• 3 sposoby na wyzerowanie się, czyli jak wymknąć się światu.

    To nie chodzi nawet o to, że ciągle wsiada się w ten sam tramwaj do tej samej pracy, wysiada na tym samym przystanku, i kontemplując brudne osiedlowe bloki obok myśli się, że tak będzie zawsze i że jest się udupionym na maksa. Bo to nie ma żadnego znaczenia, czy co dzień na tym samym przystanku, czy co tydzień w innej podróży donikąd czy też w kieracie powtarzalnej rutyny domowych obowiązków przy rodzinie, w biedzie czy w dostatku, w mądrości czy głupocie. To nie ma po prostu znaczenia, bo przychodzi taki dzień, kiedy człowiek czuje się skazany na życie, umierać zamiaru nie ma, ale kombinuje, czy jest sposób na to, żeby wymknąć się światu. Temu, który zna. Żyć sobie, korzystać, ale zawiesić się w próżni, od nikogo, niczego nie zależeć i tak sobie dyndać. Po prostu być.  Nie być w żadnej społecznej roli, nie być niczyim mężem, żoną, dzieckiem, kuzynem, podwładnym czy szefem. Znależć sposób na wyzerowanie się i “być tylko sobą”.

    W te wakacje uznałam, że jest to kusząca wizja i przypuszczam, że część z was też może tak uznać. A że znalazłam sposoby na to jak stać się człowiekiem wyzerowanym – to postanowiłam się tym odkryciem podzielić.

    Uważam, że nie wszyscy musimy zawierać małżeństwa, rodzić dzieci, zakładać spółki z o.o, zabiegać o awans, biegać w maratonach, zdrowo się odżywiać, starać się być lepszym i mieć super zdjęcia na instagramie. Myślę, że ponieważ ogólnie mamy mało czasu, to warto poszperać i doszukać się, jak zrobić, żeby nie musieć być kimś, kim nie chcemy wcale być.

    Takich sposobów znalazłam trzy.

    3 sposoby na wyzerowanie się:

    1. emigracja na Spitsbergen

    No tak. Ciepłe kraje są przereklamowane. Za bardzo tam się ciągle chce czegoś, wina, wody, cienia, towarzystwa, za dużo jest endorfin i za dużo sposobności na to, żeby się w coś wikłać. Aby wrócić do korzeni, przypomnieć sobie, że ludzie nie są stworzeni tylko do tego, żeby dziennie pisać setki bezsensownych maili o niczym, że nie są tylko od tego, aby pozycjonować się w systemie, trzeba oddalić się w miejsce, gdzie naprawdę trzeba sobie przypomnieć, jak się walczy o przetrwanie. Wtedy prostym czynnościom, jedzeniu, piciu, wydalaniu, spaniu, siedzeniu, patrzeniu, zmywaniu, ocieplaniu się, zdobywaniu jedzenia, ochronie przed złem itd – zostaje przywrócona należna im ranga. Nie są to juz czynności, które robi się mimochodem i na autopilocie. Zaczynają grać rolę główną i okazuje się, że jest bardzo fajnie.

    Zalety takiego życia opisała Ilona Wiśniewska w swoim reportażu z tych rejonów pt. „Białe”.

    Wzięła na warsztat historie ludzi, którzy się z różnych przyczyn w tym rejonie znaleźli i zadomowili, napisała też trochę o własnych doświadczeniach szczęściara i wyszło, że ci wszyscy opisani mieszkańcy to nie tylko pasjonaci polowań na niedźwiedzie polarne czy badacze pogody i lodowców, ale przeważnie w jakimś sensie uciekinierzy od swoich żyć. Ludzie odnajdujący się w byciu dozorcami opustoszałych hoteli, pilotów turystów ze statków wycieczkowych, hodowców psów polarnych do zaprzęgów, kucharek nie mających dla kogo gotować. Prawdę mówiąc stanowisk tego typu już tam nie za wiele a żyć z czegoś trzeba, ale jak by tak wykazać się determinacją to można zadekować się w jakiejś dawnej górniczej osadzie widmie w rejonie fiordów na Spitsbergenie w miłym drewnianym domku zwanym tam hyttą i uprawiać sobie własny ‘kus’ czyli modne duńskie ‘hygge’, szwedzkie ‘lagom’, niemieckie ‘gemutlichkeit’ czy polskie ‘jakoś to będzie’. Wystarczy gruby sweter, dużo alkoholu, dobre towarzystwo, ale nie jest to warunek niezbędny, i noc polarna. Serio.

    Nam mało światła kojarzy się źle, po przetrwaniu bożonarodzeniowego zła wierzymy mocno, że na nowy rok przybywa dnia jak na barani skok i w marcu z trudem dowierzamy, że jeszcze chce nam się wstawać z łóżka, że przejawiamy coś na kształt jakiejś larwalnej formy życia.

    Wiśniewska pisze, że na Spitsbergenie jest inaczej. Bo tam po miesiącach bezlitośnie non stop świecącego słońca na noc polarną się wyczekuje.  Czytamy więc co następuje:

    „Im ciemniej, tym bardziej ciało zaczyna robić się ospałe, wolne, nieswoje. Nie chce się jeść, spać, mówić. Na swój sposób robi się wszystko jedno. (…) Ciemno jest na swój sposób wygodne.”

    Brzmi zachęcająco. Ale wie to chyba każdy, kto lubi spać i uważa, że najlepsze historie przytrafiają mu się wtedy, kiedy śni, kiedy przechodzi płynnie w stan od czuwania nie wiadomo nad czym i po co w stan niebytu, ale jednak intensywnego życia, no powiedzmy – wewnętrznego.

    Wiśniewska opisuje szczegółowo co dzieje się z człowiekiem podczas nocy polarnej. To są stany idealnie zerujące każdego. Człowiek sprowadza się do stanu najczystszego, do pierwotności i do przetrwania w stanie hibernacji. Siedzieć i miesiącami gapić się w ogień. Super sprawa.

    Ale niestety. Po nocy przychodzi dzień a po burzy spokój, jak pouczała Budka Suflera. Światło jest po nocy polarnej sporym zaskoczeniem, niemiłą wręcz niespodzianką, nagle świat robi się za duży. Światło wymusza już na ludziach jakieś ruchy, następują konieczności i trzeba robić plany. Wtedy to spokojnie można już chyba udać się gdzie indziej i szukać innych sposobów na zerowanie, chyba, że się zasmakuje w prostym życiu, w którym o nic nie chodzi. A jest to moim zdaniem wizja wielce też pociągająca.

    Książkę polecam tak czy inaczej.

    2. odmówienie udziału

    Sposób ten jest technicznie bardzo prosty. Trzeba któregoś dnia wrócić skądś tam, skąd się zazwyczaj wraca, położyć się i więcej nie robić tego co zazwyczaj się robiło, nie spotykać z tymi, z którymi zazwyczaj się spotykało, nie mówić tego, co się zazwyczaj mówiło, nie wartościować niczego, nie odczuwać na miło ani na niemiło, po prostu siedzieć w domu, ograniczyć się do łóżka, prania bielizny, ubierania, jedzenia resztek i włóczenia się po okolicy bez celu.

    Tak kuszącą wizję życia roztacza przed nami Georges Perec w jednowątkowej powieści „Człowiek, który śpi”. I jakkolwiek każdy skrzętny i zapobiegliwy obywatel może taką wizją wzgardzić, jako planem na życie dla nieodpowiedzialnych leni, to nie wierzę, aby nikomu ani razu nie przeszła przez myśl taka właśnie chęć, żeby

    • niczego nie chcieć
    • tracić czas
    • porzucić wszelkie plany i zamiary
    • nie mieć pragnień ani urazów ani nadziei
    • niczego nie oczekiwać
    • żyć bez radości i bez smutku
    • wyzbyć się hierachii i upodobań

    Stać się przejrzystym, wejść w punkt zero, zaznać odprężenia i wolności od wszystkiego, czego doświadczało się dotychczas.

    Nieistotne stają się więc kierunki, w którym się można udać, nieistotne cele, nieistotna pogoda i ubranie, nieważne jest nic, bo wszystko jest jakie jest, zupełnie obojętne, ani ładne ani brzydkie.

    „Jesteś sam. Uczysz się chodzić jak człowiek samotny, uczysz się włóczyć, wałęsać, widzieć nie patrząc, patrzeć nie widząc. Uczysz się być cieniem i patrzeć na ludzi, jakby byli kamieniami. Uczysz się siedzieć, leżeć, stać, przeżuwać każdy kęs i odnajdywać ten sam nijaki smak…”

    Moim zdaniem mocno kuszące. Móc zdrapać z siebie wszystko to, czym obrośliśmy w życiu i co tylko uwiera i generuje lęki i niepokój, czy jest się wystarczająco dobrym, żeby znaleźć dla siebie usprawiedliwienie na bycie.

    Ale niestety.

    To nie do końca się udaje. Ileż można samemu grać w karty i prać tę samą parę skarpetek. Umysł wbrew nam szuka wyzwań.Toteż bohater Pereca stawia je sobie w postaci dyscypliny. Uznaje, że wyzeruje się wtedy, kiedy doprowadzi swoje życie do takiej doskonałości jak gładki owal jajka. Narzuca więc sobie rozmaite rygory, chodzi jak w zegarku, zapina życie na ostatni guzik i okazuje się, że ta iluzja to taka sama awykonalna sprawa jak poprzednie trwanie w odrętwieniu.

    Powiem prawdę, Perec nie dał nam, czytelnikom za wiele nadziei na to, że te sposoby na wyzerowanie przyniosą jakieś wiekopomne dla naszych żyć skutki. Pisze na koniec tak:

    „Nie. Nie jesteś już bezimiennym panem świata, tym nad którym historia nie miała władzy, tym, który nie słyszał, jak pada deszcz, który nie widział, jak zapada noc. Już nie jesteś niedostępnym, kryształowym, przezroczystym. Boisz się i czekasz. Przeczekujesz deszcz na placu Clichy”.

    Wracamy więc na pole startowe naszej gry planszowej, gry w „Po prostu być”. Znowu chcemy się wyzerować i szukamy sposobu. Rzucamy kostką. Dostajemy się w pole oddziaływania kolejnego pomysłodawcy.

    3. samotnictwo

    Nie od dziś każdemu wiadomo, że aby wejść mniej więcej przynajmniej w fazę ego zen, nie należy wiązać się z nikim, wchodzić w jakieś głębsze relacje, trzeba zdecydować się na życie bez nikogo, na bycie samotnym. Wtedy szanse na wyzerowanie się i dojście do swojej pure osobowości może się powieść.

    Opisał nam to bardzo ładnie mistrz Eugene Ionesco i jeśli kojarzycie go z liceum z teatrem absurdu, to słusznie zakładacie, że z tej rozgrywki też możecie nie wyjść zwycięsko.

    W swojej jedynej powieści zatytułowanej „Samotnik” Ionesco obrazuje przykład człowieka, który dostał szansę na out z życia. Jeden tu tylko warunek, prawdopodobnie przeszkoda dla większości z nas nie do pokonania –  żeby tak móc próbować jak tytułowy samotnik, trzeba by dostać pokaźny spadek po krewnym i móc do końca życia żyć z odsetek.

    Nie wiem czy większość, ale przypuszczam, że wiele osób marzy o tym, żeby nie musieć pracować, chodzić do biura, żeby nie mieć szefów, żeby od nikogo nie zależeć, mieć pieniądze „skądś”, nie być nikomu nic winnym, móc pozwolić sobie na takie życie, jakie się chce a nie jakie musi się prowadzić od urlopu do urlopu, od weekendu d weekendu od 1-go do 1-go. Wielu z nas na pewno zastanawiało się, jak by to było, tak nic nie musieć a być bezpiecznym. No planów pewnie co niemiara, ale przypominam, że tu mowa jest o wejściu w nawias życia a nie wchodzeniu w jego główny nurt, który jak wiemy, oznacza tylko same problemy, a nie święty spokój.

    Ionesco podpowiada nam, że w osiągnięciu „ego zen” bardzo przydatne będzie bycie człowiekiem bez właściwości (proszę nie mylić z wielką powieścią Roberta Musila „Człowiek bez właściwości”, w której to powieści ani słowa nie ma o człowieku nudnym, a czemu być może poświęcę kolejny esej), czyli człowiekiem nieokreślonym i nijakim w potocznym tego słowa znaczeniu. Musielibyśmy być takim kimś statystycznym, kimś jak „każdy”, niewiele mówić i niewiele mieć do powiedzenia. Ciężka sprawa w czasach, kiedy większość z nas uważa się za wyjątkowych, uduchowionych pomazańców niemal bożych znających się na wszystkim.

    To w tej grze tak być nie może. Musi być tak, jak opisuje Ionesco, którego bohater mówi tak:

    „Nie mam nic interesującego do powiedzenia innym. A to, co mówią inni, nie interesuje mnie również. Obecność innych zawsze mnie krępowała. Między nimi a mną jest rodzaj niewidzialnej ściany.”

    A więc nijakość, samotnictwo i dobrobyt osiągnięty bez żadnego wysiłku. W ten oto sposób, tak jak bohater uniezależniamy się od nudnego biura i irytujących w nim ludzi, którzy ciągle czegoś od nas wymagają i oczekują. Wchodzimy w fazę bliską szczęścia. Mamy zasoby, robimy to, co chcemy. Jak 35 letni bohater tej powieści. On kupuje sobie wygodny apartament, zatrudnia służącą, żeby mu ścierała kurze i myła filiżanki po porannej kawie, znajduje w pobliżu knajpę i co dzień kultywuje swój rytuał chodzenia tam na posiłki i duże ilości wina. Wydaje się brzmieć dobrze. Kto by nie chciał tak sobie pobyć, poleniuchować, nie śpieszyć się nigdzie, nie musieć robić zakupów, gotować, sprzątać i po prostu być.

    No niestety. Mija czas i okazuje się, że ten dobrostan, do którego bohater dążył wcale nie jest taki fajny. Nachodzą go takie rozterki:

    „Czy nie byłoby lepiej gdybym pracował, ale co mam robić? Z pewnością nie mogę wrócić do biura i odsiadywać ośmiu godzin dziennie. To ja już wolę nudzić się troszeńkę (…) Oczywiście przebudzenie jest przykre. Cały dzień przede mną, bezmierna pusta plaża, której kresu nie widać. Ale wstaję, zaparzam, wypijam kawę. A kiedy piję kawę, to mimo wszystko dobry moment. Jak pan widzi, miewam dobre momenty. Dobre mijają szybko”.

    Okazuje się niestety, że bezpieczeństwo materialne, brak konieczności wykonywania jakiejś pracy nie jest dobrym patentem na bycie egzystencjalnie przezroczystym. Dopadają lęki przed tym, jak oceniają nas inni, bohater Ionesco cały czas martwi się, że dozorczyni patrzy na niego z pogardą, bo nie dość że jest sam to jeszcze nic nie robi. Dopada wyrzut sumienia, że możemy okazać się nieprzydatni i inni będą nam to mieli za złe. Sprowadzenie życia do wstawania z trudem, picia kawy i paru jedzeniowych rytuałów w knajpie obok doprowadza bohatera do obłędu. „Minęły lata albo sekundy” – dla bohatera było to nie do odróżnienia.

    I w tym momencie pora przyznać, że wszystkie wysiłki podejmowane po to, aby być w nawiasie, być z kryształu, przezroczystym, wisieć w rzeczywistości spełznąć muszą na niczym.
    Po nocy polarnej, jak wspomniałam, przychodzi jednak światło i że wtrącę jeszcze Pereca:

    Czas, który czuwa nad wszystkim znalazł rozwiązanie, na przekór tobie. Czas, który zna odpowiedź, nie przestał upływać”.

    Pora więc sobie wyjaśnić.
    Z tego życia wyjść bez szwanku i dojść do punktu zero będzie ciężko. Każdy ten sposób jest jednak swego rodzaju pułapką.

    Przegraliśmy tę walkę.

  • A może by tak rzucić wszystko i uciec na Podlasie? Kanapka z Alpakarium.

    ab ovo

    Z Agatą Raczyńską spotykam się kilkanaście lat temu. Tworzy dla nas – grupy ludzi, którzy chcieli, żeby im się udało – projekty rysunkowe dla śp. portalu broszka.pl. Nie był on o broszkach wbrew pozorom. Agata imponuje, wie czego chce i rysuje piękne postaci i layouty. W dodatku mieszka w Meksyku! Dlaczego w Meksyku??
    Dziś powie mi, że nie umiała wtedy rysować i to był jeden z pierwszych jej projektów. Jak dla mnie, takie sentymenty jak dobra robota, nie umierają nigdy.

    Agata jest ilustratorką książek dla dzieci i młodzieży, autorką komiksów, rysuje m.in dla meksykańskiego dwutygodnika „Tú”, ale też dla polskiego wydawnictwa  Nasza Księgarnia. Te informacje przywołuję, bo okażą się nie bez znaczenia w tej historii. Więc kiedy wpadam na na Facebooku na fan page Alpakarium z wizerunkiem rysowanej alpaki w mazowieckim anturage ewidentnie sygnowanym przez Agatę – eksploruję temat.

    Powodów, dla których to robię jest trzy:

    • Agata – jak wyżej
    • alpaki to modny wątek, chcę go więc zbadać
    • myślenie a la Mikołaj Rej, Jean Jacques Rousseau i Maria Antonina, czyli uciekamy z miasta, powracamy do natury – jest na totalnej fali, która wznosi także i mnie. Oto nie marzę już, aby zamieszkać w Nowym Jorku, marzę o świętym spokoju, znikomej ilości ludzi i o byciu pasterką.

    Ogólnie rysuje się taka tendencja dzisiaj: zmęczenia biegiem, udowadnianiem, zdobywaniem, spłacaniem kredytów, kupowaniem torebek marki Guess czy czegoś równie brzydkiego i drogiego. Dziś co drugi mieszkaniec dużego miasta chce „rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady”. Albo na Podlasie, wszystko jedno, byle by były pola, przestrzeń, prości ludzie i potrzeby proste. Chcemy wracać do swoich wiejskich korzeni.

    Wydaje się, że zrobienie tego też jest proste.
    Lecz nie.
    Nie jest to proste.

    Jak uciec z miasta, mieć super na łonie natury i nie pisać z tego raportów w Power Poincie i w exelu – bardziej inspiracja niż poradnik

     

    Twórcami takiego miejsca na Podlasiu we wsi Rudka 13 są rodzice Agaty – Kasia i Wiesław Raczyńscy, zwany przez żonę pieszczotliwie „Raczkiem” (jakie są statystyki odnośnie długoletnich małżeństw, w których małżonkowie mówią do siebie zdrobniale i pieszczotliwie?). W dniu 15 lipca, kiedy przebywam tam w charakterze jednego z pierwszych gości pensjonatu państwo Raczyńscy obchodzą właśnie 45 rocznicę ślubu i wierzcie mi – to też nie jest to bez znaczenia.

    Hasztag team, rodzina, te tematy odegrają w powstawaniu tego miejsca kluczową rolę. W grę wchodzą też kwestie mniej modne – jak tradycyjne podziały ról w małżeństwie, ale jak widać na tym przykładzie, czasem daje to dość spektakularne efekty.

    Tego dnia dzieje się też inne zdarzenie, ale przykre. Odchodzi niespodziewanie ciężarna alpaka Plujka. Komplikacje ciążowe. Przeżywamy  to wspólnie, my goście, Agata i Raczyńscy, przy ognisku, szampanie i nalewkach. Gościnność – to kolejny hasztag, który nadaje temu miejscu dodatkową rangę. Nie jestem osobą szczególnie stadną, ale sensowne gadki przy ogniu? Towar dziś raczej luksusowy. Więc korzystam.

    A więc Raczyńscy.
    Oboje na emeryturze, oboje mają białe włosy, oboje pochodzą z Podlasia, oboje bardzo ruchliwi, sprężyści i wyglądają młodo i rześko. W ich postawach i w oczach trudno doszukać się typowo polskich znamion zgorzknienia, złośliwości, zbolałości. W kraju, w którym są dwa rodzaje tonu dyskursów: narzekanie i przechwałki, ci zadowoleni z życia i skromni ludzie są zjawiskiem, są obiektem mojego niedowierzania, bo jak zazwyczaj ludzie śmiertelnie mnie nudzą, z prostego powodu – wiecznym marudzeniem wysysają resztki mojej skromnej energii, tak ci ludzie powodują, że sama za nimi łażę i pytam o wszystko, bo jestem ciekawa, jak zrobili, to, co zrobili.

    Pani Kasia jest kobietą żywiołową. Zauważamy z Szyszką, że nosi na kostce bransoletkę. Interpretujemy to jako oznakę rzadkiej w jej wieku u polskich kobiet witalności. Nie mylimy się. Sama pani Kasia opowiada nam któregoś leniwego (dla nas) dnia, że obce są jej atrybuty kobiet dojrzałych jak np. zawijanie się w tony gaci, koszul i chust i czekanie aż nadejdzie koniec i wyzwolenie z obecnego życia. Pani Kasia wydaje nam się być bardzo ze swojego ziemskiego życia zadowolona.

    Pan Wiesław jest cichy, spokojny i drobny, co dzień rano przemierza swoje 5 hektarowe włości drobnym szybkim kroczkiem i domyślam się, że za tą dobrotliwą fasadą kryje się człowiek, który wie czego chce i jest dość nieugięty. Poznaję z ust Agaty dramatyczną historię walk o telewizory w pokojach w pensjonacie, pan Wiesław chce wszędzie, Agata – nigdzie. Potem, kiedy pytam pana Wiesława jak to było – z wdziękiem wypiera się tej wersji i twierdzi, że chciał tylko na dole w living roomie:)

    Ostatecznie telewizorów nie ma, ale walkę o to Agata wspomina i zawsze wzdycha. Czyli było ciężko.

    Trudno mi sobie wyobrazić tego dobrotliwego pana jako nieprzejednanego egzekutora swoich pomysłów, ale w sumie jak się tworzy tyle obiektów do użytku i siłą rzeczy wspólpracuje z różnymi ludźmi – to chyba trudno być zawsze miłym i uległym. Ale o tej potencjalnie innej stronie pana Raczyńskiego nie dowiaduję się w czasie tego pobytu.

     

    Z Legionowa do Rudki, czyli skąd pośrodku pól wziął się wielki 100 letni dom

     

    Cała akcja zaczęła się dawno temu, kiedy państwo Raczyńscy się poznali ( a jest to wyjątkowo malownicza historia! ) gdzieś tam na Podlasiu, następnie przenosi do Legionowa, gdzie Pan Wiesław prowadzi firmę montującą bramy garażowe, a pani Kasia – była nauczycielka w-f próbuje, skutecznie, swoich sił w gastronomii i zakłada dwie kawiarnie, w tym jedną kultową.

    Mijają lata. Dzieci odchowane i poszły w świat w sensie dosłownym. Coś by trzeba porobić, gdzieś fajnie sobie pobyć. Nie chcą podróży dookoła świata, chcą wrócić w miejsce, z którego pochodzą i żyć sobie ładnie wbrew temu, że starość jest brzydka i bez nadziei. Oni chcą inaczej. Chcą ładnie i nadziejnie. Wpadają na pomysł, żeby kupić sobie na Podlasiu dom.

    Ale co znaczy dom?

    Domy w Polsce mają jedną cechę wspólną, a właściwie dwie – są brzydkie i pretensjonalne. Skromność i funkcjonalność nie leżą raczej w naturze polskich właścicieli, którzy lubią na seledynowo i lubią się pokazać. Wśród zamożniejszych króluje styl a la dworek, musi być kolumnada, wśród wyrafinowanych – styl zakopiański: drewno i spadziste dachy, wśród średniozamożnych dom klocek z balkonami kutymi w dziwne motywy. I nagle ten dom.

    Położony jest nieco na uboczu wsi, pod lasem, co wzbudza moją lekką irytację, kiedy wydaje mi się, że dotarłam docelu a wciąż jestem w jakimś polu. W końcu trafiam, widzę tablicę „teren prywatny” i z daleka drzewa, a za drzewami na lekkim wzniesieniu duży, drewniany, brązowy monumentalny DOM, taki dużymi literami, dwukondygnacyjny, z przybudówkami, werandą, spadzistymi dachami. Nie przypomina żadnego dworu. W ogóle nic typowo polskiego nie przypomina, jest okazały i ma godność. Bo uważam, że prawdziwe rzeczy mają cechy ludzkie.

    Alpakarium Rudka 13

    Alpakarium Rudka 13

    Państwo Raczyńscy szczęśliwie wpadają na pomysł kupna tego domu, 5 hektarowej  działki w Rudce i  w 1997 roku finalizują zakup.

    Jak tak teraz się zastanawiam, to nam trochę odbiło” zwierza się pani Kasia.
    No bo tam prócz w złym, na pół w surowym stanie domu, obór i płaskiego, pustego pola nie było zupełnie nic. Próżno było 20 lat temu szukać tam uroczych zagajników, siedzisk pod brzozami dla gości chcących pomedytować, albo zapić winem przykry los żołnierza korporacji z miasta, kwiatowych rabat, warzywniaków, miejscówek na ognisko i grille, ławeczek, świątyń dumania rozmaitych, hamaków przywieszonych do drzew. Wszystko to powstawało z czasem, zadrzewiane świerkami wykopywanymi ręcznie z dawnej działki w Legionowie przez panią Kasię i jej męża i zasadzanymi przez nich w Rudce.

    Musiałam tam posiedzieć sobie w każdym z tych wypieszczonych miejsc, pogapić się na chmury, słońce, alpaczki na sąsiednim pastwisku ciekawsko patrzące co tam robi w tych krzakach jakaś facetka. Chodziły za mną domowe burki, kleiła do mnie domowa kotka, która w dowód sympatii znosiła mi do pokoju martwe myszki , wkradając się przez okno (pani Kasia będzie zła, bo nie pozwalała, żeby kot właził do domu) o 4 nad ranem i głośno zachęcając mnie do spożycia. Na odmowę reagowała dobrze, sama zjadała śniadanie i zostawiała dla mnie flaczki.

    alpakarium Kicia

    alpakarium Kicia

    No ale na dom patrzę tylko z podwórza i chadzam na posiłki na ganek. Odnosząc talerze do kuchni ciekawsko zerkam na wnętrze tego przepastnego domu, ale pozostaje on dla mnie tajemnicą. Ostatecznie właściciele nie mogą wpuszczać tam każdego gościa, dom nie jest mauzoleum, nie jest na pokaz, ale to nie wyklucza faktu, że jestem go strasznie ciekawa.

    Zostaję zaproszona na ogląd ostatniego wieczora, po ognisku, przy którym państwo Raczyńscy wspominają swoje historie i o domu dużo opowiadają.

    No więc wchodzę.

    Pierwsze wrażenie mam takie, jakbym była w starym drewnianym kościele, jest podobny zapach, to od oryginalnych, starych desek. Dom liczy sobie ok 100 lat. Wrażenie bycia w świątyni potęguje to, że parter jest bardzo wysoki, sufit zawieszony nie na nasze miejskie standardy, a do tego w salonie są woluty, takie dwa drewniane elementy zdobnicze z prawdziwego kościoła podarowane właścicielom przez architekta Stanisława Fijałkowskiego, który nie była akurat projektantem tego domu. Bo kto był – to nie wiadomo.

    W każdym razie, stropy, woluty, kolor i zapach tych desek wprawiają mnie w lekko nabożny nastrój i taka też jest tam atmosfera, że aż dziwią mnie elementy zwykłego życia jak łóżka czy kanapy. Ale wszystko razem pozostaje w klimacie, meble też, nie uświadczy się tam mebli Bodzio czy kompletów z Ikei.

    Gdybym ja tam mieszkała, to na dole chyba bym się tylko modliła, że mam taką miejscówkę, a mieszkałabym na górze. Niski sufit poddasza sprawia, że ja człowiek bloków czuję się już swojsko, tylko niestandardowe metraże mnie nieco przywołują do rzeczywistości, że jestem jednak w domu a nie w mieszkaniu. Są tam pokoje Agaty i wnuczki Raczyńskich, no i rozległa łazienka, a raczej pokój kąpielowy. Głupio tak  zwiedzać czyjeś intymne miejsca, więc z niechęcią je opuszczam, fotografuję jeszcze sprzęty na dole, zasuszone kwietniki Agaty i wygrzebane skądś komody czy krzesła.

    Okazuje się, że ten dom nie stał tu, gdzie teraz stoi.

    Niemal 100 lat temu zbudował go ktoś w Bachorzy. Kto – trudno powiedzieć, ale na pewno nie był to człowiek biedny. Wskazuje na to wielkość domu, bo zwykłe domki w tamtych czasach były niskie, parterowe. Nie wiadomo też czy właściciel był rodowodowym ziemianinem, bo ci z kolei woleli stawiać domy z kamienia. Wygląd domu, surowiec, z którego go wykonano nie wskazuje na typowo polską czy podlaską zabudowę. Zatem, jak spekuluje Agata, ten dom to efekt „importu idei” ze wschodu, wskazuje na podobieństwo do architektury rosyjskiej, jeśli chodzi o zabudowę wiejskich domów z tamtych lat.

    W latach 50 – tych dom kupił niejaki Adam Wróbel i postanowił przenieść go do Rudki. Jest to o tyle ciekawe, bo w sumie jak można przenieść dom?

    Okazuje się, że można. Tak deska pod desce. Wszystkie części domu zostały ponumerowane, można zobaczyć dziś nacięcia numeryczne na deskach i różne zapiski mające pomóc ten dom złożyć. Podjął się tego cieśla. Są zachowane dokumenty z tego wydarzenia – pisane ręcznie, kopiowym ołówkiem, który trzeba było poślinić, żeby chciał pisać na fioletowo. Majster więc się pisemnie zadeklarował i dom faktycznie złożył. Potem czyścił i impregnował każdą belkę z osobna, przysposabiał pomieszczenia. Dom został wykończony, niemniej nowy właściciel z rodziną zajmują tylko parter domu. Po przejęciu domu przez Raczyńskich okazuje się, że wielki salon wykorzystywano jako salę weselną. Na sufitach zostały wzory kwiatowe, zwisające spłowiałe bibułki po zabawach czy weselach ludzi, którym może już teraz wcale nie jest do śmiechu.

     

    Co by tu fajnego porobić?

     

    No to może pensjonat? Albo hodowla?

    Ale zanim pensjonat zmaterializuje się w budynku, który kiedyś dawno temu służył za pomieszczenie gospodarcze zwane oborą, pierwsze będą zwierzęta do hodowli. Nie na mięso, po prostu, żeby fajnie się im żyło i innym też fajnie, żeby było, jak te zwierzęta będą oglądać.

    Wybór okazuje się dość egzotyczny, ale faktycznie – malowniczy. Na alpaki. Nie lamy – alpaki. Na pytanie – skąd pomysł, żeby akurat alpaki odpowiedź pada prosta – nie wiem, rodzice wyczytali w jakimś piśmie rolniczym i postanowili temat sprawdzić, mówi Agata.

    Raczyńscy zakupują więc od przedsiębiorcy zajmującego się sprowadzaniem alpak z Chile 15 osobników. Teraz jest ich 35, czyli 20 urodziło się w Rudce i są to alpaki podlaskie:) Nie wiedzą jeszcze Raczyńscy, w jakim kierunku pójdzie ich hodowla, czy ku oglądaniu miłych ciekawskich misiów biegających za człowiekiem po rozległych pastwiskach czy też ku hodowli sensu stricte, czyli precyzyjnemu dobieranie par tak, aby rodzaj wełny się zgadzał. Bo z alpak można pozyskiwać wełnę na szaliki, ale sprawa jest taka, że nie każda alpaka ma runo nadające się do takich zbiorów. Trzeba je więc sprytnie ze sobą parować, aby alpaki stały się dochodowe pod tym względem.

    W tej chwili w Rudce jest 17 dojrzałych samic, 2 młode samice, 8 młodych samców, 7 dojrzałych panów i 2 maluchy – Patryczek i Larysa.

    Agata drobiazgowo bada członków i członkinie stada pod kątem ich wełnianej przydatności. Wyróżnia niektóre z nich i mówi o nich jak o ludziach, zna ich nawyki, charaktery, o Pestce i Bońku mówi jako alpaczych skarbach. Ale jaki obiorą kierunek w tym przedsięwzięciu – to nie wiedzą jeszcze.

    Mnie i tak najbardziej podobał się wykastrowany Piotrek, którego Agata uznała za dość nieudanego rasowo, ale za to najprzyjemniejszego z chłopaków. Na pastwisku Piotrek rządzi gimbazą.

    Póki co każdy rodzaj wieku i płci aplak ma osobny dom, osobne pastwiska, każdy członek i członkini stada ma swój odrębny charakterek a ich cechą wspólną jest to, że są niezwykle ciekawskie, ale też płochliwe. Owszem, podejdą po jedzenie z ręki i zanurzą urokliwe nosy we włosy, ale tylko wtedy, kiedy człowiek nienamolnie i grzecznie sobie stoi na pastwisku i nie próbuje się rządzić.

    Prawda jest taka, że można sobie stać czy siedzieć z którymś ze stad i się na nie gapić. Patrzeć jak urządzają sobie swoje życie towarzyskie, jak się pozycjonują w swoim stadzie, bawią i kłócą. Ładne to jest wszystko i odpręża. Pola, trawa, cummulusy, przestrzeń, święty spokój i te niby z innej bajki zwierzęta, jak zjawiska. Udany mix. Sielankowy obraz, który wywołuje we mnie całe oceany nostalgii.

    Alpaki, ich zdjęcia, historie znaleźć można na stronie hodowla alpak Alpakarium, którą wielce udatnie skonstruowała Agata.

    No a pensjonat.

    Dla mnie samej coś takiego jak remonty, urządzanie domów to jest rodzaj kary za grzechy. To znaczy był. Bo dziś może już inaczej bym do tego podeszła, gdyby nadarzyła mi się okazja.

    Tym bardziej podziwiam pasję, z jaką Raczyńscy i Agata urządzali dom dla gości. Ten pensjonat to połączenie pasji do sprawnego remontowania starych pomieszczeń z innym przeznaczeniem niż mieszkanie z pasją i totalnym wyczuciem – jak takie pomieszczenia mają wyglądać. Umówmy się, większość tego typu przybytków dla gości jest nastawionych tylko na zysk, nie żeby było ładnie. Mają podstawowe funkcjonalne przedmioty i neutralne albo ohydne wykończenia. Jak ściana będzie w brązie i tylko jeden obrazek z łódką – można uznać, że trafiliśmy znakomicie. Tu w Rudce ten pensjonacik jest wypieszczony w każdym calu i w każdym szczególe.

    Na dole jest pomieszczenie wspólne, jadalnia i kuchnia dla gości. Zero chodzenia na łatwiznę w tym designie, Agata doskonale wiedziała, co chce osiągnąć, szukała krzeseł, stołów, kredensów, zegarów, etażerek,foteli z lat 60-tych, lamp jakie pamiętamy z domów cioć. Twierdzi, że tak jak na górze nic by już nie zmieniała, tak tu wchodzi i wciąż myśli co by tu. Zatem wyrzuci czarne kinkiety i wsadzi mapę Podlasia, żeby gościom wytłumaczyć, gdzie mogą sensownie poszwędać się po okolicy, kanapa będzie nie ta żółta i brakuje kilimu od babci.

    Styl pomieszczeń na dole i 4 pokoi na górze określiłabym jako efekt ożenku stylu rustykalnego z nowoczesnym podejściem do sprawy. Zatem nie będzie udawania, że jesteśmy w Skandynawii, ale też nie będzie przytłaczającej sugestii, że jesteśmy na wsi, więc nie będziemy spać na drewnianych łóżkach wypchanych siennikami ze słomą. Wszystkie elementy „wiejskie” jak kilimy po babci, stojaki na paprotki, drewniane szafy, babcine kredensy i zdjęcia rodziny czy znajomych sprzed wojny czy tuż powojenne przedstawiające ludzi w polu czy stojących pod płotem funkcjonują tam na zasadzie cytatu nie zaś głównego środka wyrazu. Wygodne, duże łóżka z Ikei, czy pościel komponują się z białymi deskami, którymi wykończone są podłogi i pochyłe stropy. Każdy pokój zawiera jakieś cenne znalezisko z olx czy ze sprzedajemy.pl, a to komodę z lat 50 – tych, a to krzesło „ludwik” wykończone czerwonym aksamitem, wybitnie się na nim duma o przemijalności i bezsensie egzystencji patrząc przez okno w dachu na drzewa z pobliskiego lasu. Są tam urocze etażerki, stoliczki, krzesła, ozdobne kanki na mleko, obrazy wzbudzające niepokój, zero zbędnych rzeczy, polne kwiatki w butelce, zasuszone elementy łąki na obrazkach za szybką, piękne dywaniki przełamujące surowość bieli panującej w pokojach, skrzypienie podłóg, brzęczące namolne muchy, bezpretensjonalne funkcjonalne łazienki. Ogólnie całość taka, że zamiast latać po polach chce się tam siedzieć i siedzieć i siedzieć i albo coś albo nic i jest najlepiej.

    Większość tego urządzenia to sprawka Agaty, ale mama dzielnie jej w tym towarzyszyła, co generowało pewne  zatargi. Domyślam się, że wojna gustów musiała tam zostać stoczona i wymagała sporej siły od Agaty, aby doprowadzić całość do takiego końca jak chciała. Odbywało się to mniej więcej tak, że Agata coś ustawiała, a mama przestawiała w inne miejsce. Albo dokładała jakieś elementy nie z wizji Agaty. Co Agata komentuje z wrodzonym sobie wdziękiem następująco :” A potem weszłam ja i powiedziałam nie”.

    Efekt tej postawy jest wg mnie oszałamiający, zupełnie nie na polskie standardy i nasze typowo polskie wyczucie otoczenia.

    Pani Kasia spełnia się za to w kuchni. I serio, jako goście możemy się spodziewać, że nie dostaniemy mizerii ze schabowym czy rosołu z kluskami z lidla albo parówek na śniadanie z kostką zmrożonego masła. Już dawno nie jestem zwolenniczką tradycyjnej polskiej kuchni, białych mąk, krowich przetworów i mięsa. Myślałam, że jak zapowiem, że tego nie jem, to będzie to kłopot i będę żyć na ogórkach małosolnych, ale okazało się, że przeżyłam prawdziwy kulinarny wege festiwal. Owsianki z migdałami i kurkumą, jajecznica z czarnuszką, arbuz z oliwkami i kozim serem, kartacze z soczewicą i kurkami z lasu obok, carpaccio z buraka z kozim serem gospodarstwa nieopodal, dżem z kiwi, o którym myślałam, że jest musztardą, kotlety z kaszy gryczanej, sos grzybowy, pasty z pieczonego bakłażana, dziesiątki przeróżnych dań i daniek, które pani Kasia przygotowuje i ulepsza oglądając programy kulinarne w tv i nie robi z tego wege nabożeństwa, co dziś jest modne i co mnie drażni. Po prostu, wchodzi sobie do kuchni i zdrowo się odżywia a tym samym tak samo karmi i gości. Ale spokojnie, amator smażonego boczku też wyjdzie z ganku z różowym napisem CAFE – w pełni zadowolony.

    Nie byłabym sobą, gdybym przy okazji się nie poumartwiała.

    Obcowanie z miejscami, które są po mojej myśli – jak fragment Norwegii, który zwiedziłam w ubiegłym roku, czy jak to w Rudce wywołuje we mnie rodzaj euforii, że serio – może być na świecie tak bezpretensjonalnie zajebiście, ale też wprawia mnie w rodzaj melancholii. Wywołuje we mnie nieodparte poczucie straty, że nigdy mnie tam nie będzie na zawsze. Że niebieski mały domek rybacki na fiordzie nie będzie mój, że to miejsce ciszy i poczucia harmonii z tym wszystkim co tam jest, nie będzie moim udziałem na stałe. Odżywa we mnie emocja z dzieciństwa, kiedy wracałam z wakacji od dziadków i widziałam na dworcu kolejowym napis z nazwą mojego miasta i serdecznie tego momentu nienawidziłam. Tak jakby moje życie toczyło się przeważnie nie tam gdzie trzeba.

    Ale może też każdy ma jakiś tam inny swój etap. Że po melanżach na mieście, po ocieraniu się o setki ludzi, wysłuchiwaniu setek słów bez znaczenia przychodzi potrzeba powrotów na wieś albo do pustych miejsc, żeby nie zwariować i utrzymać swoje rachityczne emocje w ryzach, w poczuciu, że jeszcze nie wszystko stracone, że przynajmniej jest dokąd uciekać.

    A to miejsce na uprawianie eskapizmu warto brać pod uwagę, nie tylko latem. W każdym razie mam taki plan na posiedzenie na ludwiku jesienią i zimą i na przyjrzenie się sobie w sposób, który nazwałabym ciepły.

    fot. moje

  • zjedz kanapkę