• Od zahukania do wolności, czyli Knausgård po raz 6

    Książki to dzisiaj trudny temat. W większości nikogo prócz garstki freaków, hipsterów i domorosłych egzystencjalistów – dziwaków nie obchodzą. A jeśli nie są rozrywką, poradnikiem „sekretem, jak żyć”, kryminałem „pani zabiła pana, okoliczności były nieodgadnione”, to tym bardziej nie obchodzą. Czytanie nie daje żadnych wymiernych korzyści, nie mnoży majątku, nie sprzyja przedsiębiorczości, nie jest fitnesem, jest czynnością luksusową, na których stać ludzi, którzy mogą sobie pozwolić na fanaberie i wymysły oderwane od „prawdziwego” życia. Jest to w gruncie rzeczy czynność dość bezużyteczna i niekonieczna. Ale są czasem ludzie, którzy piszą, żeby nie zwariować i ludzie, którzy czytają z tego samego powodu.

    Od zahukania do wolności

    Napisanie czegoś, przeczytanie czegoś, choć nie byle czego, może sprawić, że zyskuje się jakiś rodzaj wolności w wymiarze emocjonalnym, egzystencjalnym i fizycznym. Taki conect odnotowałam między mną a Karlem Ove Knausgårdem To, co napisał on, mogłabym napisać ja, ale napisał to on, a ja przeczytałam, i jest to jakby różnica w wymiarach naszych wolności. Jego wolność po ukończeniu 6 tomów „Mojej walki” stała się namacalna, fizyczna, moja realizuje się wciąż w wymiarze duchowym, niemniej istnieje. I właśnie po to ja czytam książki, i też piszę, żeby chociaż musnąć pojęcie tego, co oddala mnie od zupełnego zatracenia się w zidioceniu i pustce.

    W tej chwili upijam łyk białego wina, do którego wrzuciłam truskawkę, chociaż nie wiem po co, a pod oknem piszczą dzieci, które piszczą jeszcze bardziej nie wiadomo po co. Strasznie mnie to denerwuje, ale mogę o tym napisać i jakoś mi z tym lepiej. A potem ktoś to przeczyta i pomyśli, że on też tak ma, że robi coś nie wiadomo po co i irytują go piszczące dzieci. I właśnie o ten rodzaj relacji między mną a tym pisarzem mi chodzi. Mniej więcej.

    Lubię wielu pisarzy. No dobra, niewielu. Ale lubię jakichś.
    Np. Lucię Berlin, bo jak nikt inny moim zdaniem potrafiła z codziennostek życiowych zrobić opowiadanie, czyli literaturę. Dzięki niej człowiek się budził i myślał, że napisze opowiadanie o chodzeniu do pracy, ale tego nie zrobił, zrobiła to ona. Chociaż tyle, żeby wiedzieć, że zwykłe życie naprawdę może być literackim tworzywem.

    Albo Masłowską. Nieważna fabuła i wymysły, kto komu powiedział a potem odrzekł, za to język, w używaniu którego ona nie ma sobie równych. Nikt tak jak ona nie umie pokazać, jak ogromny to jest materiał i narzędzie do stwarzania gorzko sardonicznej wizji świata, bo inaczej niż gorzko przecież się nie da. Ale też zrobić to jak ona, nie potrafi nikt.

    Czy David Foster Wallace, którego erudycyjny sarkazm w opowiadaniach o tzw. życiu każe mi stawiać mu kapliczki i uprawiać modły do kogoś, kto w taki sposób potrafi pokazać realia, że spadają buty i przychodzi świadomość, że nam nigdy się takie coś po prostu nie uda.

    I teraz Knausgård

    Napisał swój 6 tomowy cykl „Moja walka”, żeby nie zwariować, a ja go przeczytałam i nie, nie chodzi o to, że „zmieniło się moje życie”, bo nadal zamulam w podobnym tonie, jak parę lat temu, kiedy ukazał się w Polsce 1 tom. Ale śmiało mogę stwierdzić, że ja sama, dzięki lekturze, zapisowi jego życia, nie tylko nie zwariowałam. Ten cykl skrystalizował moje wieloletnie upodobania, zwerbalizował niechęć do tzw. fabuł, objawił mi, co ja bym sama chciała napisać, ale pewnie tego nie zrobię, uzmysłowił, że tego typu faktyczna, realistyczna, niemal big brotherowa literatura to jedyne wygodne dla mnie schronienie przed ogłupieniem.

    Sam autor pod koniec 6 tomu objaśnia dlaczego zaczął pisać „Moją walkę”:

    „Prawdą było, że siadając do pisania tej powieści, nie miałem nic do stracenia. Dlatego ją napisałem. Byłem nie tylko tak sfrustrowany, jak można być, kiedy ma się małe dzieci, mnóstwo obowiązków i musi się rezygnować z siebie, byłem po prostu nieszczęśliwy jak nigdy przedtem, i byłem zupełnie sam. Uważałem, że wiodę okropne życie, tak je postrzegałem, miałem okropne życie, a brakowało mi sił i kręgosłupa, by je porzucić i zacząć od nowa. (…) Nie byłem w stanie stawić czoła tym ogromnym wyrzutom, jakie by na mnie spadły.(…) Ale właśnie z tej przyczyny podjąłem decyzję napisania powieści, w której kompletnie na nic nie będę się oglądał i w której nazwę rzeczy po imieniu, opowiem dokładnie jak to wygląda. Dopiero, kiedy tekst był gotowy do wydania, dotarło do mnie, co zrobiłem.”

    Ktoś może stwierdzić, że facet użala się nad sobą, bo w końcu mnóstwo ludzi ma dzieci, żony, życie ich zawodzi, nie tak miało być, jest ciężko itd., a jednak nie popada w skrajną frustrację z tego powodu, bo uznaje, że takie jest życie i koniec. Dodatkowo zasobny narzekający Norweg w Szwecji, to już w ogóle podejrzane i w dupie mu się poprzewracało. Ale tak naprawdę ja uważam, że każdy z nas, ale to absolutnie każdy z nas, ma czasem dość swojego życia i absolutnie mało kto z nas jest w stanie się do tego przyznać. Ze wstydu, że ktoś uzna go za użalającego się nad sobą przegrywa. Robi więc dobrą minę do złej gry i brnie aż do końca w przeświadczeniu, że istota wszystkiego polega na akceptacji takich stanów. Mógłby w sumie napisać książkę, ale umówmy się. Nie napisze.

    I to miał być taki wstępik o tym, że jest to ważna w moim życiu książka, a nie wiem, czy nie najważniejsza, ale jak zwykle – coś poszło nie tak, bo wyszło za długo.

    Co daje pójście na front?

    Żeby to jakoś składnie wyszło, to przypomnę, że tych 6 tomów Knausgård pisał przez 3 lata, wyszło mu ponad 4000 stron rozległego mierzenia się ze swoimi lękami, traumami, małościami, wielkościami, porażkami i krótkimi chwilami uniesień. Każdy tom, chociaż nie ma w nich linearnej narracji czasowej, traktuje jednak o jakimś innym etapie życia pisarza, dzieciństwa, etapie pierwszych sukcesów pisarskich, pierwszej pracy w charakterze nauczyciela, studiów  w Bergen, związku z Lindą, ojcostwie, ale osią wszystkich jest ojciec pisarza, jego mroczność, brutalność, nieprzeniknioność, przemoc psychiczna i fizyczna, jaką stosował wobec synów, jego odejście, alkoholizm i zapicie się na śmierć. 6 tom natomiast – jeden z najlepszych w cyklu moim zdaniem, jest spajającym komentarzem do całości, opowieścią o istocie literatury, o jej zbawczej, ale też niszczącej mocy oraz ostatecznym wybijaniu się na wolność poprzez tę drogę, której drobiazgowy opis w „Mojej walce” Knausgård zawarł.

    Istotności tego cyklu dla mnie nie jestem w stanie przecenić.

    Powiedzieć sobie w trakcie lektury całego cyklu magiczne „to o mnie!”, to mało. Powodów dla których życie norweskiego pisarza w Szwecji czy Norwegii może zdawać się nam bliskie jest kilka. Dla mnie był ich ogrom.

    Facet ma w sumie tyle lat co ja, jego życie jest umiejscowione w sytym, zamożnym, mało ludnym kraju, którym nie targały komunizmy, strajki, deficyty i rewolucje, jednak, kiedy pisze o swoich emocjach z czasów szkoły, studiów, związkowych afer czuję te emocje doskonale.

    O czym konkretnie pisze w 6 tomie i jakich dokonuje podsumowań?

    Zaczyna się w momencie, kiedy pisarz ma 40 lat i gotowe do wydanie są pierwsze dwa tomy powieści. Szczegółowo zdaje relacje z tego, jak przebiegał proces wydawniczy, swoje zmagania ze spotkaniami autorskimi, wywiadami, ale nade wszystko relacjonuje reakcje swoich bliskich na to dzieło, chęć wniesienia pozwu do sądu o zniesławienie przez wuja, czyli brata ojca pisarza, depresję żony po lekturze pierwszych tomów, swoje lęki związane z tymi reakcjami i jednocześnie głębokie przekonanie, że chce tę książkę wydać, choćby nie wiadomo co miało nastać.

    Czego dowiemy się z ponad 1000 stron ostatniego tomu?

    • o powodach napisania powieści o prawdziwych wydarzeniach i ludziach, używając ich prawdziwych nazwisk
    • o tym, co można zyskać przekraczając granice wyznaczone przez to, co społeczne, opisując to, czego opisania nikt sobie nie życzy, czyli to, co powinno zostać ukryte i w tajemnicy
    • jakie są koszty przyznania się do wstydu z powodu np. alkoholizmu ojca, bycia ofiarą przemocy domowej, czy też do swoich własnych małości, nienawiści i niechęci do ludzi, z którą nie powinniśmy się ujawniać
    • jaka jest funkcja literatury, czy zadaniem jej jest „upiększanie” rzeczywistości, aby niosła nam ukojenie, czy też pokazywanie jak się sprawy faktycznie mają?
    • czy istnieje „faktyczne dzianie” się? jaka jest funkcja pamięci? czy istnieje jedna prawda i jedna pamięć o danym zdarzeniu i czy mamy prawo do własnej pamięci?
    • czy pisarz rzeczywiście wszystko pamiętał „jak było” czy też wiele drobiazgów, faktów sobie dopowiadał i czy to dyskwalifikuje takie pisanie czy też wręcz przeciwnie – czyni je literaturą?
    • gdzie leży granica między rzeczywistością a zmyśleniem?
    • czy można oswoić i ujarzmić wstyd poprzez opisanie go, czy też przeciwnie – można ściągnąć na siebie jeszcze więcej problemów niż się miało?

    Nie wiem, czy odpowiedzi na te pytania są dla każdego istotne. Dla mnie są. Dlatego ten cykl to moja prywatna czytelnicza rewolucja i objawienie.

    Knausgård zapewnia atrakcje

    Myślę też, że o atrakcyjności całości stanowi to, że Knausgård nie bał się przyznawać do odczuć, do których mężczyźni na ogół niechętnie się przyznają. Np. do tego, że uważał się za kogoś nudnego, zwyczajnego, wręcz na granicy zahukania, że ta zwyczajność nigdy nie pozwoli mu na to, by stać się pisarzem, że zawsze wpadał w panikę, kiedy inni się na niego złościli, że nie umiał, nie chciał wczuć się w ciężką depresję swojej żony, za to utyskiwał, że nigdy nie sprzątała w domu za to on owszem itd.
    Nie znam w sumie facetów, którzy powiedzieliby, że „Moja walka” im się podobała, każdy z moich zmaskulinizowanych rozmówców kończył lekturę gdzieś na 2 tomie stwierdzając lekceważąco, że ma lepsze rzeczy do roboty niż czytanie drobiazgowych opisów sikania czy wiązania butów oraz, że Knausgård jest irytujący, bo się nad sobą wiecznie użala i że to jest żałosne. No tak, żałosne, takie przecież niemęskie, chłopaki nie płaczą i tak dalej – a nie jęczą, że mają dzieci i jakieś tam obowiązki.

    Kobiety za to przeważnie darzą go uwielbieniem. Dlaczego? Wydaje mi się, że pomijając wszystkie walory literackie cyklu można zaryzykować stwierdzenie, że mężczyzna szczery wobec samego siebie – to rarytas. Taki mający odwagę przyznać się do tego, czego się wstydzi, czego boi, do tego, że miewa niskie pobudki i słabe odczucia to gatunek skutecznie trzebiony przez kulturę. Kiedy ja sama przywołuję w myślach figurę mężczyzny  – myślę: „niepołączony z własnymi emocjami”. Kobiety, co by o nich nie powiedzieć, jakoś usilniej jednak o taki konekt walczą w swoim życiu, chcą rozumieć, chcą wiedzieć dlaczego coś im w życiu nie działa, faceci przeważnie uważają, że wszystko jest super a reszta to fanaberie. I nagle zjawia się Knausgård i opowiada to wszystko, wywleka z piwnic pamięci i świadomości te wszystkie rzeczy, które każdy, nawet i kobiety, w ogóle ludzie, wmiatają głęboko pod dywan tworząc sobie i na zewnątrz jakieś bańki, ułudy, że mają spoko życie właśnie, super rodziny, super singielstwa, super życiowe miejscówki.

    Knausgård tak nie chciał, nie wytrzymał kotłowaniny tych rozpaczy i napisał 6 tomów o tym, jak walczył, dzień w dzień, miesiąc w miesiąc za pomocą takich samych narzędzi jakie mamy my.

    Drugą kwestią, która czyni ten cykl wyjątkowym jest właśnie ta codzienność. Knausgård drobiazgowo opisuje zwyczajne czynności np. parzenia herbaty, sprzątania, wiązania butów, wspomina kolory sznurówek butów jego dzieci, układ palców na butelce od piwa pitego na balkonie, kolejność sprzątania, robienie zakupów, gotowanie obiadów. To wszystko w połączeniu z całym spektrum emocji, jakie tym czynnościom towarzyszą stają się literacką kreacją, światem przedstawionym, który jest atrakcyjniejszy bardziej niż wymyślna i pełna zwrotów akcji wydumana fabuła. My też co dzień wykonujemy tysiące nudnych, automatycznych, nudnych czynności, kroimy warzywa, myjemy zęby, przymierzamy ubrania, zmieniamy dzieciom pieluchy, ogarniamy bałagany, chodzimy do pracy i słuchamy co ludzie mówią i nagle dzięki „Mojej walce” dowiadujemy się, że życie jest literaturą. Że składa się ono w przeważającej części z nudnych czynności, bo na tym to po prostu polega, ale to nie znaczy, że usmażenie kotleta nie może być literackie. Jednak nie należy się za bardzo podniecać, bo ostatecznie nie każde pamiętnikarskie wspominki czy kronikarskie blogaski, w których autorki wypisują szczegółowo co robiły w ciągu dnia to będzie literatura. Literaturę z tego zrobił Knausgård  dając czytelnikom jakiś rodzaj nadziei, że te wszystkie nudne, powtarzalne czynności życiowe mają sens tak samo, jak krótkotrwałe przebłyski naszych życiowych uniesień.

    Imię i liczba, czyli niekoniecznie

    Pisząc o 6 tomie niestety nie sposób nie wspomnieć aż o 400 stronicowej jej części „Imię i liczba”. Przeczytawszy rozmaite interpretacje lektur np. wierszy Paula Celana, powieści Flauberta, Kafki czy Zweiga, tę część poświęconą w dużej mierze Hitlerowi i jego Mein Kampf, można sobie z powodzeniem darować. Rozumiem chęć wytłumaczenia się z tego, że swojej powieści nadał ten kontrowersyjny w gruncie rzeczy tytuł. Tylko te intelektualne pasaże mające uczłowieczyć Adolfa Hitlera wydają mi się kompletnie zbędne a nawet wręcz irytujące. Inna jest perspektywa widzenia wojny, zła, nazizmu, tego tej totalnej klęski dawnego świata z perspektywy członka społeczeństwa, z którym wojna obeszła się stosunkowo łagodnie. Miałam taki okres w życiu, w okolicy liceum, kiedy postaci dyktatorów odpowiedzialnych za miliony ofiar i zmiany porządków w naszym obszarze geograficznym szalenie mnie interesowały, a co za tym idzie też szukałam odpowiedzi na pytanie, jak się rodzi zło, skąd wziął się Hitler czy Stalin, i podejmowałam bezowocne próby zrozumienia tego. Jednak dziś tego rodzaju poszukiwania odpowiedzi o źródła zła wydają mi się pięknoduchowym klepaniem kotka za pomocą młotka, są zwyczajnie zbyteczne. Ładnie podsumował  to Krzysztof Varga w swojej recenzji w Gazecie Wyborczej pisząc: „ten imponujący tekst jest raczej buksującą w błocie piękną limuzyną, a nie przełomowym tekstem Hannah Arendt czy Susan Sontag. (…) Knausgård chciałaby być pryncypialny, ale jest radykalnie relatywistyczny, jednocześnie pragnąłby, aby jego esej stanął obok tekstów typu „under malum” Arendt, Sontag, Levinasa. Ale mimo erudycji, mimo imponującej liczby lektur, jakie przywołuje, mimo wielopiętrowych konstrukcji intelektualnych wszystko tonie w relatywizmie, ponieważ nie ma tam ani grama własnego doświadczenia z jakąkolwiek formą opresji, chyba że za taką uznamy przesadną szwedzką poprawność.” Ostatecznie Varga i inni recenzenci uznali, że nie warto było rozbijać powieści esejem o tak wątpliwym przekazie.

    Dobra wiadomość jest taka, że można go pominąć po prostu, albo potraktować pobieżnie bez szkody dla odbioru całości. Ja jeszcze tak sobie myślę, że Knausgård uczłowieczał zło mając gdzieś z tyłu głowy chęć wyjaśnienia, dlaczego jego ojciec mający wszelkie zalety jako człowiek i obywatel okazał się być złym ojcem, złym mężem i który okazał się też złym człowiekiem dla samego siebie. Szuka usilnie przyczyn takich zachowań i chce to zrozumieć, tylko nadal nie rozumiem konieczności przywoływania do tego Adolfa Hitlera. Wydaje mi się to podejrzanym emocjonalnie pasażem.

    Gratulacja – to naprawdę koniec

    Podsumowując – czuję po końcu 6 tomowej lektury taki rodzaj smutku, jak w czasach kiedy byłam dzieckiem, kończyły się wakacje, a ja musiałam wracać do domu. Niby nic takiego się nie działo, nieodwracalne procesy kończenia się wszystkiego, niemniej nie zmienia to faktu odczucia pewnego rodzaju osierocenia czy osamotnienia, że teraz oto zostaję ja sam na sam ze swoimi wyzwaniami, lękami i wstydem, które muszę oswajać po swojemu, już mi Knausgård w tym nie pomoże, już nie oprę się na protezie z cudzego kawałka życia, cudzych myśli i cudzego talentu. Muszę mierzyć się ze swoimi.

  • „Billions” w HBO, czyli kanapka dla hippisów

    HBO otworzyło swoje drzwi na pokoje otwartemu internetowi we właściwym momencie. Nastąpił u mnie pewien przesyt produkcjami Netflixa, zwłaszcza, że ich algorytm uważa, że najodpowiedniejsze dla mojego profilu będą seriale z niewydarzonymi 30 latkami, które gra ciągle ta sama aktorka. A ja przecież nie mam 30 lat, reszta może się zgadzać. Ale mniejsza z tym. W każdym razie możliwość oglądania seriali i filmów na HBO GO przez miesiąc za darmo, a potem za jedyne 29 zł miesięcznie sprawia, że serwery stacji zapłonęły.

    Pojawiło się kilka nowych produkcji, które mnie interesują, np. „Tu i teraz” z sepleniącą Holly Hunter i problemem fikcji, jaką jest prawilność i amerykańska polityczna poprawność jeśli chodzi o stosunek amerykańskich obywateli do rasy. Wydźwięk jest taki mniej więcej, że problem rasizmu istniał – i mimo wysiłków i starań różnych białych ludzi o pięknych duszach – problem ten nadal dobrze się miewa.

    I druga produkcja, której wchodzi już 3 sezon – „Billions”.

    To jest taki obraz, który autentycznie wypełnił mnie silnym egzystencjalnym smutkiem i lękiem, że wszystko na nic, że nasze poczucie bezpieczeństwa, jakie nosimy w sobie ochoczo lub mniej ochoczo wychodząc co rano gdzieś świadczyć usługi pracy na rzecz bogatszych i sprytniejszych od nas, to ułuda. To serial, który uświadomił mi, że cały ten system, to Golem na glinianych cienkich nóżkach, że on padnie. Albo pada. Teraz. I nic nie da się z tym zrobić.

    O co chodzi w „Billions”?

    Przede wszystkim serial ma dobrze skonstruowanych bohaterów.
    Są dwaj główni, antagoniści. Jeden uosabia władzę, prawo, stare pieniądze, kamienice na Upper West Side. Stare pieniądze, czyli zdobyte przez ojca, to jak szlachectwo, są uprawnienia do członkostwa w dziwnych klubach, gdzie siedzi się na skórzanych kanapach w poluzowanych frakach, sączy whisky i pali stare cygara przechowywane w sejfach. Gość jest prokuratorem, ma więc trochę mało kasy, ale tata mu pożycza.

    Drugi, jego przeciwnik, jest reprezentantem mitu od pucybuta do miliardera. Mały spryciarz z przedmieść, dla którego najwstydliwszą rzeczą na świecie było to, że ojca nie było stać na to, żeby kupić mu BMX-a. Facet jest genialnym banksterem i stworzył firmę zajmującą się funduszami inwestycyjnymi, innymi słowy spekulant manipulujący dużymi rynkami, zdobywający pieniądze niekoniecznie w czysty i klarowny sposób.
    Pierwszemu zależy, żeby w imię prawa udupić drugiego, bo przecież prowadzi połowę interesów nielegalnie a sprawiedliwości musi stać się zadość.
    Obaj oczywiście wiedzeni żądzą pieniędzy, władzy grają nieczysto i cały serial opiera się na tym, że raz jeden jest na wierzchu a raz drugi i ciągle sobie podkładają świnie.

    Oczywiście przez dwa sezony byłoby to nudne, więc są pikanterie, czyli ich protagoniści, nigdy nie wiadomo czy w tym protagonizmie jakoś specjalnie szczerzy. Są ich żony, które grają w tych układach mocno istotne role, są genialni finansiści o niesprecyzowanej płci, są typowi samce, nieudacznicy, intryganci i potentaci metalowi od czasów wojny secesyjnej niemalże. Jest cała galeria postaci, która skutecznie pcha akcję tak, że są w niej zwroty w najmniej oczekiwanych momentach. Kiedy już nam się zdaje, że gubernator będzie jeszcze większym gubernatorem, już przeszłość wyciąga trupa z szafy i nici z tego, już kiedy nam się wydaje, że miliarder w spokoju posączy wino z żoną na tarasie swojego obciachowego zamku w Hamptons, nagle okazuje się, że ktoś go wydał w imię czegoś tam i FBI puka do jego drzwi niczym stroskany Jezus, wprowadzić na drogę poznania i prawdy.

    Tak że dzieje się.

    Bobby Axelrode kontra Tony Soprano

    Na początku tak sobie to oglądałam z musu, bo nic innego nie było ciekawszego. Irytowała mnie w tym serialu przewidywalność i to, że wszystko od razu było oczywiste. Każda mina, każdy grymas bohatera jasno pokazywały, jakie bohaterowie mają intencje, czy kłamią, czy akurat są szczerzy, zero niejednoznaczności, znaków zapytania stawianych przed widzem. Twórcy założyli, że widz jest lekko głupawy, więc musi wiedzieć od razu o co chodzi, wszystko wytłumaczone, podkreślone dwa razy, żeby nie było nieporozumień. Nie lubię tego.

    W tym momencie zatęskniłam za Tonym Soprano, który wydał się w porównaniu z tymi facetami poczciwiną piorąc swoje pieniądze w firmie zajmującej się utylizacją śmieci i próbując utrzymać kilku włoskich mafiozów w ryzach. Są podobieństwa między bohaterami „Billions” a Tonym. Są w obu serialach podobne wątki, że jeśli na kimkolwiek w życiu srodze można się zawieść, to na najbliższej rodzinie. Podobna była chęć we wszystkich bohaterach polegająca na obsesyjnym posiadaniu władzy i kontroli nad wszystkimi i wszystkim w celu udowodnienia światu i swoim ojcom, którzy nimi skrycie gardzili, że są owszem cool samcami alfa. Tony miał ręce umazane krwią jakichś niesubordynowanych żołnierzy mafii, a tamci mieli na sumieniu losy emerytur, świadczeń socjalnych i bytu społecznego całych miasteczek, które stanęły na drodze w ich sporach o kasyna czy wyborcze cele. W ten czy inny sposób ci bohaterowie byli panami życia masy innych ludzi.

    To co różni te produkcje i co sprawia, że „Rodzina Soprano” jest serialem wybitnym a „Billions” tylko poprawnym, to to, że Tony był bohaterem złożonym i chociaż zajmującym się tematami tak bardzo nam odległymi, to każdy widz mógł się z nim utożsamić. To decyduje, czy obraz jest więc dziełem czy produkcją. Nie ma znaczenia, że nas nie będzie ścigać FBI i nie będziemy obracać milionami. W grubym, chamowatym, drapiącym się rano po dupie Tonym w za dużych gaciach, w facecie z manią wielkości pomieszaną z obsesyjnym lękiem objawiającym się atakami paniki – zaryzykuję twierdzenie – można dojrzeć kawałek samego siebie. Widz nigdy nie wie tak naprawdę co kryje się za grymasami i słowami Tonego, przeczuwa tylko jego niepewność i, mimo że nasz bohater bezwzględnie zabija przeciwników, trzyma się za niego kciuki, żeby „wygrał”.

    Bohaterowie z „Billions” zaś są papierowi. Przewidywalni do bólu zębów. Wiemy, że mają trzy namiętności – władzę, pieniądze i żeby pogrążyć tego drugiego. Nic poza tym. Są tam próby ich uczłowieczenia, np. finansista kocha żonę i jej nie zdradza, a gubernator uprawia sado – masochistyczny seks ze swoją z kolei żoną. Poza tym zawsze wiadomo, o co im chodzi.

    Irytujące dla mnie było też to, że scenarzyści nie stosują się do czechowowskiej zasady strzelby, która jeśli była w I akcie, to w III musiała wystrzelić. Tu tą strzelbą było właśnie to sado – macho gubernatora. Od takiej sceny zaczyna się 1 odcinek. Można się więc spodziewać się, że to wystrzeli, że to będzie hak na gubernatora, który go pogrąży, ale wchodzimy w 3 sezon i nic takiego się nie dzieje.

    Dziwi mnie też postać gubernatora dobranego jakoś nie po warunkach. Jest grubym łysiejącym safandułą, który jednakże ma szalenie przystojną szykowną żonę. W dodatku żona ta jest wobec niego zaskakująco lojalna. Trudno dociec w sumie dlaczego, bo gość mocno nadużywa jej wiedzy czy pozycji dla własnych celów, a mimo to ona nadal jest przy nim. Ewidentnie scenarzyści nie skupiają się na badaniu jakichś niuansów emocji i napięć między małżonkami. Gra tam toczy się na innym polu. Tym właśnie, który mnie tak przygnębił.

    Billions kontra Blake Carrington

    Serial ten dobitnie pokazuje, że w Stanach ludzka masa to nie jest coś, co się liczy. Społeczeństwo to tacy biedni frajerzy, którzy całe życie pracują na nic, żeby potem odbierać to nic, a na szczycie drabiny stoją rynkowi manipulanci z nowego bądź starego rozdania, którzy szafują synekturami, kasynami, ulgami, zniżkami, dobrodziejstwami, a nieposłusznych strącają w biedowanie na etacie albo za kratki. To jest taka garstka, która miewa się dobrze, reszta nie ma nic do gadania, wszystko dzieje się ponad ich głowami.

    Nie żeby to w filmografii była jakaś nowość i dopiero teraz docierały do nas wieści zza oceanu, że cały świat leży w rękach paru sprytnych gangsterów finansowych i skorumpowanej, zakłamanej władzy na ich paskach. Wystarczy przypomnieć sobie poczciwego Blake Carringtona, który w latach 80 – tych miał w rękach całe Denver i pola naftowe, a cała reszta to ewentualnie sprzedajni szoferzy czy poczciwi inżynierowie naftowi no i sekretarki, który mogły zostać żonami. Wiedzieliśmy, że są bogaci, średnio sytuowani, kongresmeni i biedni. Niemniej, raczej nie opowiadano nam co też Blake robił, żeby trzymać swoje pola naftowe w garści, skupiano się na wątkach jego sióstr z kosmosu, awanturniczych byłych żon i synach gejach.

    Tym razem rzecz ma się inaczej. Filmowi twórcy chcą nam powiedzieć, że sprawiedliwość to, serio, jest fikcją, i że ogólnie nie mamy co liczyć na coś takiego jak społeczne awanse pozyskiwane siłą własnego umysłu, talentu czy zdolności.

    My hippisi

    Być może moje myślenie jest naiwne, bo każdy już wie, że TO kiedyś musi upaść. Ten system w obecnym kształcie nie przetrwa. Że jesteśmy w rękach garstki oślepionych poczuciem wielkości facecikow trzymających w swoich szklanych biurach sterniki do naszych żyć. Że kiedy banksterom pękną bańki finansowe, to biedaczki z kredytem we franku w Warszawie zbiednieją w ciągu paru lat tak, że na urlop bedą mogli sobie wyjść co najwyżej na ławkę przed blok, a na emeryturze jadać suchary i zupę z liści.

    Ale w dialogu gubernatora z jego bogatym ojcem było coś takiego, co mnie osłabiło i sprawiło, że dotarło do mnie, że nie ma już żadnego sposobu na jakikolwiek eskapizm, a Szwecja już i tak nie przyjmuje imigrantów, że to koniec, nie ma nadziei.

    Otóż jest taka scena w serialu – stoją sobie dwaj panowie w przechowalni cygar, gdzie jest odpowiednia wilgotność i temperatura dla mieszkańców tj. dla cygar, i syn mówi ojcu, że nie pójdzie prosić metalowego potentata o wsparcie, bo nie są to czasy monarchii, a potentat to nie Król Słońce, na co ojciec odpowiada synowi z lekceważeniem:

    – synu, mówisz jak hippis.

    I to nam chyba tylko zostało, obejrzeć kolejny odcinek, założyć dzwony, kupić trawkę i pojechać na Woodstock.

  • zjedz kanapkę