• Kanapka nadmorska, czyli jak żyć ładnie

    Jestem w Unieściu na urlopie i roztrząsam sobie temat nadmorskiej architektury, a konkretnie, jakie są źródła tego architektonicznego koszmaru. Miasteczka takie jak Unieście przed sezonem oferują szerokie, klifowe, piękne plaże tylko dla mnie, spokój jeziora Jamno tylko dla mnie i architektoniczno – designerską kwintesencję horroru też tylko dla mnie i dla paru niedobitków żyjących tu na stałe, a potem czasowo dla rzeszy turystów przyjeżdżających tu jeść gofry i ryby z norweskich hodowli.
    Robię nordic walking po miejscowej kostce bauma i poszukuję odpowiedzi, dlaczego w Polsce, mimo iluś tam lat przemian ustrojowych, to architektonicznie – jak okiem sięgnąć – jest brzydko, brzydziej, coraz brzydziej?

    Czy kiedyś było tak samo brzydko, a dopiero teraz po krótkich wizytach w Norwegii, Kopenhadze i followaniu Puro Hotels na instagramie – zaczynam to dostrzegać? A może faktycznie – zalewa nas ta brzydota od morza po Tatry coraz mocniej i jest tego jakaś przyczyna?
    Czy jest tak dlatego, bo jesteśmy krajem coraz biedniejszym czy coraz głupiej sterowanym? A może dryfujemy ku architektonicznej zagładzie kompletnie bez steru i tu jest pies pogrzebany?

    Jak jest w Skandynawii?

    Przechadzając się ulicami jakiegoś ich miasta spotyka się i silosy, i budynki przypominające urzędy z czasów PRL-u i okazy brzydsze i ładniejsze, niemniej nie zdarzyło mi się natknąć na wstawiony nagle budynek z seledynową elewacją podczas gdy wszystkie wokół mają elewacje białe. Nie natknęłam się na dom stojący półbokiem, bo właściciel tak sobie właśnie umyślił. W Kopenhadze wiem, że obowiązuje limit wysokości nowo budowanych obiektów. Mimo że tego nie przestudiowałam dokładnie, jestem skłonna przypuszczać, że mają tam jakieś standardy budowania państwowego i prywatnego na takiej zasadzie, że ma się nie wyróżniać i mniej więcej pasować wszystkim. Tę spójność dostrzeże z pewnością nawet średnio zainteresowany budownictwem czy architekturą.

    Jak jest na Kubie?

    Na Kubie nigdy nie byłam. Mogę tylko powiedzieć, że wyobrażam sobie ten kraj jako obszar jakiejś totalnie absurdalnej biedy i nieszczęść architektonicznych połączonych z ruiną. Tymczasem była tam ekipa Razem Taniej a ja natknęłam się na ich blogu na taki oto wpis o kubańskiej architekturze użytkowej:
    “Jeżdżąc po Kubie zauważyliśmy że wszystkie domki są do siebie podobne. Ładne, zgrabne, kolorowe, bardzo podobne, a wręcz identyczne. Jeden z pierwszy krajów i to biednych krajów, który ma tak uporządkowany architektonicznie krajobraz. Okazuje się, że nie dzieje się tak za sprawą mieszkańców, tylko za sprawą? Oczywiście, że Fidela, który to dokładnie określił jak mają wyglądać domy, ile mają mieć okien, z której strony domu mają się znajdować oraz że mają być kolorowe. Uzyskanie pozwolenia na budowę domu wyższego niż 1 piętro podobno graniczy z cudem. Trzeba przyznać, że ładnie to wszystko wygląda ale… no właśnie! / Vinales, Kuba, luty 2017”

    Jak jest u nas?

    Nietrudno dostrzec, że kolektyw  raczej kojarzy nam się źle i nie trzyma się mocno w Polsce na skutek zaszłości ustrojowych. Już sobie wyobrażam jak pan Ryszard mający kawałek swojej posesji nad jeziorem Jamno pozwoli jakiejś lokalnej społeczności gminnej decydować o tym, jak ma być ustawiony jego dom i w jakim ma być kolorze elewacja i jak spadzisty dach. Panu Rysiowi nikt nie będzie mówił, jaki on ma mieć gust, jak on lubi, żeby kolorowo było skoro w Polsce klimat taki, że światła mało, to zróbmy ten kraj różowo – łososiowo – żółtawo – seledynowym.
    Centralne planowanie to też już u nas było i nie sprawdziło się. Efekty? Setki tysiące osiedli z takimi samymi szarymi blokowiskami, które na szczęście też pomalowano na kolor łosoś, żeby nie było aż tak bardzo widać, że niszczeją i ropieją od środka.
    Dlatego taki pan Ryszard – właściciel posesji nad jeziorem Jamno może sobie na swoim kawałku ziemi robić, co tylko mu się zachce.

    Estetyka według statystycznego pana Ryszarda, który akurat mieszka nad morzem (bo może też w Zakopanem, to bez różnicy)

    Na początek taki polski -tu akurat – nadmorski klasyk.
    Smażalnia ryb połączona z pokojami do wynajęcia.
    Elewacja w eleganckim kolorze ecru, bardzo wyrafinowane kute metalowe barierki na balkon, koniecznie z takim jakby wybrzuszeniem, całość musi cechować brak symetrii, dodatek czegoś special, tu np. coś w rodzaju przystankowej wiaty, co nadaje budynkowi wyjątkowości, nikt go z niczym bynajmniej nie pomyli, a na dokładkę może coś drewnianego, coś a la stróżówka, ale zawsze można tam gofry sprzedawać, dzieło wieńczą parasole z logo jakiejś piwnej kompanii. Mieszkalibyśmy. W środku na pewno całość wyłożona jasno brązową terakotą z Leroy Merlin z promocji.

    smażalnia ryb – Unieście, fot. moja

    Następnie idziemy główną promenadą i podziwiamy pomysłowość właścicieli tutejszych budynków mieszkalnych na ogrodzonych lub nie posesjach.
    Dom w kolorze seledynowym dumnie wyróżnia się na tle banalnie brązowych lub łososiowych lub o zgrozo – szarych elewacji. Ten kolor to kolor mocy i światła. Po co życie ma być szare skoro może być lepsze – seledynowe.

    budynek mieszkalny w Unieściu, fot. moja

    Kolejna działka skupia 3 architektoniczne style: stary typowy nadmorski domek z trójkątnym spadzistym dachem przycupnął sobie w towarzystwie nowoczesnego budynku w stylu smażalni oraz oryginalnego, z rozmachem po pańsku wybudowanego Gargamela. Tam z wieży można sobie spoglądać na jezioro i rezerwować miejsca noclegowe już w styczniu.

    podwórkowy eklektyzm – Unieście, fot. moja

    Od frontu – wieże ni to z siedziby Gargamela ni to z zamku Krzyżaków – łączą się w całość z budynkiem  w stylu nowoczesnym. Po co mieć jeden styl skoro można dwa w jednym. Jest to i kreatywne i wyróżniające się.

    front pensjonatu w stylu rozmaitym – Unieście fot. moja

    Nagle na promenadzie dostrzegamy budynek mieszkalny a la pensjonat, który jest jakby inny. Ani nie seledynowy, ani nie łososiowy, raczej z elementami drewna i betonu, z pewnością właściciel podąża za trendami i chciał wystawić dom w stylu skandynawskim. Coś jednak poszło nie tak…

    dom a la skandynawia – Unieście, fot. moja

    Zbaczając nieco z promenady zajdziemy do obiektu chyba gminnego, tj. do muzeum. Trudno się domyśleć jaka idea przyświecała temu, kto planował całość widoczną z ulicy tuż po zejściu z plaży, ale z pewnością ten ktoś gustował w paniach z dużym biustem, bo kto by nie gustował, a szczególnie jak one sobie tak ten biust tak zalotnie podtrzymują.
    Taki tam wątek erotyczny.
    Zresztą twarto jakoś zachęcić ludzi do tego, żeby weszli oglądać na jakich sprzętach ludzie nad morzem dawno temu wyrabiali masło.A golizna zawsze podnosi sprzedaż!

    Muzeum w Unieściu, fot. moja

    Cofamy się nieco w bok nad jezioro Jamno. Jest to duże, majestatyczne i urokliwe jezioro – jak się na nie patrzy w głowie robi się przestronnie. Cicho, nic się nie dzieje, mało kto tu przychodzi. Ale kiedy odwróci się głowę w drugą stronę – powracają wszystkie objawy przygnębienia. Nagle znowu zaczynamy się garbić i robi nam się dziwnie nieswojo. Zaglądamy za pierwszy lepszy płot i widzimy widoki takie jak ten.

    posesja nad jeziorem Jamno – Unieście, fot. moja

    Coś na czymś, we wszystkie strony świata, nie wiadomo po co, nie wiadomo jak, coś tam stoi, coś tam pies szczeka za płotem a pan w gumofilcach przydeptuje ziemię pod rachityczną bramą. Wszędzie swojski bałagan, jak to w domu, jak u siebie.

    Przyśpieszamy kroku, wchodzimy w okolice mocno przetrzebionego lasu a tu na jego skraju prawdziwa perła polskiej architektury. Budynek nie wiadomo jakiego jest przeznaczenia, ale z pewnością zaspokoi gusta wszystkich. Przyciągnie i wielbicieli góralszczyzny i jeśli akurat są nad morzem, to poczują się fajnie, i wielbicieli stylu dworskiego, dlatego postarano się o półkoliste sklepienia oraz o kręte schody z balustradami z Obi, i wielbicieli zabaw, więc dla nich postarano się o salę weselną w kolorze zgaszonej cytryny. Jest to i ładne i funkcjonalne i i widoki są super.

    funkcjonalny obiekt nad jeziorem Jamno – Unieście, fot. moja

    Na koniec dwa ośrodki wczasowe o wdzięcznych nazwach Bałtyk i Eden – jeden z lat 70 -tych, drugi z 80-tych. Jawią się jako prawdziwie spójne architektoniczne znaleziska. Eden co prawda wygląda jak zalążek bazy kosmicznej, ale przynajmniej nikt tu nie podokładał wiat przystankowych, budek drewnianych czy kutych na półokrągło obudowań balkonowych zwieńczonych trójzębami Neptuna. Po spacerze ulicami Unieścia moje preferencje architektoniczne ulegają zmiękczeniu zatem widok tych ośrodków z epok nieco mnie uspokaja.

    ośrodek wczasowy Bałtyk – Unieście, fot. moja

    ośrodek wczasowy Eden – Unieście, fot. moja

    Ale poza tym jest mi raczej przykro. I wiem, że nie ma sprawiedliwości na świecie, nie ma tak, że skoro inni mają ładnie i schludnie i sensownie, to u nas też tak może być.
    Nad morzem mieszkańcy mają o tyle fajniej, że można sobie pójść na plażę i popatrzeć w przestrzeń. Nie wyrośnie tam nagle pensjonat Bajka z brudno żółto brązowymi elewacjami i elementami przy oknach a la gotyk z różowymi kafelkami ułożonymi w fantazyjny napis „stołówka”. W górach można sobie popatrzeć na szczyty, no a wszędzie indziej na dachy z blachy falistej, ceglane zajezdnie i brzydkie bloki i udawać, że to postindustrial.

    Ponieważ nie znajduję żadnej konstruktywnej pointy – to zachęcam do popatrzenia na morze, a jak ktoś nie ma, to w niebo.

    Bałtyk fot. moja

  • Trainspotting 2 – turyści w krainie swojej młodości

    „Trainspotting 1” był swego czasu filmem kultowym, z którym mogli ( ale nie musieli ) utożsamiać się ludzie nie załapani na gospodarczy entuzjazm przełomu lat 80 – tych i 90 -tych, którzy nie wsiedli do pociągu „sukces, garsonka, korporacja”. „Trainspotting 2” nie wiem, czy będzie kultowy, ale rozmachem kalejdoskopowego montażu, podawania „prawd o życiu” w formie zwariowanego teledysku dorównuje jedynce, no i też jest o tych samych ludziach, którzy nie wsiedli do wspomnianego pociągu, a po 20 latach nadal w nim nie są.

    Bohaterami jest czwórka przyjaciół, nieco poróżniona, bo jeden z nich zniknął z kasą, którą sobie ukradli i mieli plan, by się podzielić a co jednak się nie stało. Po 20 latach winowajca w osobie ciągle wartego grzechu Ewana McGregora wraca do rodzinnego Edynburga, ponieważ znowu „w życiu mu nie wyszło”. Tak się składa, że pozostałym kolegom też wiedzie się nie lepiej. Rozpędu całej fabule nadaje fakt, że w związku ze zdradą jakiej dopuścił się filmowy Mark Renton – pozostali koledzy nie są do niego zbyt przychylnie usposobieni.
    Drobni nieudacznicy, drobne szwindle mające na celu szybkie wzbogacenie się nie za pomocą zatrudnienia na umowie śmieciowej z dojazdem do pracy w czasie dwie godziny, plany odkucia się po latach posuchy, załatwienia porachunków – na tym opiera się fabuła.

    Ja poszłam do kina na ten film, bo chciałam po prostu zobaczyć jak Ewan McGregor będzie znowu uciekał i biegał w spodniach skinny size. W życiu jego bohaterowi, fakt,nie wyszło, ale formę zachował dobrą.

    Co urzeka w „Trainspotting 2”

    Muzyka

    Masz dość słuchania smętnych papkowatych kawałków indie rocka na spotify, wydaje ci się, że nic ciekawego w klubie prócz monotonnego ambientu nie posłuchasz – koniecznie idź kina na ten film. Nawet jeśli fabuła cię nie porwie ( w co wątpię ) to podkręcisz sobie nastroje słuchając ścieżki dźwiękowej.
    Są tam muzyczne sceny, które każą ci żałować, że akurat teraz siedzisz w fotelu w kinie. Np.:
    – zbiorowa scena w klubie z rozgrzanym alkoholem tłumie gotowym na każdy rodzaj rodzaj przygodnych relacji. Wszystko w rytmie “Radio Ga Ga” Queen;
    – scena, kiedy dawni przyjaciele urządzają wspominki podkręcając je crackiem i kawałkiem „Rain Or Shine” Young Fathers.
    Tego trzeba wysłuchać, nie będzie potrzebny nawet crack;

    – ostatnia scena, kiedy pokonany przez życie Mark Renton wraca do rodzinnego domu do swojego chłopięcego pokoju, wyjmuje czarnego long playa, odpala adapter i tańczy sobie przy The Clash „White man”, potem widać tunel czasowy ze ścian tego pokoju i chcesz tak samo, wejść do kraju czasów, które przeminęły.

    Choose your life

    Jest taka scena w filmie, kiedy Mark wyjaśnia dziewczynie kumpla Bułgarce Veronice, co oznacza hasło Choose our life, które ich kolega często powtarza. Na winie tłumaczy jej, że hasło kampanii antynarkotykowej z lat 80 – tych niezazbytnio się sprawdziło. Przy okazji jest to najlepszy spicz o rozczarowaniu życiem, jaki słyszałam. Pełen nieoczekiwanej brawury, żalu, wściekłości i bezradności wobec bycia pożeranym przez mechanizmy rządzące światem na czele z mediami społecznościowymi, na które nie ma się żadnego wpływu.

    Modny temat – jesteś twórcą swojego życia

    Jest to pokazane na przykładzie najbardziej nieudacznego z czwórki przyjaciół – Kartofla. Co dziś robi się, kiedy jest się uzależnionym? Biega się. Albo tworzy. Trzeba odkryć w sobie skłonność do innego niż destrukcyjne uzależnienia. Np. zamiast być ćpunem można zostać twórcą. Kartofel zachęcony przez bystrą Bułgarkę, która lubi słuchać jego wspomnień jak kiedyś bywało super, walczy z nałogiem i jednocześnie spisuje te historie tanim długopisem na tanim papierze.
    Oczywiście okazuje się, że to co udaje nam się stworzyć – budzi jakieś emocje i reakcje, tak też się stało w tym przypadku. Kolegów, którzy czytali zalała fala sentymentu za minionym czasem a i paniom się podobało bardzo. Prawdziwe historie spisane prawdziwym językiem – zawsze w cenie.
Podobał mi się ten wątek. Od razu przypomina mi się wypowiedź z dubsmasha : „Wystarczy, że odpowiesz sobie najedno zajebiście, ale to zajebiście ważne pytanie. Co chcesz robić. A potem zacznij to robić”.🙂

     Kombatanctwo i przemijanie

    Mnie do filmów szalenie te wątki przyciągają. Nie chce mi się oglądać plastikowych pierdół z happy endami, bo nie ma happy endów. Każdy koniec jest jakimś rodzajem krachu. Nawet koniec roku kalendarzowego.
    Tu mamy kombatanctwo, czyli wspominanie dawnych czasów poprzedzanych zdaniami „A pamiętasz jak” wyniesione do rangi misterium. Misterium kombatanctwa odbywa się przy meczach z lat 70 -tych, w których – jak mówi Mark Veronice – każdy gol był deklaracją polityczną, a nie tylko golem oraz w morzu piwa.
 Lubię chodzenie pod prąd. Zamiast robić fokus na przyszłość zgodnie z wytycznymi współczesności, według której zawsze powinniśmy być młodzi i zorientowani na sukces – nagle gloryfikuje się radość ze wspominania i żal za tym, co minęło.

    Montaż, klipowy format filmu, super sexy szkocki akcent, piękny Edynburg i szpetota jego przedmieść podobnych do naszych Widzewów i Urysynowów no i jak pisałam – Ewan.

 Filmy nie zawsze muszą czochrać po emocjach. Dobrze jest też, jak się człowiek niegłupio zabawi, prawda?

  • Kanapka poetycka o prozie, czyli “Zimowe królestwo” Philipa Larkina

    Jaka jest prawda o życiu? Możesz wszystko? Wszystko się może zdarzyć? Na przykład za pomocą fejkowych wizualizacji? Czy też życie to jedno wielkie pasmo niespełnień i rozczarowań? Jeśli sięgnie się po niewielką powieść Philipa Larkina „Zimowe królestwo” nie dostaje się ani taniego pocieszenia, że zawsze musi być kiedyś dobrze albo lepiej, ale też nie pogrąża się w czarnej rozpaczy, że nic się nie udaje. Dostać za to można obraz, który pokazuje, że jest jak jest, czyli ani fajnie ani głupio. Po prostu. Jest jakoś.

    Dlaczego Philip Larkin?

    Ja w ogóle mam problem ostatnimi czasy z czytaniem książek z działu tak zwanego beletrystyka, czy tam literatura piękna.

    Jeden powód jest taki, że nie chcę mieć w głowie za dużo cudzych słów, skoro sama chcę je układać. Nie chcę wiecznie przeżywać, że ktoś coś ujął lepiej a mnie nigdy się nie uda. Potrzebuję odpoczynku od cudzych słów.

    Drugi powód to ten, że z czasem coraz bardziej irytują mnie te wymyślone historie, te dialogi w stylu „on wtedy odpowiedział, a ona pomyślała, że”. Czytam takie książki i stwierdzam już na drugiej stronie, że nic mnie to nie obchodzi, co powiedział jakiś Jack albo co zrobiła Lucy.

    Trzeci powód to Knausgard. Mam wrażenie, że w prozie nikt już niczego takiego nie napisze, jak „Moja walka”, a na pewno nie wkradnie się we mnie jak on tymi pięcioma jak dotąd sążnistymi opowieściami o tym, jak toczy się życie.

    No i nagle jakiś Larkin.

    To nazwisko nie jest mi całkiem obce, bo wiem skąd inąd, że wielkim admiratorem i tłumaczem poezji Philipa Larkina jest Jacek Dehnel. Dlatego moją uwagę przyciągnął fakt, że ukazała się młodzieńcza powieść angielskiego poety i że za tłumaczenie zabrał się Dehnel właśnie. Opowiedział o tym w dwutygodniku.com i zaciekawił mnie temat jak i sama proza napisana przez poetę, ale też ciekawa byłam tłumaczenia. Jeśli ktoś czytał choć jedną powieść Dehnela – rozpozna, że na tym tłumaczeniu Dehnel zostawił swój ślad używając wielu archaicznych sformułowań, które zasiedlają dziś słownikowe lamusy, a są takie soczyste i ciekawe! No i bardzo właśnie też dlatego uważam to tłumaczenie za bardzo udane, takie, które dodało powieści tego „czegoś”.

    „Zimowe królestwo” – o czym to właściwie jest?

    Jako się rzekło, powieść Larkina, którą napisał mając zaledwie  23 lata, jest niepozorna. Niewielkich rozmiarów. Bez doniosłych zdarzeń i bez fajerwerków.

    Przywołuje tylko parę zdawałoby się mało atrakcyjnych zdarzeń.
    Główna bohaterka nastoletnia Francuzka Katherine Lindt nawiązuje korespondencyjną znajomość z młodym Anglikiem Robinem, aby wzajemnie uczyć się od siebie języka pisząc do siebie listy.
    Po czasie Robin zaprasza Katherine do Anglii i spędza ona tam część wakacji. Poznaje jego rodziców, siostrę, jakichś znajomych.

    Potem wyjeżdża, wybucha wojna a ona na skutek nie wyjaśnionych do końca  konieczności, decyzji, a może, aby uchronić się przed wojennymi zawieruchami – przybywa na Wyspy, do Londynu i szuka tam pracy, schronienia, życia. Po czasie przypomina sobie rodzinę Robina oraz jego samego i nawiązuje z nimi kontakt.

    Pracuje jako pomoc biblioteczna i klepie wojenną biedę na jakimś poddaszu.

    Czy z ponownego nawiązania kontaktu z angielskimi znajomymi i Robinem coś wyszło – to już nie będę pisać. Nie żeby była w tym jakaś ekscytacja, ale kto wie, może ktoś sięgnie do tej książki, tylko po to, aby tego się dowiedzieć a i wcale nie będzie to takie głupie, ta ciekawość.

    Trzeba było ciągnąć to życie, nieważne jakimi objazdami”

    Kiedy na pierwszej stronie czyta się takie zdanie, tuż zaraz po opisie tak zwanej przyrody, a konkretnie zimy tworzącej okoliczności niesprzyjające, to od razu mi wiadomo, że nie przejdę nad tym obojętnie.
    W tych paru nienadzwyczajnych wydarzeniach, w odległych latach 30 i 40 – tych ubiegłego wieku ukryte jest coś bardzo moim zdaniem trafnego i mocno, ale to mocno zawsze aktualnego, to mianowicie, że życie jest jednym wielkim pasmem rozmijania się naszych oczekiwań z rzeczywistością.

    To co ujęło mnie szczególnie, to fakt, że powieść tę napisał bardzo młody człowiek, w dodatku facet, w dodatku ponoć bardzo zdystansowany i nieśmiały w stosunku do ludzi, zwłaszcza kobiet. A on nie dość, że bohaterką książki czyni kobietę, to jeszcze wszystkie jej przemyślenia dowodzą tego, jak Larkin świetnie potrafił nazwać to, co czujemy w rozmaitych relacjach z ludźmi. Co więcej, przemyślenia, spostrzeżenia uwagi Katherine Lindt w „Zimowym królestwie” śmiało można przyłożyć do naszych współczesnych problemów ze stosunkami z ludźmi – z tymi bliższymi, potencjalnie bliskimi, z tymi, z którymi pracujemy, z naszymi przełożonymi, z nowo poznanymi i całkiem obcymi.
    Cokolwiek nie pomyślała o ludziach, z którymi miała do czynienia Katherine, myślałam – O! to o mnie! Mam tak samo!

    Larkin opisuje w wyjątkowo przenikliwy i współczesny sposób to, jak wyobrażamy sobie to, co może czuć ktoś inny, jak obudowujemy go naszymi imaginacjami,oczekiwaniami, jak bardzo rzeczywistość nas jednak zaskakuje i przeważnie rozczarowuje. Pokazał cały ten mechanizm socjalnej ułudy, w jakiej żyje każdy z nas od momentu, kiedy przystępuje do jakiegokolwiek kontaktu z drugim człowiekiem.

    Okładka  – obraz „W drodze do pracy”

    W drodze do pracy

    fot. za dwutygodnik.com

    Podsumowaniem całego tego podejścia Larkina do życia i ludzi jest okładka a na niej obraz Laurence’a Lowrego pt. „W drodze do pracy” przedstawiający angielski pejzaż industrialny i tłum drobnych ludzików zmierzających do fabryki.

    Od zawsze fascynuje mnie scena z filmu Wajdy „Ziemia obiecana”, kiedy widać rozległe szare zabłocone pola wypełnione tłumem ludzi zmierzających ze swoich wsi do fabryk, jak drobne insekty, małe robaczki pchające się w tryby wielkich machin, które wprawiają w ruch, ale które przy okazji mielą ich na nic nie znaczącą drobną papkę niczego i nikogo. W tle złowroga muzyka Wojciecha Kilara.

    Tu jest podobnie. Może nie biedne baby zakutane w brudne chusty i bosi chłopi, ale pańcie w czerwonych berecikach, panowie w kapeluszach, tak jak dziś tłum wysiadający w Mordorze w nowych nike’ach, modnych kurtkach idący falami do miejsca, w którym nie zdarzy się nic z tego, czego oczekują i o czym marzą. Ale idą.

    Bo przecież trzeba ciągnąć to życie nieważne jakimi objazdami.

    Prawda?:)

  • zjedz kanapkę