• “Mam na imię Lucy”, czyli kanapka dla matek i córek

    Ciekawy zbieg okoliczności zaistniał, że przeczytałam tę książkę w Dniu Matki czując jednocześnie niesmak z powodu takiego, jak się ten dzień świętuje na facebooku.

    Morza, oceany cukru, waty cukrowej w kwiatkach, życzeniach, aktach oddania, pozach, egzaltacjach na cześć mamuś, matek, mam, że tak wspaniale, że jesteś mamusiu, bo bez ciebie to by mnie było i w ogóle super.
    No ale ja kumam. Mimo wprowadzenia ikonek również negatywnych ekspresji facebook jest miejscem, gdzie podbija się entuzjazm a nie leczy traumy.

    Niemniej warto mieć świadomość, że relacje rodzinne przeważnie w niczym nie przypominają facebookowych laurek.

    A nawet więcej, przeważnie są ich totalnym zaprzeczeniem. Są mrokami, które tłuką się w ludziach przez całe życia i są praktycznie nie do pokonania, wbrew temu co mówią za duże hajsy terapeuci i specjaliści od ustawień Hellingerowskich, od pewnych rodzinnych mroków ucieczki nie ma.

    Nie wiem jak trafiłam na książkę Elizabeth Strout „Mam na imię Lucy”. Nie znam pani, ale znam serial, który nakręcono na podstawie jej książki. Co prawda z samą Frances McDormand, ale raczej dla garstki hipsterów, ma tytuł „Olive Kitteridge”.

    Mignęło mi w recenzji, że dwie babki sobie plotkują, że jest to matka i córka, które nie umieją ze sobą rozmawiać, więc porozumiewają się na swój temat za pomocą historii o innych ludziach.
    Miałam więc już przed zakupem dwa sznurki, za które uważam zawsze warto pociągnąć – trudne relacje rodzinne i ploty.

    Teraz zrobię dygresję, chociaż nie jest to taka oczywista dygresja.

    Jakie książki/filmy na ogół podobają się ludziom?

    • jak dzieje się w nich akcja, jak ona coś powie, to coś wynika z tego dla niego i dla nich i odwrotnie, można śledzić i się, jak to mówią, „wciągnąć”
    • jak jest „o życiu”, czyli zawiera garść łatwo przyswajalnych aforyzmów w stylu „łatwo jest się zakochać, ale kochać to już ciężka praca”, czy coś takiego
    • jak czytając książkę czuje się, że nie jest się z kosmosu, uśmierza się na chwilę poczucie wyobcowania, przekonuje się, że nie jest się samotnym w swoich odczuciach, innymi słowy, kiedy powiedzenie „to o mnie” staje się faktem

    To ostatnie kryterium jest dla mnie obowiązujące. Jeśli jakiemuś autorowi uda się stylem, sposobem i tematem wstrzelić w moje osobiste poczucie niewygody, niedosytu, niezgody i wielu jeszcze słów na „nie”, to wchodzę w tryb paroksyzmów empatii. Ten paroksyzm przypomina wtedy skurcz od środka, jakby te słowa, które czytam ściskały mi wnętrzności i wtedy to tak jakby boli, ale nie jak od ukłucia iglą czy uderzenia, ale jakby ktoś gmerał ręką we flakach w sposób wirtualny, niby nie odczuwalny a jednak bolesny. No i efektem tych paroksyzmów jest to, że płaczę.

    Ostatnimi czasy dwa razy zaistniała taka sytuacja przy czytaniu książki. 3 tom „Mojej walki” Knausgarda to we mnie wywołał już na 6 stronie, już wiedziałam, że operacja będzie na otwartym sercu.

    Podobnie stało się przy lekturze „Mam na imię Lucy”.

    To jest książka o tym samym, co „Moja walka”. O tym, że całe życie jest się ciągle i ciągle tym samym samotnym dzieckiem, które na przemian boi się, nie rozumie, nienawidzi i potrzebuje swoich rodziców, obojga, albo jednego z nich.

    To co Kanusgaard opisał w opasłych 6 tomach przywołując najdrobniejsze wspomnienia koloru sznurówek do butów noszonych w 4 klasie Elizabeth Strout zawarła w skromnej, cichej, ledwie 200 stronicowej powieści, jeszcze w dodatku duże litery są.

    Jest to książka bardzo oszczędna w formie, pozbawiona egzaltacji i wielkich wybuchów, matejkowskich opisów i analiz rodzinnych układów bohaterki i narratorki, ale mimo to książka ta kipi od emocji. One narastają, narastają aż zaczynają boleśnie pulsować w niechronologicznej narracji, żeby przy końcu pozornie się wyciszyć i zostawić czytelnika z poczuciem, o którym już tu wspomniałam, że pewne sprawy pozostają w naszym życiu dramatyczne na zawsze.

    Akcję można opisać w paru słowach: bohaterka jest dość młodą jeszcze mężatką i matką 2 małoletnich córkę, mieszka w NY, zapada na jakąś dziwną, przewlekłą chorobę, mąż nie ma czasu przy niej siedzieć cały czas, zaprasza więc do żony jej matkę z odległego stanu Illinois. Stosunki bohaterki z matką były oschłe całe życie, ale teraz matka przylatuje i siedzi w izolatce szpitalnej, śpi na krześle i opowiadają sobie z córką plotki o kobietach z sąsiedztwa albo o gwiazdach z pisemek plotkarskich. Tym sposobem próbują nawiązać ze sobą kontakt, powiedzieć coś o sobie lub dowiedzieć się czegoś o tej drugiej.

    Jest to książka o dość powszechnym zjawisku – mianowicie o nieumiejętności nawiązania porozumienia z najbliższymi, o obcości w rodzinie, o chęci, by na zawsze od niej uciec i nigdy nie wracać, ale też o bezdennym braku tej bliskości odczuwalnej na każdym późniejszym etapie życia, o tym, że wyobcowanie w rodzinie czyni z człowieka kosmitę na zawsze.

    Choćby nie wiem jak się starał, zawsze będzie z boku i zawsze inny.

    I Knausgard i Strout znaleźli sposób na to, żeby przetrwać. Lubili oboje intensywnie i skrupulatnie się uczyć, odchodzić w światy wyimaginowane, toteż dużo oboje czytali, ich wiedza poskutkowała tym, że wydostali się ze swoich traumatycznych gniazd i miasteczek na studia, ocierali o wielki świat wciąż pozostając w nim małym, odrzuconym i pełnym lęków dzieckiem przekonanym, że zawsze przegra i ktoś go zdemaskuje.

    Aż oboje wpadli na to, że chcieliby pisać. Nie pamiętam już dokładnie, ale Knausgaardowi przyszło to chyba łatwiej. Uprawianie przez niego literatury było w jakiś sposób nobilitujące w oczach jego rodziny, otoczenia, jego samego. Miał nawet osobne mieszkanie do pisania. Miał prawo tam się udać kiedy chciał i z czego zresztą, ku niezadowoleniu małżonki z 3 dzieci, skwapliwie korzystał.  Natomiast bohaterka tej książki, a gdzieś czytałam i sama Strout, miała problem z powiedzeniem o sobie „jestem pisarką”. Wydawało jej się to niedorzeczne i jakieś takie głupie, wstydliwe.  No bo jak to jest odpowiedzieć na pytanie „czym się zajmujesz”, że „piszę opowiadania”? Głupio nie? Trochę jak hipster ze Zbawiksa, który robi „projekt”, ma iphona od rodziców i nikt nie traktuje go poważnie. Trochę jak pańcia, która marzy, że kiedyś będzie o niej głośno z nie wiadomo jakiego powodu.No jasne.

    W książce ładnie jest pokazane, jak bohaterka dochodzi do tego, żeby jednak przestać się tego wstydzić. NY daje jej odwagę i radość ze znalezienia się w tak energetycznym miejscu, gdzie ciągle się kogoś spotyka. Zresztą ona też spotkała, przypadkiem, w sklepie znaną pisarkę Sarah Payne i dzięki niej, jej historii, warsztatom odważyła się wysłać swoje opowiadania do wydawcy a to przyniosło skutek taki, że sama odniosła niespodziewany sukces.

    No i tak po prostu. Są ludzie, którzy nigdy nie będą piąć się po szczeblach karier ani pisać poradników „Jak być szczęśliwym w 5 dni – 10 porad”. Ale oni też muszą zdobyć się na odwagę przełamania w sobie poczucia, że to co robią jest głupie, śmieszne i nieodrzeczne.

    Pomoże im w tym desperacja na skutek niemożności nawiązania porozumienia z nikim dokoła. Wtedy nie będą mieli wyjścia. Będą musieli sięgnąć po komputer, pusty dokument i wypełnić go treścią o tym, co ich przytłacza.

    A co do rekomendowanej książki. To nawet jeśli waszych rodziców interesowało, że urodziliście dziecko albo dostaliście 5 w szkole, nawet jeśli wasi ojcowie powiedzieli do was więcej niż 5 zdań przez całe życie, nawet jeśli nigdy nie czuliście się gorsi od innych, to myślę, że i tak może wam się ta książka spodobać. Bo jest mądra, dyskretna i piękna.

  • Kanapka z autografem, czyli książka, targi i seks po 60 – tce

    Nie wiem, czy chce mi się rozpisywać o kondycji książki i czytelnictwa w polskim społeczeństwie, dołączać do ubolewaczy, że nie czytamy, narzekaczy, że nie ma co czytać, bo wydają się i sprzedają same czytadła dla gospodyń, a jeśli coś ciekawszego – to drogie.

    Ale jeśli miałabym postawić jakąś tezę na temat zjawiska „książka w Polsce”  na podstawie tegorocznych Targów Książki w Warszawie – to brzmiałaby ona – nie jest dobrze, źle właściwie moim zdaniem jest.

    Książka na Stadionie

    Sama osobiście jestem wielką admiratorką i wielbicielką książek, które uważam za byty niematerialne i duchowe. W moim domu zajmują poczesne miejsca i są moimi ziomkami. Mam z nimi wspomnienia, niektórych nie dałam rady przeczytać 20 lat temu, bo byłam za głupia, teraz nadrabiam, ale okazuje się, że nie stałam się za wiele mądrzejsza na nie. Takie to są książki, zawsze ci powiedzą, kim jesteś.

    Dlatego też uważam, że spektakularna, z wielką pompą impreza książkom, wydawcom, autorom i czytelnikom się należy.

    Co roku miasto, organizator starają się sprostać temu wyzwaniu organizując w środku najfajniejszego miesiąca roku 4 dniowe Targi. Zawsze uwielbiałam na nie chodzić, ale prawda jest taka, że odkąd imprezę przeniesiono z Pałacu Kultury na Stadion Narodowy ta impreza straciła cały swój urok.

    Ja zdaję sobie sprawę, że zorganizowanie straganu z książkami, poważnego wydawnictwa specjalizującego się dajmy na to w filozofii, pod schodami, wciśniętego między przejścia, olbrzymie schody donikąd i monumentalne balustrady mogło nie być komfortowe ani dla wystawców ani dla odwiedzających, ale gubienie się w labiryntach korytarzy tych ekspozycji targowych zawsze było dla mnie nieodłącznym elementem fanu z tej imprezy. Zapach książek połączony z nieodgadnionymi ścieżkami i labiryntami Pałacu Kultury zawsze mnie szalenie ekscytowały. Książki w tamtej scenerii nabierały czegoś nierzeczywistego, jak ten cały Pałac, czegoś nieodgadnionego, lepszego. Mimo niewygód, panującej tam duchoty i ciasnoty spędzałam tam długie godziny łażąc, gubiąc się, przystając, słuchając, kupując, macając. W ogóle macanie było kluczowe.

    Przeniesienie tego na Stadion uczyniło z imprezy jedną z wielu ludycznych imprez o zabarwieniu plebejsko wiejskim. Widok miliona tych krzesełek, które wypełniają kibice jakichś legii albo wielbiciele motocorsowych eventów, podczas których panowie robią fikołki ma motorach, kłóci się moim zdaniem z elitarnością i ekskluzywnością czegoś takiego jak książka.

    Książka niby powinna być dla każdego. Jak może w Skandynawii, gdzie ponoć na każdej islandzkiej czy norweskiej czy duńskiej wysepce z 300 mieszkańcami zawsze jest księgarnia. No ale my nie jesteśmy jednak Skandynawią, pod żadnym względem, więc bez sensu to porównanie.

    W każdym razie książka ma według mnie charakter elitarny. Choćby z tego względu, że trzeba mieć:

    • czas, żeby ją skonsumować
    • olej w głowie, żeby jej konsumpcję spożytkować, a to wiadomo, deficytowa sprawa
    • kasę, żeby sobie taki zakup luksusowy sprawić. Sorry, ale 50 zł za przeciętną książkę to nie jest mało dla przeciętnego rodaka zarabiającego powiedzmy 2500 miesięcznie. A ci, którzy zarabiają więcej i tak nie mają czasu na czytanie, więc wychodzi, że to jednak towar wysoce ekslusive.

    Jak przetrwać na stadionie oglądając książki

    Kiedy już ustalone, że elitarny towar za sprawą jakichś decydentów trafia pod strzechy, czyli na płytę siermiężnego stadionu służącego rozrywkom masowym – trzeba stwierdzić, że ustrzechowienie luksusu na siłę nie sprawi wcale, że książka stanie się przystępniejsza dla przeciętnego człowieka. Na tym stadionie wytrwają najwytrwalsi, a ja podpowiem, jak można sobie w tym wytrwaniu pomóc.

    Case jest taki teraz, że trzeba wcisnąć się na poziom 2 i tam jest taka alejka, która ciągnie się w nieskończoność. Po obu stronach cisną się wystawcy, ci bogaci na bogato, są lustra, przestrzeń i bajery, ci biedni przycupnięci w kąciku. I tak należy iść tą wąską alejką przepychając się przez tłum:

    • rozdawaczy ulotek o zdarzeniach, które nie mają godziny
    • tłumu dzieciorów na wózkach, w plecakach, na nogach, dla których organizowany jest tam cały cyrk z malowaniem buziek włącznie
    • wycieczek cioć, babć, rodzin, które się gubią, szukają i negocjują, gdzie teraz, a to może chodźmy na sernik

    Aby to przetrwać dzielnie ten zmasowany atak obcych i wyciągnąć z tego jednak coś dla siebie warto:

    • wybrać się tam w pojedynkę, bez asysty, co daje gwarancję, że: nie trzeba będzie czekać aż druga osoba coś sobie wykmini przy dziale, który nas nie obchodzi, nie wpadnie się w poczucie winy, że stoi się przy dziale, który drugiej osoby nie obchodzi, nie trzeba będzie się godzinami szukać ani ustalać, gdzie się spotykamy, uff
    • słuchać muzyki idąc w trakcie i udawać, że bierze się udział w filmie dokumentalnym o książce i jest się narratorem. Fajna sprawa, naprawdę polecam, można dzięki temu przeżyć to jakoś po swojemu.

    Po przebrnięciu kilometrów jednej strony wystaw, nie chce się już skrupulatnie oglądać drugiej strony, a kiedy jednak się to robi, boli wszystko i oczywiście wychodzi nie tym wyjściem, którym się weszło i trzeba obejść koronę stadionu naokoło, a kiedy się to zrobi, ma się naprawdę dość.

    Potem jest pomysł – a może Francuska, jakieś miłe dańko w miłej cozy knajpie. Nic z tych rzeczy, ruch jak na promenadzie w Międzyzdrojach w lipcu, gofry, lody, wata cukrowa, podniesione kołnierzyki różowych koszulek polo panów i odświętne cekiny pań plus rozwrzeszczane dzieci.

    Nie.

    Czy stanie w kolejce po autograf jest normalne?

    W trakcie mozolnego przedzierania się przez wystawy zauważam oczywiście niebotycznie długie kolejki do literackich gwiazd a to po to, żeby autor dał autograf. W sobotę branie miała Grochola i Filip Springer.

    Ja się tak zastanawiam, czy nie sądzicie, że stanie w kolejce po to, żeby jakiś człowiek się podpisał na książce z dedykacją „Dla Wojtka”, nie jest trochę absurdalne?

    W ogóle zbieranie autografów, ma w sobie coś z absurdu. Przypomina mi to trochę rodzaj błogosławieństwa dla nas od kogoś, kogo uważamy za wyższego od nas duchem, bo stworzył coś, co dla nas jest nieosiągalne – muzykę, utwór taki czy inny i zarobił na tym hajsy zamiast siedzieć w nudym offisie i klepać maile to robi co lubi i jeszcze jest sławny. A my nie umiemy, jesteśmy przeciętni, ale jak pisarz da nam autograf, to … no właśnie, to co?

    Nie, nie jestem tu bez skazy. Sama parę lat temu wzięłam autograf Masłowskiej, jak wydała „Pawia Królowej”, bo nigdy nie ukrywałam, że mam do jej talentu i osobowości stosunek bałgochwalczy. Więc może coś jest w tej tezie, którą postawiłam, że to jest rodzaj błogosławieństwa, jakby papież talentu mówił – idź dziecko biedne beztalencie przeciętne, do niczego takie w ogóle, ja ci tu napiszę długopisem, swoje piętno odcisnę, niech cię owionie odrobina mej wielkości.

    Tak czy owak, trochę się tego wstydzę, ale nie powiem, sama bym takie autografy rozdawała, choć zapewnie nie bez poczucia żenady i strachu, że zaraz mnie ktoś zdemaskuje, że jestem tylko Agatą Becher i co z tego, że napisałam książkę, każdy może. Ale póki co nie napisałam, więc problemem tym dłużej zajmować się tu nie będę.

    Wielkość a rzeczywistość

    Idę sobie idę, słucham monumentalnych smutków z mojej playlisty aż tu wtem widzę znaną postać. Wygląda tak samo pretensjonalnie jak ostatnio pretensjonalne są jej książki, tak to Olga Tokarczuk. Wielka Pisarka, którą nota bene kiedyś bardzo  lubiłam i wypisywałam sobie cytaty z jej „Dom dzienny, dom nocny”. Ma na sobie wszystko czarne, co jest jakby oczywiste dla każdej poetessy, zamaszysta spódnica, sportowe dziwne buty, plecaczek dziwny i dziwna fryzura, taki wielki kok rasta na głowie. Ale nie to mnie dziwi. Dziwi mnie, że jest… taka malutka!

    targi2

    fot. ja

    Sama nie jestem jakaś specjalnie rosła, ale ona sięga mi gdzieś do ramienia. Serio! A potem zastanawiam się, czemu się dziwę, przecież nigdzie nie było mówione, ile Tokarczuk ma wzrostu. Chyba nie jest to istotne. Bo nie jest.

    Ale to, że mnie zdziwiło jej 150 w koku, jest znamienne i pokazuje prosty mechanizm, że znanym utalentowanym ludziom przypisujemy dodatkowe lepsze cechy, więc czemu nie wzrost? Mądrzy i znani wydają nam się więksi. Zawsze pojawia się taki element rozczarowania, kiedy osobę znaną z tv widzi się na żywo, że oesu, takie przeciętne, jak ja… a w TV to ho ho!

    No więc taka przygoda poznawcza mi się przytrafiła.

    Odchodzę do lamusa

    Wstrząsającym kolejnym odkryciem dla mnie było nawet nie to, że „Bunt mas„ Ortegi y Gasseta wydanie z końca lat 80 tych pan wycenił na 150 zł, ale to, że okładki książek, które pamiętam, a niektóre nawet mam, z czasów mojej młodości, liceum czy studiów są już towarem antykwarycznym..

    To są już skruszałe i zażółcone księgi, nobliwie spoglądające na fanów mocnych evergreenów w stylu – antologia utworów Dostojewskiego, Ulisses czy W poszukiwaniu straconego czasu.

    Co tu kryć, choć się staram i udaję, też już kruszeję i żółknę jak te książki. jedyna nadzieja, że jeszcze mogą drogo się sprzedać.
    (piszą, że trzeba mieć marzenia, to się stosuję)

    Starsze kobiety

    Zauważam, że dużo wokół książek ciekawie ubranych, dobrze utrzymanych i super modnie ostrzyżonych starszych kobiet w wieku około 60 lat.

    Bardzo mnie to cieszy. Pretenduje do bycia starszą panią w dobrej fryzurze. Cieszy mnie, że będąc starszą można wyglądać dobrze, mieć zmarszczki i myślącą twarz, nie jakąś zgorzkniałą przygnębioną gotowaniem kapusty dla zgnuśniałego męża i niewdzięcznych dzieci.

    Te kobiety łączyło coś jeszcze, otóż wszystkie miały usta pomalowane czerwoną szminką. Jakby dawały tym znak, że są jeszcze seksualnie dostępne i gotowe na seks oralny. Taki sygnał wysłany do ziemi z kosmosu menopauzy, że hej, owszem, mam zwiędnięte cycki, ale poza tym jestem ciekawa i może z tobą porozmawiam, jak mnie nie znudzisz w pierwszych słowach konwersacji. Takie wyniosłe, mądre panie krzątające się  wokół tematów luksusowych.

    pryszczate nastolatki

    I na koniec historia związana z Targami tylko tym, że ją zaobserwowałam, kiedy jechałam w stronę stadionu. Bo tak to nie ma nic wspólnego z książkami, ale za to ma ze wzruszeniem, więc ją przytoczę.

    Stałam na przejściu dla pieszych czekając na zielone światło i kątem oka, zza latarni zauważyłam parę, na oko 16 letni, ona i on. Oboje tak strasznie przeciętni i nawet nieładni, że w życiu nie poświęciłabym im sekundy uwagi, On niski pryszczaty, ona niska tęgawa. Ale zobaczyłam coś, co totalnie mną poruszyło i wskazało, że mam organiczne skłonności do kiczu. To są takie zjawiska jak piękny zachód słońca, piękna góra, piękna fala. Po prostu człowiek to widzi i bez zastanawiania się – wpada po prostu w oniemienie z zachwytu. Takich zjawisk nie obejmuje się wydumaną refleksją.

    Tak było i teraz.

    Tych dwoje nie bacząc w ogóle na nic i na nikogo, ani na ludzi wokół ani na sytuację jakaś zwyczajną, do bólu banalną dotykało nawzajem swoim swoich dłoni, unosili je lekko w górę, tak na wysokość klatki piersiowej i dotykali, potem chłopak dotykał dłonią jej twarzy i ten dzieciak zrobił to tak, że tam zawarte było wszystko. Coś, o co w życiu bym nie posądzała 16 letnich ludzi, że to mają, potężna czułość, totalny szacunek, podziw, bliskość. Nie umiem tego nawet inaczej opisać. To trudne, zwłaszcza jeśli nigdy nie miało się z takim doświadczeniem do czynienia osobiście, ale każdy nosi w sobie jakiś obraz takich zjawisk, więc je nieudolnie przedstawiłam.

    Ale nie, że spłonęłam z zazdrości. Uśmiechnęłam się tak szeroko, jak nie ja zupełnie i ucieszyłam, że tak można.

    Bo można prawda?:) być czułym, nie tylko dla książek na nieudanych targach:)

    ps. na koniec złośliwa ciekawosteczka

    targi5

    fot. mój snap

  • Kanapka jedzona po kryjomu

    Mam taką małą tajemnicę. Lubię filmy o ekskluzywnych prostytutkach.

    Przeważnie nic one nie wnoszą do mojej wiedzy o życiu, prócz niby zdziwienia, że jak one mogły te dziewuchy, tak za pieniądze się sprzedawać, kiedy mogły wszystko, a nawet pochodziły z dobrych domów, mamy prały im gacie i dawały duże kieszonkowe, nie musiały się sprzedawać z biedy, stać ich było na kawę w Starbucksie i nie pochodziły z Afryki. Albo miały przed sobą przyszłość, mogły na tych studiach przebiedować, to nie. Wolały upaść nisko i wzbudzać politowanie.

    Z głośnego, z powodu udziału Juliette Binoche, filmu Szumowskiej „Sponsoring”, nie zapamiętałam właściwie nic, żadnego przesłania prócz tego, że ładne studentki dorabiają seksem na ładną torebkę lub czynsz.

    Z innego, też francuskiego zresztą filmu „Młoda i piękna” dowiedziałam się, że faktycznie młoda i piękna dziewucha z dobrego domu jest tak zblazowana dobrobytem, że kiedy odkrywa seks, że to bywa przyjemne, stwierdza, że branie za to kasy jest w sumie nie gorszym pomysłem niż sypianie z lamusami z klasy za free i udawanie orgazmów.

    Ten pomysł na życie został  oczywiście wyklęty przez środowisko, rodzinę i taka opcja tego wyklęcia jest też podsunięta widzowi, na szczęście nienachalnie. Film już pozostawia w widzu jakiś margines na niepewność, że o co chodzi z tą prostytucją, czy faktycznie to wszystko co podlega definicji prostytucji jest takie jednoznaczne, dlaczego np. akt trwania przy złym i głupim mężu, dlatego, że daje kasę na waciki jest prostytucją uświęconą a jak się bierze przyzwoitą kasę za uczciwe podejście do seksu, jako do zadania, które chce się dobrze wykonać i oczekuje się za to zapłaty jak za każdą dobrą wykonaną usługę, to to jest już niedobre?

    Zastanawiam się, czy to nie jest pokłosie wciąż, mimo upływu stuleci, opresywnego traktowania kobiet i przemożnej chęci panowania nad ich seksualnością. Wyklęcie tej seksualności przynosi facetom i zmurszałym dewotkom splendor i poczucie, że są lepsi i kontrolują świat pchając go w takim kierunku, w jakim trzeba. Tzn. takim, gdzie świat seksu za kasę będzie totalnie kontrolowany przez facetów.

    Taki kierunek to według mnie to nic innego, jak zwykła opresywność oraz hipokryzja.

    Lena i boczki

    pro

    fot. za dailymail.co.uk

    Opresywności związanej nie tyle z kontrolą seksualności, ale z szeroko pojętym lansowaniem jedynego słusznego modelu emanacji seksualnej polegającej na tym, że wszyscy podczas uprawiania seksu muszą być ładni, szczupli, robić to ładnie –  od 5 sezonów probuje też sprzeciwiać się Lena Dunham. W serialu „Girls”.To właśnie dwudziestoparolatka z Nowego Jorku z figurą daleko odbiegającą od przyjętych kanonów piękna, wydobyła z szafy dziewczyny, które nie prezentowały się w rozmiarze XS, ale miały apetyt na seks i wcale nie zamierzały się tego wstydzić. Pokazała, że w dzisiejszych czasach przeglądania się w lustrze social mediowych portali wymuszających filtrowanie swoich selfies celem wyglądania na młodsze, gładsze i seksowniejsze niż w rzeczywistości – prawo do napawania się swoją seksualnością mają także dziewczyny z wałeczkami na boczkach i cellulitem. Lena – scenarzystka, reżyserka serialu odważyła się pokazać światu ze swoimi niedoskonałościami i swoją nieładnością podczas karesów z chłopakiem, seksu analnego i jakiego tam jeszcze. Po prostu. Bo seks i bycie cool, pożądanym i pożądającym nie jest przypisane do rozmiaru 36 i wydatnych ust a la ponton.

    Ładnie pokazała te wszystkie brzydkie, niemodne ubrania i wylewajacy się z nich tłuszczyk, to jak nic sobie z tego nie robi, bo zajęta jest przerabianiem swoich marzeń czy pomysłów  w czyn. Że robi to raz lepiej a raz nieudolnie nie zależy wcale od tego jaki rozmiar mają jej cycki i czy pieprzy się ze stałym partnerem czy przypadkowym.

    Ale to jest mało. To jeszcze nie wszystko.

    To jest hipsterski serial dla przemądrzałych 30 latek, żeby wiedziały, że z tym swoim nieudanym życiem na tinderze, pracą non stop i pustą lodówką są super i nie są jakieś tam wyjątkowe w tym swoim poszukiwaniu nie wiadomo czego. No bo tak naprawdę przecież nie chcą dzieci, psów i domów z ogródkiem, ale też co by to mogło zastąpić też za bardzo nie wiedzą.

    Coś tam więc ten serial przełamuje, próbując pokazywać wydobywanie się lasek z opresywności kultury gejów i facetów.

    One co prawda wciąż szukają real love i dlatego tłumaczą się panu w łóżku jak poniżej.

    screen moj

    fot. mój nieudolny snap

    A potem szukają pomocy na terapiach online, ale koty za płoty wypadają, jeden po drugim. Bo liczy się już nie tylko miłość, ale też swoboda wyboru i brak poczucia winy, że wybiera się dziwnie albo w akcie sprzeciwu pokazuje waginę szefowi podczas udzielanej reprymendy.

    Jak zarabiać na seksie

    grils

    fot. za mtv.com

    I nagle natrafiam na inny serial, też amerykański, dość niepozorny. „Girlfriends Experience”. Też o pięknej i młodej, studentce prawa, która poszła na staż do dużej korporacji medycznej i została zaproszona przez koleżankę do udziału w zdarzeniu, które miało na celu uprawianie seksu za pieniądze.

    Serial nie jest wybitny, ani pod względem gry aktorskiej ani scenariusza. Ale nie jest też to seria Różowy Pantofelek, nie ma obciachu w każdym razie.

    Scenarzystom udaje się tak pomanewrować i tak ustawić bohaterkę, że widzowi nie przychodzi do głowy, aby krzywić się, że młoda ładna dziewczyna uprawia seks i bierze za to dużą kasę, bo ta akurat weszła w takie sfery, gdzie prostytutki to nie są biedne Mariole z przedmieść, tylko wykształcone piękne kobiety, które spokojnie mogą wykonywać zupełnie inną pracę, dobrze płatną, ale tak się składa, że akurat lubią seks i mając okazję ku temu, by to upodobanie realizować, nie widzą przeciwskazań, aby oczekiwać za to wynagrodzenia.

    W końcu, aby je zdobyć niemało się starają. Muszą o siebie porządnie zadbać, zainwestować w wygląd, starać się klienta rozumieć, wyjść na przeciw jego oczekiwaniom i nie krzywić się, że klient ma fanaberie (sic!) z dupy. Płaci, to ma. Klient, jakiś sfrustrowany pracą, nudą w domu, kompleksami, zamożny pan może mieć zachcianki, przedziwne fantazje, dlaczego zatem wstydem ma być obłożone tylko to, że kobiety je spełniają i chcą za to pieniądze? Dlaczego pan może się nie wstydzić, a pani musi?

    Takie pytania mnie naszły podczas oglądania i takie też wątpliwości serial ten sieje, ale też żadne to jest promo prostytucji. Zero jakiegokolwiek histerycznego podejścia czy gloryfikacji zjawiska.

    Jest w serialu taka scena, kiedy bohaterce ktoś robi świństwo w pracy, na tym stażu, gdzie traktują jak jak krzesło, i ten ktoś podrzuca całej firmie z jej konta mailowego filmik, na którym bohaterka uprawia seks z jakimś panem. Słychać jak wzdychają, krzyczą te  standardowe „mocniej i weź go całego”, takie tam klasyki, nothing special.

    Panna zaś nie dawała się na tym stażu traktować przedmiotowo, dogrzebała  się na przykład przekrętu w firmie, którego autorem był boss, z którym się pieprzyła zresztą, więc wiadomo – mogła się spodziewać odwetu.

    I co zadziało się w tym biurze podczas oglądania porno video z maila. Oczywiście oburzenie, wszyscy gapią się na to video z przejęciem takim, jakby nigdy w życiu nie kochali się na pieska i nie krzyczeli do partnera „mocniej! i o kurwa!”. Tak, że same sensacje.

    Bardzo ciekawa jest reakcja bohaterki. Najpierw doświadcza uczucia strachu i wstydu, jest zażenowana tym wszystkim, że ludzie wiedzą, widzą, ale potem powoli dochodzi do wniosków, że hello, ale o co ta wrzawa w sumie. Sama tego nie rozesłała, jest to dla ludzi oczywiste, ale nieistotne. Więc skąd to oburzenie?

    W końcu bohaterka ociera łzy, wychodzi z kibla i ma plan, nagrywa obłudne komentarze kolegów chcących protekcjonalnie klepać ją po dupie w akcie zrozumienia a drącym się na nią bossom odpowiada, że skąd ten hałas, przecież to jest sytuacja miedzy dwojgiem dorosłych ludzi, typowa raczej. Padają sugestie, że mogła brać za to pieniądze, ale w sumie nikt nie ma na to dowodów. A ona nie zamierza się z niczego tłumaczyć trzymając się zasady, że tłumaczą się ci, którzy są winni. Ostatecznie wnosi pozew o opresyjne traktowanie w pracy porzuca studia i staż zamierzając skupić się na rynku seksu, marketingu, pozyskiwaniu klientów i  byciu dobrą w dostarczaniu im tego czego chcą.

    Serial kończy się, kiedy panna leży sobie na kanapie po robocie u klienta i się masturbuje, ot tak, dla własnej tym razem przyjemności, nie przeprasza, że nie doszła i że udawała orgazm, bo to przecież jest oczywiste.

    W międzyczasie oczywiście są sceny z rodziną, słowa mamusi – nie taką sobie ciebie wychowałam, wstyd, zawód, precz mi z oczu.

    Tymczasem tu wcale nie chodzi o propagowanie prostytucji, tylko zastanawia mnie, skąd to się bierze, to upatrywanie całego zła w babce, która sprzedaje swoją seksualność? Co jest lepszego w tym jak ta sama babka będzie np. sprzedawać marchewkę na straganie. Nie każdy nadaje się na sprzedawcę warzyw tak samo jak nie każda na prostytutkę.

    To święte oburzenie, że przedmiotem obiegu na rynku jest ciało kobiety i seks, to w tym kryje się moim zdaniem całe żródło zła, zakłamania i staje się narzędziem do kontroli nad dupą każdej kobiety tylko po to, żeby jej rzucić w dogodnym momencie w twarz, że jest dziwką, albo że jest porąbana, niewdzięczna, zawodzi mamusię i system.

    ja wam powiem, co jest złe, a potem uwierzycie

    Cały ten wywód zmierza do tego, żeby powiedzieć, że źródłem zła jest nadmierne odczuwanie wstydu oraz poczucia winy.

    Kobiety winią się za 2 kg nadwagi, 2 kg niedowagi, za to, że pracują za dużo, że pracują za mało, że kochają za bardzo, że kochają niewystarczająco, że nie mówią dzień dobry w windzie albo że coś im się nie chce lub też chce za bardzo, że chcą mieć 4 dzieci albo nie mieć ich wcale. Totalnie wstydzą się tego, że lubią seks, jeśli oczywiście lubią  a już na pewno żadna się nie przyzna, że nie widzi przeciwskazań, żeby mieć z tego też majątkowe korzyści. Wstydzą się wszystkiego. Nawet jak mają eksponowane stanowiska, mężów, dzieci i domy za miastem to nie jest powiedziane, że nie odczuwają czegoś w rodzaju poczucia, że trafiło się ślepej kurze ziarno.

    I o tym jest dla mnie to wszystko co obejrzałam. Żeby zechcieć tych destrukcyjnych odczuć się pozbyć i zdobyć inne.

    Że naprawdę mogę zrobić co zechcę nie kierując się tym, o co ktoś się oburzy albo czegoś nie zaakceptuje dla samej zasady.

    Mogę?

    Mogę.

    Ps. Tekst jest trochę o nierównościach i że dziewuchy mają gorzej i wiecznie coś, ale dedykuję go nie dziewczynie, nie kobietom, tylko Dawidowi. Bo jest dobry w rozumieniu tego, czego czasem nawet babki nie pojmują:)

  • zjedz kanapkę