• Dickens w czasach facebooka, czyli kanapka Daniela Blake’a

    Jeśli myślicie, że Dickens odszedł do lamusa, mylicie się. Właśnie zmartwychwstaje. W filmie,na którym trudno stłumić szloch. Serio. Ci, którzy jeszcze filmu „Ja, Daniel Blake” nie widzieli, muszą to zrobić, nawet jeśli nie są wielbicielami “Klubu Picwkicka”.

    Szloch, płacz i zgrzytanie zębów

    Zresztą prawie cała sala szlochała. A nie było tam wcale irytującej patetycznej muzyki, która steruje widzem i podpowiada, w jakim momencie powinien wyjąć chusteczkę, kiedy może odetchnąć, a kiedy winien się skupić.

    Zero tanich chwytów. Lubię jak Ken Loach portretuje bohaterów angielskiej klasy robotniczej – jakkolwiek idiotycznie to określenie brzmi.

    Oszczędny w środkach rażenia widza na maksa jest ten film. Więc bez obaw. Nikt nie będzie galopował poprzez łąki spowity we mgłę i umierał na suchoty metaforyzując doraźność tego świata i kruchość ludzkiego życia.

    Daniel to jest ładne imię

    Widzimy za to sympatycznego bohatera koło 60 – tki, parającego się przez 40 lat stolarstwem i widzimy jak dalej niesympatycznie się dzieje, a jednak bohater cały czas minuta po minucie zdobywa naszą sympatię nawet swoim akcentem mówiąc „fok” zamiast „fak”, nawet tym jak reaguje na absurdy społecznego życia gładząc swoją łysą głowę w geście niedowierzania i zwątpienia. Strasznie mi się ten odruch zresztą podobał.

    Nie jest trudno powiedzieć, dlaczego ten film tak większość widzów szarpie za serce i łupie w łeb. Jest on totalnie na przeciw moim ostatnim przemyśleniom związanym z osobistą przygodą i myślę, że werbalizuje lęki właściwie – zaryzykuję stwierdzenie – wszystkich nas. Chodzi tu o to, że wszystko jest dobrze póki jest dobrze, a potem to różnie może się zdarzyć. Więc co, kiedy passa się urywa? Kiedy się ciężko zachoruje, straci pracę albo możliwość jej wykonywania, kiedy zostanie się samemu?

    No właśnie.

    Człowiek versus system

    Loach zrobił film nie o egzystencjalnej, ale o społecznej samotności, która jest tak samo dotkliwa jak ta organiczna. Pokazał bezradność jednostki wobec bezdusznego systemu, pokazał, że ten system każdego jednego ma w sumie w dupie i traktuje jak potencjalnego naciągacza i darmozjada.

    Nie jestem znawcą systemów socjalnych funkcjonujących w Wielkiej Brytanii, ba, wstyd się przyznać, nie wiem nawet jak do końca funkcjonuje to w Polsce, ale boję się chyba zgłębiać. Udaję, że zawsze będę mieć wszystkie zęby. W każdym razie podejrzewam, że u nas system zasiłków dla tych, którzy nie mogą pracować, samotnie chowają dzieci, chorują itp jest żaden. Natomiast w Anglii jest taki, że przeforsować jego procedury graniczy z cudem. Nie wiem, może zbudowali taki system ochrony przed naciągaczami, którzy emigrowali na potęgę na Wyspy w poszukiwaniu lepszego życia i zrobił się tam taki tygiel, że sami tego już nie ogarniają? W każdym razie film pokazuje, że dziurawość i absurdalność tego systemu jest porażająca.

    Facebook versus Dickens

    Oglądając ten film było mi trochę wstyd, że jestem taka naiwna, bo nie wiedziałam, że i w Wielkiej Brytanii i na pewno u nas funkcjonują ludzie, którzy mimo lat pracy, czy chęci do pracy nie mają co włożyć do garnka, głodują czy łatają dzieciom buty na zszywki albo ocieplają mieszkania folią bąbelkową podczas gdy ja lajkuję na facebooku posty o okropnym Mandej i że muszę tramwajem pojechać do pracy a przecież deszcz pada i czuję się w związku z tym dość pokrzywdzona.

    To myślenie jest jednak jakby głupie i straszy naiwnością, do której musiałam się na tym filmie przyznać sama przed sobą.

    Film „Ja, Daniel Blake” nie jest tylko o tym, że w krajach cywilizowanych wciąż rządzi duch Charlesa Dickensa i jego czasów, kiedy się głodowało w rynsztokach, zarabiało prostytuując się w karczmie i kleiło buty na ślinę.

    Jest też o tym, że jesteśmy jednostkami mocno społecznymi i to nas ratuje, to bardzo nam robi dobrze, choć nie chroni do końca przed nieuchronnym – daje czasem powody, do bycia uśmiechniętym.

    Daniel Blake i relacje

    Relacja Daniela z młodą matką z dwójką dzieci bez środków do życia, to jak sobie wzajemnie pomagają i jak ich to cieszy – to najlepszy przykład tego, że ludzie jednak mają znaczenie, a wsparcie może czasem przyjść z najmniej spodziewanej strony.  Daje to jakieś poczucie, że wszystko nie jest tak do końca stracone. Pozwala nie zatracić się w totalnej beznadziei i braku wiary w cokolwiek.

    Tak się zastanawiam, czy naprawdę jedynymi przyjaznymi do życia miejscami jest zimna Skandynawia? Czy tylko tam, nie mając wyjścia wobec tego, że wiecznie zimno i pada deszcz, to ludzie stworzyli sobie bezpieczny sposób na przetrwanie w społeczeństwie?

    A co z nami, co z całą resztą, którzy nie mają szans zaistnieć w Danii, Szwecji czy Norwegii jako zacni poborcy zasiłków na dzieci, koty i zwolnienia na katar?

    Nie wiem tego.

    i’m sorry, but must see

    Ale wiem, że ten film trzeba zobaczyć, żeby się trochę pośmiać, trochę pomyśleć i oczyścić. Za pomocą skromnego, prostego, bezpretensjonalnego obrazu, który mówi prawie wszystko, a wcale przy tym nie krzyczy i dydaktycznie nie smrodzi, można wyjść poza swoją strefę komfortu dość bezboleśnie. Okup w postaci poruszenia to czysty zysk.

  • “Ostatnia rodzina”, czyli kanapka kategorycznie o niczym

    Uważa się, że oswojenie strachu przed śmiercią pozwala lepiej, pełniej żyć. Mówi się, że jakie życie taka starość.
    A ja tak wcale nie sądzę. “Ostatnia rodzina” – przyjrzyj się temu.

    Kategoria NIC

    Myślę, że większość ludzi, jeśli nie wszyscy, przed 60-tką, żyje tak, jakby końca nigdy miało nie być, jakby śmierć, choroby, starość to była dżuma, która nas akurat ominie.
    Powtarza się owszem radośnie te frazesy, że wszyscy umrzemy, wszystkich nas TO czeka, ale tak naprawdę niezależnie od tego ile razy będziemy to sobie opowiadać, pisać, to i tak nie wierzymy, że któregoś dnia nie zostanie po nas nic. Kompletnie nic.

    Ci, których kochaliśmy nadal będą kochać, ale nie nas, będą jeść kanapki, jeździć na wakacje i chodzić do sklepu, robić wszystko jakbyśmy nigdy nie istnieli. No, jak to mówią, życie będzie toczyć się dalej. Niezależnie od tego jacy fajni byliśmy, jacy twórczy, jacy kochający po prostu, nas nie będzie i nic takiego wielkiego w związku z tym się nie wydarzy.

    Jeśli nie wierzycie, przypomnijcie sobie wszystkich tych, którzy w waszym życiu w jakikolwiek sposób odeszli; czy to w jakikolwiek zrujnowało wam świat. Nie sądzę. Albo co stało się, kiedy bliska osoba się zestarzała. Po prostu, odstawiliśmy ją do mentalnego lamusa niezależnie od tego ile jej w życiu zawdzięczaliśmy. Takie są koleje każdego losu bez wyjątku, dlatego nie wierzę ani trochę w brednie o tym, że na starość sobie zapracowujemy i za życia musimy oswoić się ze śmiercią, to wtedy będzie supcio.

    Otóż nie będzie.

    i może z tym warto się jakoś pogodzić, ale ja nie umiem.

    Kategoria „OSTATNIA RODZINA”

    Tego egzystencjalnego stracha napędził mi film „Ostatnia rodzina”.

    Nie to, że poczułam w głowie jak fizycznie zegar mi tyka, bo tego chyba nie da się poczuć, inaczej nie zostałoby nic jak tylko zwariować, a przecież żyjemy i nawet czasem chce nam się wstać rano jak deszcz pada. Więc odnosimy jakieś tam swoje sukcesy w codziennym pokonywaniu egzystencjalnej pustki i mocnego przekonania, że wszystko cokolwiek robimy i tak jest bez sensu.

    Na film chodzą, i słusznie, tłumy. Napisano o nim już setki mądrych recenzji, opinii i zdań. A że reżyser, a gra aktorska, a scenografia, scenariusz i że wszystko super i to wszystko w dodatku prawda. Kompletnie nie ma się czego czepić.

    Beksińscy ojciec i syn to też świetny materiał na film i książkę. Wcześniej przekonała nas o tym Magdalena Grzebałkowska, która parę lat temu wydała książkę o tej rodzinie i jest to książka genialna. Oczywiście mnie zdołowała ta opowieść, co oznacza, że Grzebałkowska zrobiła kawał dobrej roboty. Przyłożyła się do zrekonstruowania dziejów rodziny Beksińskich a oni okazali się fascynującym obiektem badań.

    Wielu z nas ma w głowie, w pamięci niepokojące pajęcze obrazy Zdzisława i magiczne audycje radiowe Tomasza.

    I nagle okazuje się, że ślad geniuszu, wyróżniania się od zwykłych ludzi wcale nie chroni przed niczym. W ogóle nic nie chroni nas przed nieuchronnym, ani uroda, ani zdolności, ani bogactwo, ani zaradność, ani nieporadność ani miłość ani jej brak. Jest to stwierdzenie banalne, ale jakoś ciągle mnie szokuje, bo lubię się oszukiwać, że jeśli czymś wobec życia, ludzi, świata sobie człowiek zasłuży to uniknie starości, niedołęstwa, chorób i w końcu śmierci. No niestety, ale przykro mi. Nie.

    Chociaż Zdzisław szukał sposobów i znalazł je w fotografowaniu i filmowaniu wszystkich z rodziny i wszystkiego co się działo. Myślę, że dziś byłby naczelnym snapchaterem i miałaby konta we wszystkich społecznościówkach jak my, którzy fotografujemy się rano z kawą i puszczamy to w eter sądząc, że zostawiamy swój malutki pikselowy znak, że jesteśmy. I dobrze. Przynajmniej tyle nam zostało, że fakt jedzenia przez nas śniadania rano obejrzy 10 osób. Zawsze coś i lepiej niż nikt. Mamy 10 świadków naszego żyćka. Zresztą czy to nasze życie mnożymy przez 10 czy 10 0000 czy milion obejrzeń i tak nie ma żadnego znaczenia na sam koniec (bo doraźnie to akurat ma)

    Zdzisław idąc tym tropem też zostawił na pamiątkę obraz zmarłej w kuchni jego żony Zosi i dziś wiemy jak wyglądała, jak umarła, chociaż dla Zosi w tym momencie też nie miało to żadnego znaczenia.

    Ale Tomek nie wiem czy byłby szczęśliwy w czasach spotify. Te wszystkie kasety, taśmy ułożone pod linijkę na półkach dawały mu, jak większości lękowym ludziom, poczucie, że jest bezpieczny. Wirtualne pliki z nieograniczoną możliwością wyboru raczej by mu tego nie zapewniły. Nie mam pojęcia co mógłby dziś gromadzić dla bezpieczeństwa taki Tomek Beksiński. Czy jego magiczny, niepokojący głos przebiłby się dziś przez te wszystkie śmieci.

    Chociaż w sumie wybitne umysły niezależnie od warunków w jakich żyją akurat zawsze znajdują sobie jakieś ujścia.

    Ten film to też w sumie rzadkość w kinie. Nie ma w nim szarży żadnej. Daje za to coś, co ludzie lubią, pozwala zaglądać innym przez okna i obserwować jak żyją. Obserwujemy życie tej rodziny w mocnym zbliżeniu, nasza plotkarska natura zostaje zaspokojona w 100%. Mamy podane wszystko na talerzu a filmy video Zdzisława w tym pomogły i to jest fajne. Tak zapośredniczył rzeczywistość, że my teraz wszystko wiemy, co jadł, jak spał, jakie nosił niemodne skarpety do kubotów i szelki, jakie miał obsesje, jakie zwyczaje i jakie rozmowy z żoną.

    Nie zgadzam się tylko z tymi, którzy uznali rolę Aleksandry Koniecznej jako Zofii Beksińskiej za najlepszą. Nie wiem dlaczego nie docenia się Dawida Ogrodnika, który dostał trudne zadanie – pokazać charyzmatycznego, posupłanego, histerycznego, irytującego i wzruszającego Tomka, faceta, który nocami czarował ludzi przed odbiornikami nocnej Trójki. Miał karkołomne zadanie i udało mu, wykonał, był Tomkiem.

    Dramat tego faceta pokazuje moim zdaniem tylko 1 scena, jeden gest i widzimy to w filmie. Jest to moment, kiedy umiera Zosia, wywołany telefonem przez ojca wpada Tomek i rozpacza, trzyma matkę w ramionach płacze, szlocha i krzyczy „Co my teraz zrobimy”, po czym wbiega do pokoju, gdzie nieruchomo siedzi ojciec i z biegu, niejako w naturalny sposób w geście wspólnego przeżycia rozpaczy chce się do niego przytulić. Wtedy Zdzisław wykonuje jeden, niepozorny, lekki ruch ręką, unosi ją lekko do góry i osłania się przed synem, grymasem twarzy daje do zrozumienia – „daj spokój”. Ten gest to sekunda, ale w tej sekundzie jest cały dramat. Wszystko fajnie fajnie, ale nie dotykaj mnie. Jestem ja, jesteś ty, jesteśmy sami, nie jesteśmy razem, nigdy nie byliśmy i nie będziemy.

    Kategoria ZŁUDZENIA

    I taka właśnie jest konkluzja. Jesteśmy sami.

    Niezależnie od tego kto nas kocha i jak, kto się o nas troszczy, czy jesteśmy w takiej czy nie innej konfiguracji. Wobec rozpaczy, cierpienia, bólu, chorowania, odchodzenia jesteśmy najzwyczajniej w świecie – po prostu, sami

    Cała reszta to złudzenia.

    Owszem, czasem przydatne życiowo. To, że ktoś ugotuje nam zupę jest fajniejsze niż zjedzenie fast fooda, to, że ktoś przyniesie do domu pieniądze na rachunki za nas jest fajniejsze niż codzienny mus dbania o to samemu, to, że ktoś wypierze nam gacie jest fajniejsze niż to jak musimy pamiętać o tym sami, to, że ktoś jest obok nas, kiedy nam smutno jest fajniejsze niż kiedy nam smutno i siedzimy sami w wannie a obok czai się wymarzona cisza. W gruncie rzeczy to wszystko nie ma żadnego znaczenia, tak czy siak, lepiej, gorzej, inaczej, wynik jest ten sam.

    I niestety od tego nie zrobiło mi się lepiej. Właściwie zrobiło mi się najgorzej, bo nie ma nic fajniejszego w życiu niż mieć jeszcze się czym łudzić.           

  • zjedz kanapkę