duszami towarzystwa, organizatorami, pracownikami, dobrymi rodzicami i dziećmi? Uważam, że nie. Uważam, że w takim kluczowym momencie, kulminacji zagrożenia, każdy dobry człowiek zrobiłby wszystko, żeby stratować innego dobrego człowieka i na jego plecach wydostać się na powierzchnię, że jeśli byłby czas szybko stworzyłaby się szybka hierarchia, kto zarządza, kto ma ducha, kto się popisuje, kto popiskuje a kto się podkłada. Tak się dzieje w sytuacjach ekstremalnych. Burzy się dotychczasowe nasze mniemanie o sobie, a tworzy się nowy, bezwzględny układ, w którym nie ma znaczenia nic co dotychczas było dla was ważne. Zostaje sam rdzeń – miałkość, małość, strach i zwierzęca chęć przetrwania.

    “Climax” u Gaspara Noé

    Tego samego zdania są nie tylko badacze zachowań ludzkich, jak choćby mój ulubiony prof. Zimbardo, ale też mój ulubiony reżyser Gaspar Noé, który np. swoim poprzednim filmem „Love” utwierdził mnie w przekonaniu, że każde ludzkie uczucie, silna emocja i namiętność zadzierzgane w dobrej wierze, po czasie stają się toksyczne i trujące. W najnowszym natomiast dziele zatytułowanym „Climax” właśnie o takich zachowaniach w sytuacjach ekstremalnych, kulminacyjnych jest mowa.

    Ale tak jak przewidzenie tego, że jesteśmy ogólnie rzecz biorąc beznadziejni jako gatunek, naprawdę bez szans na realizacje naszych wymysłów na temat swojego zajebizmu, jest dość oczywiste i mało odkrywcze, to sposób, w jaki Noé to zrobił, otoczka, w jakiej te społeczne zachowania pokazał, są już mocno warte uwagi.

    Film oparty jest na wydarzeniu, które miało miejsce w 1996 roku naprawdę. W opuszczonej szkole tańca, gdzieś na odludziu, zimą, we Francji zebrano grupę tancerzy, przez 3 dni mieli warsztaty przygotowujące do kulminacyjnego wspólnego tańca, mieli go zaprezentować, a potem się bawić. Kto i dlaczego to zorganizował – nie znalazłam informacji.

    W każdym razie film zaczyna się od castingu. Nabór robiony spośród ludzi rzeczywiście zajmujących się tańcem, różnymi jego odmianami, są tam młodzi mężczyźni i kobiety różnego pochodzenia i ras. Jest mieszanka typów. Kandydaci odpowiadają na różne dziwne pytania, czy wierzą w piekło, co robiliby w raju, za jakich uważają się ludzi.

    Przez 3 dni faktycznie pracują nad choreografią i w rytm hipnotycznie pulsującej muzyki z lat 90 -tych Daft Punk, Soft Cell przygotowują zbiorowy pokaz prezentujący wyjątkowe umiejętności ich wszystkich łączący jednak ten pokaz w spójną całość emanującą wielką energią i siłą tych tancerzy, ich witalnością, ich chęciami, by pokazać się od strony jak najlepszej.

    W trakcie tego finałowego tańca czuć już, że coś się wydarzy, czuć jak napięcie narasta, czuć, że nie będzie wcale tak jak jest, tzn. miło i każdy poprzestanie na byciu tym, za kogo się uważa.

    Wyjście na jaw tak zwanej prawdy o tym, kim są ci bohaterowie wspomaga banalna domowej roboty sangria. Jak to mówią – in vino veritas. Toteż widz otrzymuje sekwencje rozmów bohaterów w rozmaitych parach i konfiguracjach, rozmów coraz bardziej śmiałych, coraz bardziej ujawniających ich lęki, potrzeby, pragnienia i żądze. Ale ciągle są to śmichy chichy, wiąż jest zabawnie i luźno. Po chwili do głosu zaczynają dochodzić te żądze właśnie. Zaczynają się polaryzować role poszczególnych uczestników, mniej więcej widz zaczyna się orientować, kto pozer, kto outsider, kto ma wyjebane, kto ma kręgosłup, kto jest przemocowy, kto jest ofiarą, kto się liczy tylko jako tło, kto nagabuje i chce, a kto rozdziela uwagę i nieoficjalnie przewodzi. Mamy społeczeństwo w soczewce, zobrazowane barwnymi postaciami przypadkowo zebranych tancerzy, którzy na początku wszyscy mieli marzenia i uważali się za fajnych.

    My w dantejskim kręgu piekła

    Sprawy zaczynają zmierzać ku kulminacyjnej katastrofie, kiedy tancerze orientują się, że do sangrii dodano narkotyku, ponieważ reakcje ludzi przeszły ze stanu zwykłego upojenia w stany psychotyczne. I w tym momencie zaczyna się zabawa właściwa, czyli co wyłazi z każdego tych ludzi, jakiego rodzaju robactwo. Każdy z ludzi rodzaj tej zgnilizny ma w sobie inny, ale każdemu porażająco źle jest w swoim ciele, zaczyna się osiąganie poziomu szaleństwa, w którym wszystko jest możliwe i faktycznie dzieje się tam wszystko.

    Kamera w rytm tej nieustannie pulsującej muzyki pokazuje ludzi przy samej podłodze, z boku i od dołu, w pulsujących, stroboskopowych światłach, jesteśmy przy samej ziemi, przy samym dnie tego, co nazywa się człowieczeństwem, jesteśmy w piekle. Gryziemy własne ręce, nienawidzimy własnych nóg i ciał, wchodzimy bestialsko w innych ludzi, zagryzamy ich, żeby na końcu gryźć własne ogony. W naturalny sposób powiększa się liczba ofiar, tych, którzy byli słabiej spozycjonowani już na starcie. Chce się już stamtąd wyjść, chcemy, żeby ta muzyka przestała grać i żeby przyszło otrzeźwienie i wyzwolenie. Ale ono przychodzi bardzo powoli, a ofiary w ludziach są faktami.

    Czy bohaterowie są wśród nas i czy jesteśmy to my

    Na pocieszenie trzeba dodać, że była jedna osoba, która okazała się mieć tak zwany kręgosłup. Wiadomo to było właściwie od początku filmu, kiedy tancerka Sofia Boutella pojawia się na ekranie. Drobna szczupła osóbka z umalowanymi na czerwono ustami zagarnia dla siebie ekran, co dzieje się nie bez przyczyny. To jest typ osoby, która nie chodzi za innymi, tylko taka, za którą chodzą. Myślę, że stanowi ona typ, jaki opisywał w swoich badaniach właśnie  Philip Zimbardo w książce „Efekt Lucyfera”. Zimbardo na przykładzie eksperymentu więziennego wykazał słuszność tego samego wniosku jaki miała Hannah Arendt, że zło jest banalne. To znaczy, że aby być zdolnym do czynów zbrodniczych i bestialskich nie trzeba być patologicznym zwyrodnialcem, przeważnie jest się miłym, dobrym człowiekiem, ale okoliczności czynią z nas tych złych. I paradoksalnie jest z to samo z bohaterami. Nie są to nadzwyczajni nadludzie, są zwyczajni i banalni, ale mają pewne cechy odróżniające ich od reszty, jest to, prócz prawości, poczucia sprawiedliwości, odwagi i dobroci, zdolność do transcendencji. W skrócie ujmując chodzi o posiadanie niezwykle rzadkiej cechy polegającej na umiejętności spojrzenia dalej niż czubek własnego nosa. Taki ktoś, kto jest transcendentny zauważy, że coś dzieje się niehalo, że coś nie w porządku, będzie chciał temu zaradzić za pomocą dostępnych mu środków. Takich ludzi jest bardzo niewielu, dlatego od razu są tak widoczni, ich charyzmę i jakiś rodzaj wewnętrznej siły widać gołym okiem i przykładem tego jest właśnie postać tej tancerki, w którą wcieliła się Boutella. Na jej przykładzie można obserwować, że szaleństwo opętańczego zła nie jest udziałem wszystkich, ale nie byłabym optymistyczna i nie sądziłabym, że w podobnej sytuacji byłabym taka jak ona, taka właśnie transcendetna., bo kiedy mnie przytrafia się zło, to nie mogę w to uwierzyć, a kiedy się ogarnę, to jest juz za późno, i to jest właśnie myśl, do której nakłonił mnie ten film, do myślenia o sobie w takim kontekście, do przyznania się, że nie byłabym raczej Sofią Boutellą na planie. Chociaż chciałabym.

    Taniec jako zniewolenie 

    Oprócz opowieści o społecznych zachowaniach jest to też w sumie film o tańcu moim zdaniem. Taniec jest tym rodzajem ludzkiej aktywności, która z pewnego założenia dając tancerzowi narzędzia ekspresji i czyni go wolnym. Paradoks przedstawionej tam sytuacji polega moim zdaniem na tym, że to, co czyniło tych ludzi wolnymi, tam właśnie ich zniewoliło. Taniec określił ich społeczne pozycje. Tańcem wyrażali nie wolność swojego ducha, tylko hierarchizowali się przypisując sobie  tańcem jakieś role, np. uległego zniewieściałego geja, upozowanych gangsterów z ludu gotowych pozornie na wszystko, cwanych czarnoskórych tancerzy wykorzystujących aktywność taneczną do prezentowania swoich seksualnych potrzeb, kobiety macające się po każdej części ciała prezentujące swoją gotowość na godowe przyjęcie partnera, to wszystkie wabiki, znaczniki, triki mające na celu pokazać innym, że się jest pełnym wigoru samcem lub pełną wigoru samicą gotową na jedynie słuszną w życiu działalność to jest kopulację i dominację.

    To jest właśnie coś, co mnie zawsze zdumiewa, to podporządkowanie tańca podbijaniu określania naszych ról społecznych. Ja dopiero po odkryciu metody Ohada Naharina i GaGa dance zrozumiałam, że taniec to wcale nie role społeczne i nie emanacja seksualną gotowością, tylko taniec i ciało tancerza to narzędzia do opowiadania historii, to narzędzia do osiągania pełnej swobody w tej narracji. No ale nie każdy uczył się u Naharina w Batsheva Dance Company i może większość  adeptów tańca współczesnego wciąż gdzieś te role myli. Tak czy owak w tym filmie taniec przestał być szlachetną formą ludzkiej ekspresji, stał się brutalną siłą, która pomogła tym ludziom osunąć się w dantejskie kręgi piekła.

    Film zdecydowanie do obejrzenia, do zastanowienia się, co my byśmy  zrobili w takim momencie, jak tamten przywołany lub podobny, kim byśmy byli, gdyby się okazało, że hamulce społecznych konwenansów nie działają a trzeba walczyć o przetrwanie.

  • “Ślepnąc od świateł” – czy to jest możliwe?

    Serial  “Ślepnąc od świateł” ma teraz swoje 5 minut, głośno o tym jest, komentarze są, opinie są, wyrazy nieuznania i całkiem uznania, zdania podzielone i spójne, memy są nawet. Jak wiadomo polska produkcja w dużej, wręcz potężnej stacji, w tym przypadku HBO, pobudza wyobraźnię, bo pozwala myśleć, że też mamy fajne historie do opowiedzenia, nie tylko Lena Dunham ma.

    Mam szczególny sentyment do tej produkcji. Trudno uwierzyć, ale czekałam na nią! Moja pierwsza recenzja na tej zacnej stronie jest właśnie o książce Jakuba Żulczyka „Ślepnąc od świateł”. Nienazbyt pochlebne miałam zdanie o tej książce, chociaż jakaś taka weselsza wtedy byłam i mniej spięta, ale wiadomo, lata lecą człowiek raczej nie staje się weselszy, a wręcz przeciwnie. Wracając do tej recenzji sprzed 4 lat. To bardzo się w nią wczułam! I mam dowód, że na produkcję na podstawie książki czekałam z myślą taką oto:
    „ … to na film zapewne pójdę, wierzę, że Skonieczny doda tej fabule jakiegoś smaku, którego książka jest niestety kompletnie pozbawiona.”

     4 lata później październik

    Doczekałam się, Krzysztof Skonieczny, Jakub Żulczyk i HBO Polska wypuścili serial.

    Czy się nie zawiodłam? Czy Skoniecznemu udało się uczynić literacką kanwę filmowym/serialowym dziełem? Czy ich ciężka praca, jak lubią opowiadać w wywiadach, nad tą produkcją przyniosła pożądane efekty?

    Ja bym powiedziała, że i tak i nie. Nie jest to wielkie dzieło przywołujące od razu na myśl filmowe obrazy reżyserów typu Cronnenberg, Tarkowski, Żuławski czy Coppola, na których próbował wzorować się reżyser, ale nie jest to też jakaś nadmuchana, pretensjonalna nuda. Serial jest nierówny i momentami męczący, ale nierzadko też łapie za łeb, choć nie za często.

    Wszystko co w tej produkcji się pojawia tuż obok ewidentnych zalet ma od razu przypisane niedociągnięcia, nie jest to serial w sposób czysty ani dobry ani jednoznacznie zły.

    może najpierw o klimacie, czyli

    jak się ślepnie od świateł w Warszawie

    To akurat właśnie się udało. Nie ma tu gangsterki a la Pasikowski czy Vega, chociaż akcenty są, nie powiem. Jest dużo konwencji poupychanych tak, żeby unaocznić widzowi wizję Warszawy jako miasta zatrutego, brudnego, szarego, zaropiałego, unurzanego w smogu, mgle, grudniowej mżawce, w beznadziei i w złu. Otwarcie serialu, sekwencja scen miasta widzianego z okien samochodu, smutni ludzie, smętne budynki, szarości i mgła, grudniowy klimacik nie pozostawiający nadziei, że maj przyjdzie wcześniej, w tle piosenka Maanamu „Boskie Buenos”, od razu wrzucają widzowi trop: rzecz będzie o tym, że bohater jest tu z musu, na chwilę, ale chce wyjechać, do Buenos i tam będzie miał sielankę, ale czy się uda?

    Przez kolejne parę dni z życia bohatera ekskluzywnego dilera Kuby będzie właśnie tak: szaro, buro, brzydko, smętnie i ciemno. momentami też przerażająco, bo w narrację reżyser wplata często sceny oniryczne, apokaliptyczne, więc gryziemy się z sumieniem bohatera, nasiąkamy jego lękami i jest nam jeszcze gorzej i zimniej niż było. To tak na zachętę. Ale ja osobiście lubię taki klimat w filmach, nie bawi mnie słońce Toskanii, słońce istnieje w życiu sporadycznie, większość wszystkiego przebiega w podziemiach i w mżawce.

    Klimat tego filmu, jego szarości i apokaliptyczne akcenty pozwalają odbierać go nie tylko jako przygody dilera Kuby czy perypetie warszawskich mafii. Cała ta formalna otoczka narzuca myślenie o bohaterze jako postaci tragicznej, jak my przecież, która coś chce, a nie może, która żyje w niezgodzie ze sobą i dlatego świat za jego oknami jest zawsze szary, która jest jak czechowowskie siostry, chce jechać do mitycznej Moskwy a wiadomo od razu, że tam nie dotrze, ale mimo to śledzimy co dalej, bo a nuż spełni się głupie powiedzenie „nigdy nie wiesz co cię spotka”. Niestety. Przeważnie wiadomo. Więc jeździmy po mieście i oglądamy te siedliska katastrof i ludzkich żenad z nikłą nadzieją na cud. W tym wszystkim bardzo pomaga ścieżka dźwiękowa. Kiedy ja w jednej scenie słyszę dżwięki klawiszy Lombardu “Adriatyk, ocean gorący” mam dreszcze.

    I tu trafiają się sceny, dla których warto na ten serial zerknąć, sceny, które śmiało nazwać można „epickimi”. Jest w nich wielki rozmach i pod względem konstrukcji i ich wymowy, scena u króla telewizji podczas party, scena w domu konstancińskiej znudzonej bogatej housewife, tragicznie samotnej i pustej, sceny w domach pretensjonalnych hipsterów, scena antycypująca prawdziwe wydarzenie, czyli kiedy naćpany celebryta (grany przez Cezarego Pazurę, wielki zresztą aktorski come back) jedzie porshe, pije sobie elegancko przy tym wódeczkę i zabija na pasach kobietę, scena w klubie, kiedy raper rapuje trzymając za cycki tabun nagich, wijących się w udawanej ekstazie kobiet, kiedy mu się wydaje, że ma u stóp cały świat na skutek miliona odsłon na Youtubie, a okazuje się, że to jednak fikcja. Więc są to sceny moim zdaniem – rzadko spotykane w polskich serialach.

    No ale.
    Są i zgrzyty.

    Kuba aka Kamil

    Jest nim główny bohater. Chociaż i tak jest o niebo sympatyczniejszy niż w książce. Tam autor nie potrafił wzbudzić w czytelniku sympatii do niego, a wiadomo, że do ludzi z mocno porysowanym morale miewa się sympatię też, wystarczy wspomnieć choćby Tony’ego Soprano, w którym nawet wręcz się kochałam.
    Więc w serialu jest lepiej. Diler celebrytów Kuba grany przez naturszczyka, rapera Kamila Nożyńskiego (poznajcie Saful Dixon 37) został wybrany do roli po warunkach. I nikt tu się z tym specjalnie nie kryje, że Nożyński nie dostanie raczej wnet propozycji od Krzysztofa Warlikowskiego. A warunki fizyczne do grania roli chłopaka z prowincji, konesera i adepta sztuki, który jednak głupi taki nie jest, żeby przez lata wynajmować kawalerkę na spółkę z dwiema osobami i brać na rękę 1500, no to warunki na to ma. Jest wizualnie jednocześnie delikatny, jak i twardy, nieprzenikniony jak i transparentny, uśmiecha się kącikami ust w dół i ma płaski nos, ale w oczach zastanawiający smutek. Dopóki się nie odzywa, a tylko jest – jest super. Sprawy komplikują się, kiedy bohater próbuje się emocjonować. Brakuje warsztatu, chęci są, ale niestety. Lecz co Kamil dowygląda, to plejada naszych tuzów Więckiewicz, Frycz, Chabior, Pazura – dogra. Oprócz flamy dilera Kuby, nad którą spuszczę litościwie zasłonę milczenia, inne kobiety jak Ewa Skibińska grająca konstancińską pańcię i przyjaciółka bohatera Pazina grana przez Martę Malikowską są tu krzepiąco wiarygodne w tym co pokazują i co mówią. I historia jakoś się toczy.
    W sumie dobrze, że Skonieczny dobrał do serialu na główną postać nieograną twarz. Nie wiem, może gdyby tam zagrał aktor o umiejętnościach np. Dawida Ogrodnika byłby to zupełnie inny film? Może o to chodziło? O jakiegoś rodzaju nieporadność bohatera, który ze wszystkich sił starał się być ponad to gówno, w które wszedł, być kimś i wszystko kontrolować a tak bardzo, tak bardzo mu się to nie udawało, bo nie jest to po prostu możliwe, żeby trzymać wszystkie linki. I to na jego twarzy w chwilach emocjonujących, w tonie jego głosu było czuć, tę niepewność, sztuczność wywołaną zdziwieniem, że coś idzie nie tak, jak zakładał. W sumie – ludzka sprawa.

    podsumowując…

    Nie będę się rozwodzić nad szczegółami, jak to diler Kuba sprzedawał towar, wszedł w dziwny układ i nie mogąc się z niego wywikłać popadł w kłopoty stające na przeszkodzie w jego wyjeździe na wymarzone wakacje do Buenos. Te kilka ostatnich dni w roku nie jest tylko zapisem gangsterskich przygód bowiem. Jest to raczej epicka opowieść o szarym mieście, szarych ludziach, ambicjach spełnianych lub nie, ale przeważnie nie, lub o kosztach ich spełnień, opowieść o tym, jak bardzo różni się to, czego pragniemy od tego co mamy i co możemy dostać, o tym, że wszyscy jesteśmy lub bywamy jednakowo zawiedzeni i właśnie całkiem sprytnie i inaczej można zobaczyć to z perspektywy pozornie wyabstrahowanej z takiego życia jak nasze  – osoby narkotykowego dilera.

    Więc czy ja rekomenduję oglądanie? Nie odradzam. To już uważam sporo.

    fot. zdjęcie główne za filmweb.pl

  • zjedz kanapkę